Tekst ten to wstęp do mojej nowej książki pod tytułem „Atrapia”
Atrapia to połączenie dwóch znanych wszystkim słów – atrapy i satrapii. Atrapia oznacza więc takie okoliczności, kiedy rząd nieudolny i w istocie fikcyjny chwyta się rozmaitych metod, nie zawsze czystych, by utrzymać obywateli w posłuszeństwie lub uśpieniu. Atrapia to także pewna tradycja. Znamy ją wszyscy. Atrapia jest z nami od maja roku pańskiego 1945, wydawało się, że zniknęła w 1989, ale było to złudzenie i dobrze widzimy to dopiero dziś, po 10 kwietnia 2010. Atrapia triumfuje i ma się dobrze.
Czy jest groźna? Nie wiem. Nie mam pojęcia. Dawniej była, ale w miarę jak lata mijały, próbowała łudzić nas i kokietować. Czy może nam zagrozić dzisiaj, przekonamy się dopiero po wyborach, a może jeszcze później, może dopiero po wielkich sukcesach Euro 2012.
Czym charakteryzuje się atrapia? Specyficznym poczuciem humoru. To znaczy, że śmiać się wolno tu jedynie z biednych, słabych i chorych. Nigdy z bogatych i wpływowych. Tych można jedynie wielbić. Atrapię cechuje pewien systemowy profesjonalizm. Jak każda sztywna, powstała w czasach nowoczesnych struktura, atrapia potrzebuje krzywego zwierciadła, jakichś dynamicznych zaprzeczeń dla tez, którym nas podporządkowuje, buntu niosącego pewną higienę, pacyfikującego nastroje i wywołującego śmiech tłumów, ale nie niszczącego zasady, która rządzi atrapią. Profesjonalizm jej funkcjonariuszy polega na tym, że nauczyli się oni kreować dzielnych buntowników. Kiedy w programie telewizyjnym, emitowanym w prime time, artysta Maleńczuk namawia młodzież, by jeździła tramwajami bez biletu i odszczekiwała się kontrolerom, to właśnie jest atrapia.
Póki co jej najbardziej wyraźną cechą jest kokieteria. Kokietuje nas telewizją, tanim jedzeniem z supermarketu i widowiskami sportowymi. Kokietuje nas łatwością kredytu i rzekomym zaspokojeniem rzekomych potrzeb. Jest w tym komiczna, ale nie zdaje sobie z tego zupełnie sprawy. Komizm ten zaś polega na tym, że struktury jej od dołu do góry zapełnione są osobnikami pozbawionymi jakiegokolwiek krytycyzmu, ludźmi, którzy tradycję atrapii przenoszą w kolejne pokolenia od końca wojny i nawet gdyby im pokazać, jacy są śmieszni, nie dostrzegą tego. Wypracowane przez nich kryteria oceny zachowań są tak różne od tego, czego uczono nas w domach, że wprost trudno uwierzyć, iż zamieszkujemy ten sam obszar geograficzny.
Najważniejszą instytucją w atrapii jest telewizja, a w niej tak zwane gwiazdy i autorytety. Gwiazdy, czyli ludzie znani i popularni, wykorzystują w działalności quasi politycznej i propagandowej schematy wypracowane przez lata istnienia popkultury w świecie wolnym od atrapii. I tak mamy w świadomości – na przykład – archetyp amanta filmowego. W normalnym życiu amanci filmowi to ludzie tacy jak Alain Delon, George Clooney lub ktoś do nich konsystencją fizyczną zbliżony. W atrapii amantem filmowym zostaje człowiek nazwiskiem Karolak Tomasz. Jest on mianowany na wybitnego aktora, artystę pełną gębą i amanta, pożeracza serc i co tam jeszcze chcecie.
Każdy, kto choć raz był w kinie albo nawet tylko na randce z koleżanką, dobrze wie, jak wygląda amant filmowy. I każdy dobrze wie, jak nie wygląda amant filmowy. Każdy zdaje sobie sprawę, jakie potencjały i zasoby trzeba uruchomić w człowieku, by stał się on filmowym amantem i każdy wie, jak wyglądają ludzie, których – choćby nie wiem, co robić – w amantów przemienić się nie da. Każdy wie, ale w atrapii tego nie wiedzą, bo ich kryteria i dążenia są inne. Inne jest rozumienie sukcesu, inne są cele i inne metody. Można je określić słowem – dwudenne.
Tak więc pan Karolak może spokojnie odgrywać w atrapii role amantów i kokietować publiczność swoim szczególnym charme. Nikt nie zaprzeczy temu, nikt nie powie, że to nie tak, że on się bardziej nadaje do ról tragicznych w filmach – bo ja wiem, kogo? Na przykład Janusza Nasfetera. Dla atrapii nie ma to znaczenia. On akurat musi być tu amantem.
Atrapia karmi się sukcesem i myślą o nim. Kłopot jednak w tym, że jej struktura zaprzecza możliwości osiągania rzeczywistych sukcesów i prawdziwych triumfów. Atrapia nie przewiduje takich rzeczy, albowiem w jej istocie szalenie ważnym elementem jest specyficzne wybraństwo. Dobrze to widać na przykładzie wymienionego wyżej aktora, ale jeszcze lepiej na przykładzie kolejnych prezesów związku zwanego PZPN . Każdy z nich jest gorszy od poprzednika, a jednak ludzie ciągle żyją nadzieją, że sport porywający tłumy – jakim jest bez wątpienia piłka nożna – przyniesie w końcu mieszkańcom atrapii głęboką satysfakcję z sukcesu. Mam tu na myśli sukces prawdziwy lub na takowy wyglądający. Nie zaś sukces obwarowany jakimiś zastrzeżeniami.
Dobrze wiemy, ze w warunkach, w jakich działa PZPN, w jego strukturze i erupcjach przezeń emitowanych, osiągnięcie sukcesu jest niemożliwe. Potrzeba sukcesu jest jednak ogromna i wiele od niej zależy, bo ciągle – nawet w atrapii – wiele zależy od mas. Droga jednak do triumfu rzeczywistego prowadzi poprzez zanegowania zasad, które atrapię tworzą. Tego zaś żaden jej urzędnik nie uczyni. Trzeba więc zrobić coś innego. Spreparować, możliwie wielkim nakładem środków, okoliczności takie, by możliwy był sukces bez naruszania struktur atrapii. I ten sukces będzie. Możecie mi wierzyć. Będzie i ludzie będą płakać na ulicach ze szczęścia. I aż strach pomyśleć, kto będzie później prezesem PZPN, kiedy już skończy się kadencja Grzegorza Lato.
Atrapia ma właściwości hipnotyzujące. Działa to niestety na wielkie zbiorowości ludzkie i kiedy już znajdziemy się w towarzystwie kogoś, kto przez atrapię został zaczarowany, nie możemy uwierzyć, że jest to człowiek prawdziwy, a to co mówi, jest szczere. Atrapia z wielką wprawą produkuje kalki i przeinaczenia, które są następnie jakimś czarnoksięskim sposobem aplikowane ludziom wprost do mózgów. Można się z tego wyleczyć, ale terapia jest długotrwała i bardzo bolesna. Sprzeciw wobec atrapii rodzi, w zahipnotyzowanych przez nią ludziach, agresję. Nie lubią oni bowiem czuć się oszukani, a do tego w zasadzie sprowadza się metoda hipnotyczna urzędników atrapii.
Atrapia w specyficzny sposób rozumie zasadę divide et impera, którą posługuje się z wprawą parobka machającego cepem. Otóż metoda „dziel i rządź” zakłada, że przy podziale ktoś tam jednak – ten który zadeklarował więcej dla rządzącego – zostaje wynagrodzony. W atrapii zrezygnowano z tej metody. Zastąpioną ją hipnozą właśnie i obietnicą. Ta ostatnia wystarcza, by utrzymać w ryzach i posłuszeństwie tłumy wiernych atrapii ludzi.
Atrapia jest elitarna. A wybraństwo jest w niej dziedziczne i – w odróżnieniu od wszystkich znanych nam wcześniej elitarnych systemów, które zakładały jednak jakiś napływ elementów spoza uprzywilejowanej struktury – nie dopuszcza w swe szeregi elementów obcych. W atrapii z tego zrezygnowano, bo też i inne są w niej kryteria elitarności. Jest ona nie tylko dziedziczna, ale także niezbywalna, opiera się na wtajemniczeniach i ceremoniach inicjacyjnych dużo bardziej upokarzających niż te, o które posądzano Templariuszy, źródło zaś ma elitarność owa w dawno zapomnianych lub skrzętnie ukrytych grzechach. Czasami w systemach korporacyjnych próbuje się naśladować prawa rządzące atrapią, ale zwykle wypada to komicznie i blado.
Atrapia, jak sama nazwa wskazuje, ma swoje korzenie na Wschodzie, z Zachodu wzięła jedynie łatwość powielania swoich własnych elementów oraz handlowania nimi na zasadach komiwojażerskich. Jeśli można ją porównać do czegoś znanego, do czegoś, co w jakiś sposób przylega do umysłu i pojęć człowieka normalnego, to będzie to taka kasta w budowie. Struktura, która ciągle się tworzy, ciągle aspiruje, ale przez swoje systemowe kalectwo i obcość w żywiącym ją otoczeniu nigdy nie zakończy swojej ewolucji. Atrapia zawsze dochodzi do takiego momentu rozwoju, kiedy musi wywołać erupcję wrogości i agresji. To ją utrzymuje przy życiu i konsoliduje jej elementy. Uczestnikom zaś projektu o nazwie atrapia daje poczucie sensu, a czasem wielkości.
Przeciwstawianie się atrapii jest koniecznością życiową, właściwie funkcją. Nie można inaczej i wierzcie mi, że mało jest w tym wszystkim bolesnego tragizmu, jakim próbował zarazić nas Pan Cogito. To raczej mozolne usuwanie z podwórka napływającego błota i rozmokłych papierów. Potrzebne są do tego gumowe rękawice, solidna łopata i kalosze. Na nic umysł połyskujący stalą albo szpada. Z czasem jednak człowiek może zasmakować nawet w usuwaniu błota i będzie mógł z tej czynności czerpać frajdę. Tym właśnie jest ta książka – frajdą płynącą z usuwania napływającego w obejście błota. Niczym więcej.
Książka dostępna jest na stronie www.coryllus.pl
swiatlo szelesci, zmawiaja sie liscie na basn co lasem jak niedzwiedz sie toczy