Panie Prezesie Sądu Okręgowego w Gdańsku!
Niniejszym załączam mój kolejny artykuł oparty na fałszerstwie…
Panie Prezesie Sądu Okręgowego w Gdańsku!
Niniejszym załączam mój kolejny artykuł oparty na fałszerstwie znanej trójmiejskiej pisarki i na jej pomówieniu (że miałem dwa lewe konta) oraz na indolencji Pańskiego Sądu, który dał upust swej niekompetencji podczas procesu IC692/09, który został zakończony niesławnym wyrokiem ogłoszonym 18 grudnia 2009, o czym Pański Sąd mnie nawet nie raczył poinformować. Sprawa dotyczy także procesu karnego VIIIK155/10 toczonego przed Sądem Rejonowym w Gdańsku
Mirosław Naleziński
Jeśli kierowca popełni nieumyślne przestępstwo drogowe, to sąd wnikliwie zajmuje się jego sprawą i jeśli uzna go za winnego, to…
Co począć z sędzią, który z powodu przemęczenia, błędnej interpretacji dowodu, niechęci do problemu (istoty sprawy), czyli z powodu nierzetelnie prowadzonego procesu, popełni nieumyślne przestępstwo sądowe? I zamiast skazać faktycznego winnego, który wszczął proces, skazał pozwanego lub oskarżonego, którego powinien uniewinnić? Zamyka sprawę, powołuje się na niezawisłość i zabiera się za kolejny proces, szepcząc sobie – „a teraz skoczcie mi na pukiel”? Zatem – czy sędzia, który przeprowadził błędny proces zakończony kuriozalnym wyrokiem, czy taki sędzia powinien współodpowiadać (wespół ze stroną, która zbyt „sugestywnie” składała zeznania, wprowadzając sędziego w błąd) za przestępstwo sądowe?
Czy podlega mechanizmowi kontroli służbowej albo społecznej? Czy z racji niezawisłości, wyrok sądu jest niepodważalny, choć każdy obywatel może przecież zapoznać się w internecie z protokołami oraz wyjaśnieniami i dojść do wniosku, że jednak popełniono błędy? Mało tego – dlaczego żaden togowy zwierzchnik takiego sędziego nie analizuje inkryminowanych tekstów, co zajęłoby mu kilkanaście minut, lecz woli powoływać się na paragrafy i procedury, czyli czynić wszystko, aby uznano wyrok za słuszny i sprawiedliwy, choć niemal każdy laik może dojść samodzielnie do wniosku, że jest akurat odwrotnie? Czasy internetu, to ciężkie czasy dla sędziów i ich szefów, bo nie wystarczy odpisać „byle co”, przystawić dumną pieczęć sądu III RP i co miesiąc sprawdzić, czy pensja wpłynęła na konto, bowiem trzeba się liczyć z publiczną krytyką błądzącego wymiaru sprawiedliwości. A tego dawniej nie było! Może sędziowie za ostrą krytykę, na którą są narażeni, powinni otrzymywać dodatek internetowy znakomicie pomniejszany w przypadku jednak popełnienia pomyłki sądowej?
Jeśli sędzia uzna, że 2+2=5 albo że Słońce obraca się wokół Ziemi i na tej podstawie wyda wyrok w sprawie (np. o zniesławienie), nie powiadomi najbardziej zainteresowanej strony, zaś ta dowie się o wyroku po minięciu terminu apelacji, to można sobie pogwizdać, bo wyrok jest prawomocny? Przecież to granda i chuligaństwo w glorii prawa! I niegodziwość XXI wieku! Ale tak bywa w Polsce!
Czy już u nas umiejętność logicznego myślenia całkiem upadła i można jedynie liczyć na mechaniczne deklamowanie wersetów z paragrafami? Wszak prawnicy to nie pacani (a na pewno nie kretyni); to jednak myślący intelektualiści, chyba że coś się ostatnio zmieniło? A może system demokratyczny i dostęp do internetu (dyskutowanie bez ograniczeń) po prostu ujawniają coś, co dawniej istniało, lecz nie było nagłaśniane, bowiem ongiś nie można było krytykować socjalistycznej Temidy, ponieważ państwowe media były pod kontrolą cenzury i dopiero teraz dość masowo wychodzą na jaw – a to tylko głupstwa, a to aż kretyństwa popełniane w togach, które to kreacje zawsze miały dodawać splendoru ich nosicielom, lecz w dobie internetu okazuje się, że są one utożsamiane coraz częściej ze strojami… klaunów.
Pewna pisarka uznała, że ktoś założył dwa inne konta na znanym portalu, z których ją słownie postponował. Była tak pewna swego odkrycia, że nawet sfałszowała podpis podczas wymiany poglądów. Powinna ponieść konsekwencje, lecz sędzia zbagatelizował to przestępstwo, nazywając „omyłką”. Dlaczego?
Co ciekawe, forum było poświęcone żarcikom, lecz towarzystwo poszło cokolwiek za daleko – zamieszczało tam wulgarne i rasistowskie swoje produkcje (zabronione zresztą regulaminem portalu), a jeśli ktoś się wymądrzał, że takie żarty po prostu nie przystoją kulturalnym ludziom (w tym kobietom!), to spotykał się z jakże wulgarnymi komentarzami (także ze strony „dam”!).
Pośród zabawnych oraz całkiem rasistowskich i wulgarnych dowcipów (choć także przecież na swój sposób zabawnych), udzielała się owa pisarka i radośnie zapewne wpisywałaby do dzisiaj rozmaite kawały ku swej i gawiedzi uciesze, gdyby nie pomówiony przez nią użytkownik portalu, który zirytował się i ocenił jej żarty jako pikantne, seksistowskie i antygejowskie – natychmiast skasowała swój profil na tym portalu (zawartość pozostała, jednak bez podpisu).
Tenże użytkownik, a dziennikarz w jednej osobie, opisał więc wyczyny pisarki a doktorantki Uniwersytetu Gdańskiego, dodając zarzuty w rodzaju szydzenia z przysięgi studenckiej oraz niezwalczania (a nawet dyskretnego popierania) menelowatej młodzieży w jej oryginalnej twórczości. Zebrał kilka fragmentów „doktoranckich” żartów oraz innych portalowych „działaczy” naukowo niższej klasy i rozesłał do kilkunastu instytucji odpowiedzialnych (przynajmniej teoretycznie) za wychowanie naszej młodzieży, a ponadto zamieścił je na innym portalu społecznościowym, aby tam przedyskutować tematy, które zainteresowały go jako niepokojące i naganne zjawisko społeczne, przy czym w owych tekstach (cytaty i komentarze) nie były podane żadne dane osobowe, jedynie inicjały.
Jednak pisarce i tego było za wiele – zażądała skasowania z internetu paru tych artykułów, które ją anonimowo opisywały, zagroziła swoim prawnikiem, policją i sądownictwem III RP, a kiedy nie zlikwidowano tych artykułów, rozpoczęła realizację swych gróźb. Należy się zastanowić, czy przypadkiem pisarka i jej adwokat oraz sędzia nie poszli po białoruskiej wykładni stosowanej podczas oceny materiałów rzekomo ją zniesławiających; wszak powinni iść po zachodniounijnych zwyczajach.
Na początek (kwiecień 2009) jej adwokat nadesłał ostateczne przedsądowe wezwanie do wykasowania tekstów, publicznych przeprosin i zadośćuczynienia 20 tys. zł. Takie postawienie sprawy spowodowało, że felietonista – w ramach obrony nie tylko przed konfabulującą pisarką (miała zwidy, że posiadał więcej niż jedno konto i rozpowszechniała te kłamliwe rewelacje), ale także przed nieprofesjonalnym mecenasem (bezprawnie żądał skasowania tekstów omawiających ważne sprawy społeczne i postawił ultimatum) – napisał szereg polemicznych artykułów na temat tej pary.
Ponadto on i jego mandantka doczytali się w artykule dotyczącym pewnego anonimowego intelektualisty, nadużywającego trunków, że jest on rzekomo podobny do tej pani (z twarzy, nazwiska, profesji, obyczajów, charakteru, płci?), co ujęli w pozwie sprawy cywilnej (IC692/09) skierowanym do Sądu Okręgowego w Gdańsku. Dziennikarz opisał także pikantne żarciki pisarki, lecz mecenas w piśmie sądowym zamienił określenie „pikantne” na „wulgarne”.
Sędzia najwyraźniej nie był dysponowany i uznał winę pozwanego – nakazał przeproszenie za rozpowszechnianie nieprawdy polegającej na postawieniu zarzutów pijaństwa, niemoralnego prowadzenia i pisania wulgarnych dowcipów. Do dzisiaj polska Temida nie zacytowała konkretnych zarzutów – obaj prawnicy (mecenas i sędzia) po prostu doczytali się czegoś w tekstach, czego tam nie było, natomiast szereg innych prawników, którzy zastanawiali się nad sprawą, nie kwapiło się do zapoznania z oryginalnym tekstem – swoje mało błyskotliwe odpowiedzi oparli na błędnym, choć niezawisłym, wyroku i to jest jedyna zaleta tego knota.
Fałszerstwo pisarki (przeróbkę podpisu) sędzia uznał za „omyłkę”, czym całkowicie się skompromitował, bowiem tu zaistniała ostatnia szansa na wydanie sprawiedliwego wyroku – tu właśnie mógł i powinien zorientować się, kto popełnił przestępstwo, a kto tego nie dokonał!
Pozwany był po zawale serca, bajpasach i podczas rehabilitacji, jednak proces toczył się „jakby nigdy nic” – sędzia przyjął wszelkie dowody przesłane przez dziennikarza oraz jego oświadczenie, że nie miał lewych kont i… całkowicie zignorował je, nawet nie informując o tym. Ponadto nie powiadomił go o terminie wydania wyroku oraz o jego ogłoszeniu, przez co uniemożliwił mu złożenie apelacji.
Przeciętnie inteligentna (nawet doktoryzująca się) matka Polka, posiadająca choćby tylko poczucie szczątkowego wstydu, gdyby spostrzegła, że przesadziła z żartami, to zastanowiłaby się nad wojowaniem po sądach. Jednak trójmiejska pisarka nie dostrzegła; więcej – była pewna, że jej żarciki i komentarze mieściły się w jakiejś średniej krajowej (choć środowisko naukowe mogłoby jednak czuć pewne zażenowanie, co zresztą wykazała biegła podczas sprawy karnej). Dlaczego matka kilkorga dzieci wybrała drogę konfrontacji, pomówień i wieloletniego sądzenia się oraz narażania swej kariery na ośmieszenie? Dlaczego naraziła swoją rodzinę na konieczność zeznawania przed sądem? Przecież z pewnością rodzina zapoznała się z twórczością żony a mamusi i co? Kiedyś najmłodsze z dzieci także zechcą dowiedzieć się, co takiego właściwie się stało. A stało się to, że ich mamusia sponiewierała faceta, któremu wmawiała i do tej pory to czyni, że miał lewe konta, zatem po prostu ich mama kłamie!
Teraz młodzież jest mniej pruderyjna, zatem mamusine cytaty z żarcikami pośród superwulgarnej produkcji zapewne nie zrobią większego wrażenia wśród nowoczesnej polskiej dziatwy, ale że tej pani nie było najzwyczajniej wstyd przed swoim potomstwem? Większość rodziców jednak chyba by się wstydziła…
A dlaczego pozwany nie skasował artykułów, które pisarka wespół ze swoim adwokatem zażyczyli sobie zdjąć z internetu? Otóż w świetle Konstytucji 1997 i prawa prasowego, ci szlachetni obywatele nie mieli prawa stawiać takich żądań! Mogli prosić, lecz nie żądać – bodaj wszystkie programy interwencyjne oparte są na tekstach uzyskanych przez redakcję w rozmaity sposób, często nawet nielegalnie, natomiast artykuły dziennikarza omawiały zaistniałą sytuację, czyli rzeczywistość (a dokładniej: teksty dobrowolnie zamieszczone przez pisarkę na portalu) oraz w sposób kulturalny zmierzały do ujawnienia procederu, który na mocy regulaminu nie powinien w ogóle zaistnieć na portalu. Ponadto miały wywołać dyskusję na temat patologii pośród młodzieży. Jest to normalna dziennikarska procedura, zwykły – nie jakiś finezyjny – warsztat powstawania artykułu.
Komisja Etyki UG umyła ręce i postanowiła nie zajmować się czynami swej doktorantki, bowiem (jak to subtelnie ujęto) czyny były popełnione poza murami uczelni*.
Pomorska Izba Adwokacka / Okręgowa Rada Adwokacka w Gdańsku również obmyła owe kończyny – początkowo wprawdzie obiecano zająć się postępowaniem gdańskiego pełnomocnika pisarki, któremu publicznie felietonista zarzucił brak profesjonalizmu, w tym pochopne (a nieuprawnione!) działania oraz zamianę (delikatnie pisząc!) niektórych słów przeniesionych z jego tekstów do pism sądowych, jednak na obietnicach, niestety, się skończyło, bowiem do chwili obecnej zespół adwokatów nie wypowiedział się w sprawie swego kolegi, który próbował uzyskać sporą kwotę na podstawie paru artykułów, opisujących doktorantkę dobrze rozumiejącą się (jak to określiła) z menelowatym młodzieżowym towarzystwem (cóż za oryginalna symbioza!).
O wydanym pierwszym wyroku pozwany – już jako oskarżony w drugim procesie, tym razem karnym (VIIIK155/10) – dowiedział się na korytarzu tuż przed inauguracyjną rozprawą w Sądzie Rejonowym w Gdańsku, co już jest wielkim rarytasem dla kolekcjonerów sądowych kuriozów, bowiem było to ponad cztery miesiące po ogłoszeniu (sobie a muzom, bo o wyroku dowiedziały się tylko dwie muzy, czyli pisarka i Temida) wyroku.
Podczas drugiego procesu zgłoszono cztery teksty rzekomo zniesławiające pisarkę, przy czym część z nich napisano po otrzymaniu (21 kwietnia 2009) ostatecznego przesądowego wezwania, zatem one nie powinny być w ogóle rozpatrywane, bowiem spór zaistniał przed nadesłaniem owego ostatecznego wezwania, wszak dotyczył jedynie paru tekstów z początku 2009 roku, natomiast kolejne artykuły były ripostą na to zuchwałe ultimatum.
Po kilkunastu miesiącach procesowania, Sąd Rejonowy w Gdańsku, na podstawie opinii biegłej, wydał wyrok uniewinniający, lecz podczas apelacji uznano, że należy przeanalizować większą liczbę artykułów. Jaką liczbę? Wszak napisano już ponad sto artykułów poświęconych pomyłce sądowej, w tym konfabulującej pisarce, nieprofesjonalnemu mecenasowi i niekumatemu sędziemu (w oparciu o wyrok, który został wydany 18 grudnia 2009 w sprawie cywilnej) i co – będą teraz kolejno typowane artykuły do skasowania z przestrzeni internetu? Uznają, że jeden tekst może pozostać, lecz inny nadaje się do anihilacji? I kto poniesie koszty opiniowania sięgające dziesiątek tysięcy złotych? To może jeszcze pokuszą się do podobnej oceny innego dzieła i uznają, że niektóre rozdziały z walecznej księgi Adolfa nadają się jednak do publikacji?
Proces ten powinien być powtórzony, bowiem sędzia nie wziął pod uwagę zniesławienia przez pisarkę pozwanego (że miał jedno-dwa dodatkowe konta), które to przestępstwo jest ciągłe, bowiem trwa do dzisiaj (pisarka na życzenie dowolnego sądu natychmiast przedstawi swój dowód godny kabaretu, że oskarżony miał jednak dodatkowe konto).
Oba sądy oraz sąd apelacyjny popełniły podstawowy błąd – dopuściły do analizy teksty napisane po kwietniu 2009, czyli po otrzymaniu ultimatum od adwokata pisarki. Przecież oni zażądali przeprosin, 20 tysięcy złotych oraz skasowania paru tekstów, ale tylko przedkwietniowych i tylko takie teksty powinny być analizowane przez sądy w aspekcie ewentualnych przestępstw, bowiem następne były pisane wskutek wzburzenia po otrzymaniu bezczelnych żądań (pierwsza fala artykułów) oraz po uzyskaniu informacji o wydaniu kuriozalnego wyroku w sprawie cywilnej i po rozpoczęciu drugiego procesu (druga fala artykułów).
Konfabulująca pisarka wraz z oryginalnym adwokatem już po paru artykułach postanowili procesować się, czym dali świadectwo porywczości i nieznajomości prawa prasowego, zatem już na początku 2009 okazali się pieniaczami. Jeśli pisarkę istotnie obrażono, to sądy powinny analizować jedynie teksty napisane przed kwietniem 2009, czyli przed wystosowaniem kuriozalnego ostatecznego wezwania i na początku ich pieniactwa.
Aby ostatecznie zakończyć oba procesy, należałoby wykazać, że pozwany/oskarżony miał lub nie miał dodatkowych kont. I to jest klucz do poznania prawdy, bowiem tu obie strony publicznie podtrzymują swoje całkowicie odmienne tezy – pisarka twierdzi, że dziennikarz miał co najmniej jedno dodatkowe konto, zaś on oświadcza, że miał i ma tam tylko jedno i to na swoje nazwisko. Jednocześnie obie strony nie mogą mieć racji i nie ma możliwości zawarcia ugody poprzez pójście na kompromis (bo i jaki?). Zresztą przesądowe mediacje nie dały efektów, bowiem pisarka była i jest pewna, że dziennikarz miał dodatkowe konto, zaś on zaproponował jej, aby przeprosiła za owe insynuacje, jednak jej stanowisko jest jednoznaczne – było dodatkowe konto i żadne dyskusje nie zniechęcą jej do rezygnacji z tej fałszywej tezy.
Są co najmniej trzy sposoby na dojście prawdy – analiza wykazu logowań posiadanego przez portale, analiza tekstów dwóch autorów (fachowiec bez kłopotu wykaże, czy był jeden, czy jednak dwóch twórców) oraz analiza wyników sporządzonych za pomocą wariografu zastosowanego wobec dziennikarza.
Jeśli Temidzie istotnie zależy na poznaniu prawdy, to postanowi zbadać rzetelnie owe trzy ślady, natomiast istnieje poważna obawa (granicząca z pewnością), że ta bogini będzie kluczyć pośród procedur, czyniąc wszystko, aby nie poznać tej prawdy, bowiem określone czynniki już zadecydowały, że wyrok z grudnia 2009 jest prawomocny, zatem mierni ale wierni obrońcy Temidy nie mogą sobie pozwolić na obalenie tego kompromitującego wyroku, który niewątpliwie runąłby po wykazaniu, że pisarka dokonała fałszerstwa i wielokrotnego pomówienia oraz – co najważniejsze – sama przyczyniła się do lawiny artykułów napisanych przez dziennikarza opisującego błędny wyrok i wynikającą z niego krzywdę, zresztą nadal doznawaną wskutek skandalicznego a ciągłego postępowania naszego wymiaru sprawiedliwości.
Prawnicy – w tym sędzia, który orzekł winę w sprawie cywilnej pozwanego – powinni ponosić odpowiedzialność karną i finansową za błędnie wydawane wyroki. Dlaczego gdański sędzia nie odpowiada za swój błąd, skoro to przez niego wyrok sądu został całkowicie wypaczony, przynosząc wstyd polskiej Temidzie? To już nie jest prywatna sprawa sędziego – to jest ośmieszanie i dyshonor dla polskiego sądownictwa; to jest zapewne największa pomyłka sądowa w dziedzinie internetowego zniesławienia w Polsce.
Sędzia nie uwzględnił oświadczenia pozwanego, że ten nie miał więcej niż jednego konta, a to oznacza, że to pisarka powinna odpowiadać przed sądem za fałszerstwo i pomówienie. Nie zapoznał się dokładnie z imputowanymi tekstami i uznał, że tekst dotyczył pisarki, choć przecież dotyczył całkiem innej osoby. Nie sprawdził oryginalnego tekstu, w którym zarzucano pikanterię, lecz przyjął do wiadomości sfałszowany tekst przez mecenasa, w którym tenże słowo „pikantny” zamienił na „wulgarny”. Nie akceptował zwolnień lekarskich wydanych przez lekarzy spoza specjalnej listy, czym „wspaniale” (bo kabaretowo!) zilustrował ideę przyjaznego państwa – pozwany po zawale i bajpasach oraz podczas rehabilitacji nie miał o czym myśleć (według sądu), jak o speclekarzach i o nawiedzonej pisarce, która – wespół ze swoim niedowarzonym prawnikiem – wytoczyła mu proces, przykładając się do złego stanu zdrowia.
A na koniec powiadomił pisarkę o terminie wydania wyroku (była na sali sądowej), lecz nie powiadomił pozwanego (nie było go na tej sali!) – wot togowy komediant, przy czym komizm sytuacyjny jest jeszcze większy, bowiem podobno uczynił to zgodnie z polskimi procedurami! No to należy sprawdzić zgodność takiego postępowania z unijnymi standardami…
W piśmie sądowym podkreślano wielkie obecne i przyszłe zasługi pisarki w swej pracy zawodowej, w tym mozolną pracę nad doktoratem i kolejnymi książkowymi dziełami. Trudno orzec, dlaczego w Polsce, czyli w państwie demokratycznym, w którym przez lata stawiano duży nacisk na równość i braterstwo obywateli, poruszono ten wątek. Przecież sprawiedliwie (bezstronnie) ma być oceniony konflikt pomiędzy dwoma osobami, z których jedna zniesławiła i sfałszowała podpis oraz zażądała skasowania teksów z internetu , druga zaś – w ramach riposty – napisała kilka artykułów opartych na wyczynach pierwszej.
Po co zatem plątać w to zasługi i doktoraty, zwłaszcza że znane są życiorysy faszystowskich i bolszewickich doktorów i profesorów, zatem bycie doktorantem nie powinno w sądzie nikogo stawiać w uprzywilejowanej pozycji. Świetnym studentem i doktorantem był Amerykanin James Holmes, który zaistniał kilka dni temu (zabił kilkanaście osób) w kinie miasta Aurora** i zobaczymy, na ile mu to pomoże w procesie i złagodzi wyrok. Amerykański adwokat powinien podkreślać jego naukowe i doktoranckie zapędy – można mu wysłać pomocny przekład gdańskiego fragmentu pisma sądowego, tyczącego się tego doktoranckiego wątku…
W sądzie należy skupić się na faktach, czyli starannie przeanalizować wszystkie przestępstwa (rzekome i faktyczne) obu stron ze szczególnym uwzględnieniem czynu przestępczego osoby, która zainaugurowała pasmo obopólnych przewin.
* – w Polsce nie ma sprawy, jeśli doktorantka zamieszcza seksistowskie i antygejowskie żarciki pośród wulgarnych, ale 25 lipca 2012 Greczynka Paraskevi Papachristou została wycofana z reprezentacji na igrzyska w Londynie i to jest kara za rasistowski komentarz, jaki lekkoatletka zamieściła na Twitterze
** – wg innej szkoły: „w kinie miasta Aurory”
PS W ekspertyzie zamówionej przez „Tygodnik Powszechny i przekazanej polskiej Izbie Wydawców Prasy, wskazano stosowane we Francji regulacje dotyczące karnej odpowiedzialności za szerzenie w internecie mowy nienawiści, oszczerstw i pomówień. Tamże obowiązuje prawo, które identycznie traktuje przestępstwa i wykroczenia popełnione w mediach papierowych i internetowych. Prawo nakłada na wszystkich użytkowników internetu – również autorów prywatnych blogów (także komentatorów) – bezwzględną odpowiedzialność za słowo. Surowe sankcje w przypadku złamania przepisów powodują, że praktycznie wszystkie komentarze publikowane we francuskim internecie są moderowane. Nasze sądy i prokuratura nie rozumieją bowiem istoty nowych mediów – internetowa przestrzeń jest dla nich jak terytoria jeszcze nie odkryte.
Tyle tygodnik. Cenzura? A wolność i godność jednostki? Trudna sprawa, ale ciekawe, w jaki sposób potoczyłyby się dwa omawiane gdańskie procesy, gdyby w polskim internecie już w 2009 panowały zwyczaje francuskie? Zapewne pisarka i inni dyskutanci zostaliby natychmiast odpowiednio potraktowani przez admina portalu za wulgarne i ksenofobiczne wpisy (skasowanie tekstów a nawet likwidacja kont) i nie doszłoby do tych kuriozalnych procesów. U nas sędzia zapewne potrafi wyłowić żart rasistowski, ale już nie potrafi rozpoznać seksistowskiego, czy antygejowskiego, ale zabiera się za osąd.