Mój wczorajszy wpis narobił trochę szumu. Chciałbym się więc do niego odnieść – do szumu, nie do wpisu.
Po pierwsze – zupełnie marginalnie potraktowano opisany przeze mnie fakt skandalicznego opublikowania w tygodniku „Uważam Rze” artykułu Waldemara Łysiaka, atakującego bardzo brutalnie Lecha Kaczyńskiego. Za skandaliczny uważam zresztą nie tyle ów artykuł (choć przekroczono w nim granice dobrego smaku), ale właśnie to, że na jego publikację zdecydowało się grono, które lubi określać się jako publicyści niepokorni i odsądzać od czci i wiary tych, którzy – według nich – nie nazbyt właściwie odnoszą się do zmarłego prezydenta. Nie odnotowano także, z małymi wyjątkami, moich uwag wobec samego Jarosława Kaczyńskiego, który domagając się odebrania Ukrainie ME w piłce nożnej i przeniesienia ich do innego kraju europejskiego, zdradził w istocie jagiellońską politykę swojego brata i z radością popłynął, dla swych sondażowych zysków, z głównym nurtem europejskiej polityki. Wszyscy komentarzy skupili się na „obiedzie smoleńskim”.
Po drugie – skoncentrowano się na młotkowaniu mnie za to, że odmówiłem strudzonym wędrowcom prawa do posiłku. To zupełne nieporozumienie i błędne odczytanie moich słów. Nie potępiam ludzi za to, że jedli obiad, ale że robili to ZAMIAST tego, by być na miejscu katastrofy i tam wypełniać obowiązki polskiego parlamentarzysty. Zamiast dać się wsadzić do autobusów i jak najszybciej wywieźć najpierw na obiad, a potem do kraju, powinni byli jak najrychlej pobiec na miejsce katastrofy. Posługując się swoimi dyplomatycznymi paszportami, mogli być tam jednymi z pierwszych, mogli chronić miejsce katastrofy, fotografować, zabezpieczyć teren w oczekiwaniu na przyjazd polskich służb i przedstawicieli polskich władz. Nie potrafię zrozumieć, jak można nie być politykiem, choć bierze się za to pieniądze, jak można oddawać się żalom i płaczom, jak można jechać na obiad, zamiast wypełniać swój obowiązek. Oni byli tam w pracy, a nie na wczasach i powinni byli, w tej tragicznej sytuacji, nadal pracować dla Rzeczpospolitej, a nie pozwalać sobie na oddawaniu się rozpaczy.
Po trzecie – być może nie napisałbym tego, gdyby nie to, że zarówno politycy PiS, jak i publicyści niepokorni, a także sam Jarosław Kaczyński, po wielokroć uzurpowali sobie prawo do tego, by określać, kto jest godny wypowiadania się o Lechu Kaczyńskim, a kto nie. Chciałem więc pokazać ich hipokryzję i to, że nie mają do tego prawa, bowiem zdarzyło się im zachować w sposób niegodny, lub – co najmniej – niewłaściwy. Jeśli oni czują inaczej, to trudno – mogę im tylko pozazdrościć dobrego samopoczucia, krótkiej pamięci, lub skutecznej redukcji dysonansu poznawczego.