SPORT
Like

Czy Polska będzie mistrzem świata w piłce nożnej?

07/12/2013
1848 Wyświetlenia
8 Komentarze
42 minut czytania
Czy Polska będzie mistrzem świata w piłce nożnej?

Odpowiedź jest krótka. Nie! Ale dlaczego?  Jednak na to pytanie odpowiedzi nie da się już zamknąć w jednym słowie.

0


 

Kazimierz Kmiecik

A przynajmniej raz w historii polskiego futbolu byliśmy o mały kroczek od złotego medalu.  Kto pamięta, ten pamięta. To było w 1974 roku. Mecz odbył się na Waldstadion, znajdującym się w Frankfurcie nad Menem, w Niemczech. Przed meczem nad miastem przeszła ulewa. Boiska, mimo starań organizatorów, nie udało się osuszyć. Mecz przeszedł do historii piłki nożnej jako mecz na wodzie. Jan Tomaszewski obronił nawet rzut karny. Jednak jedyną bramkę strzelił Gerd Müller i mecz  Polska – Niemcy zakończył się wynikiem 0-1. Do finału awansowała drużyna niemiecka, tzn. Republika Federalna Niemiec (wtedy grała także w mistrzostwach drużyna z tzw. Niemieckiej Republiki Demokratycznej). W finale RFN pokonała Holandię i zdobyła mistrzostwo świata.

Ten mecz musi śnić się po nocach, do dzisiaj, rezerwowemu napastnikowi reprezentacji Polski Kazimierzowi Kmiecikowi z Wisły Kraków, który pojawił się na placu gry w 80. minucie. To właśnie on miał niepowtarzalną okazja odwrócenia biegu historycznych zdarzeń w tych zawodach. Kmiecik nagle stanął oko w oko, czyli sam na sam, z bramkarzem reprezentacji RFN Seppem Maierem i miał do bramki nie więcej niż dziesięć metrów. Kmiecik zrobił wszystko, co należało zrobić. Uderzył mocno i precyzyjnie w tzw. „same okienko”, ale Maier obronił; nie wiadomo jak i dlaczego, ale obronił. I Polska już nigdy, prawdopodobnie,  nie dostąpi szansy zdobycia mistrzostwa świata w piłce nożnej.

Po mistrzostwach świata w Niemczech w 1974 roku potęga polskiego futbolu trwała jeszcze jakiś czas. W następnym mundialu w Argentynie w 1978 roku, być może tylko niewykorzystany rzut karny przez Kazimierza Deynę w meczu z Argentyną pozbawił nas szansy na grę o najwyższe laury. Znowu zabrakło tej kropki nad ”i” lub zimnej piłkarskiej krwi, nawet u tak wybitnego piłkarza jak popularny „Kaka” z Legii Warszawa. Niewdzięczni kibice, zwłaszcza na Stadionie Śląskim, gwizdali już od tej chwili na Deynę, obarczając go odpowiedzialnością za porażkę drużyny Jacka Gmocha z przyszłymi mistrzami świata (czyli z Argentyną) na południowoamerykańskim mundialu. Źle robili, niewdzięcznicy, bo może wtrącili niechcący Kazika w alkoholową traumę, która skończyła się dla niego tak tragicznie, gdzieś na jakiejś autostradzie w Ameryce.

Łabędzi śpiew polskiego piłkarstwa  donośnie zabrzmiał na mistrzostwach świata w Hiszpanii w 1982 roku. Tam drużyna Antoniego Piechniczka, trenera i Zbigniewa Bońka, piłkarza (to celowy skrót myślowy, bo w tej reprezentacji Polski grało kilku wybitnych zawodników) powtórzyła wyczyn ekipy Górskiego z Monachium i zajęła trzecie miejsce. I znowu zabrakło trochę piłkarskiego fartu. Bo gdyby nie absencja Bońka w meczu półfinałowym z Włochami, to może Rossi nie strzeliłby nam dwóch bramek… Gdyby…

Na czym polegał fenomen polskiego futbolu końca lat 60. a potem lat 70. i początku lat 80. XX wieku. I dlaczego z piłkarskiej potęgi stoczyliśmy się właściwie na samo dno i dzisiaj wygrywamy już tylko z amatorami z San Marino, czy Luksemburga i czasami nie bez wysiłku. Zaszczyt spotkania z jakąkolwiek piłkarska potęgą spotyka nas w zasadzie tylko w rozgrywkach eliminacyjnych do kolejnych czempionatów europejskich i światowych, a gdy Hiszpania zechce z nami zagrać mecz towarzyski, jak za Franciszka „Franza” Smudy, to odprawia nas w 2010 roku 6-0; bez wysiłku, bo gdyby chcieli zdobyć więcej bramek, to by je zdobyli… Nędza!

Włodek i Kaka

Za komuny trwała niepisana i cicha rywalizacja pomiędzy lobby wojskowo-milicyjnym i lobby górniczym nie tylko w polskiej piłce nożnej. Dotyczyło to całego polskiego sportu, ale zostawmy ten wątek na boku. Symbolem tej rywalizacji była potęga takich klubów jak Legia Warszawa i Górnik Zabrze. Pion wojskowy i gwardyjski trzymał się mocno. Legia Warszawa, Śląsk Wrocław, Gwardia Warszawa, Wisła Kraków rywalizowały z górniczymi potęgami takimi jak Górnik Zabrze, Ruch Chorzów, Polonia Bytom, Piast Gliwice. Tu i ówdzie kolejarze z resortu Polskich Kolei Państwowych mieli także coś do powiedzenia, jak Kolejowy Klub Sportowy Lech Poznań („Kolejorz”), czy zawsze biedna Polonia Warszawa, ale jednak.  Nie wolno także lekceważyć partykularyzmów „dzielnicowych” na linii Mazowsze – Śląsk. Warszawa była ogólnie znienawidzona w Polsce, jako „opresyjne” centrum, ale jednocześnie była obiektem marzeń i westchnień. To tutaj można było zrobić karierę, a jak się miało legitymacje PZPR-u, to wszystkie drzwi stały otworem. Resorty siłowe, tzn. MSW, MON a także wszechwładne górnictwo łożyły na sport, a przede wszystkim na piłkę nożną krociowe kwoty. I nawet jeśli Włodzimierz Lubański i Kazimierz Deyna mogliby wówczas pomarzyć o zarobkach takich gwiazd współczesnego futbolu jak Messi i Ronaldo, to pamiętajmy, że na owe czasy byli oni krezusami. I mieli przywileje, bo system opierał się na przywilejach. Messi dzisiaj ma kartą kredytową właściwie bez żadnych limitów. Potęga pieniądza nie była wtedy znana nad Wisłą. W siermiężnej Polsce lat 60. XX w. nie liczyła się więc tylko wysokość kontraktu. Piłkarze byli zatrudnieni jako żołnierze zawodowi Wojska Polskiego (vide Kazimierz Deyna) albo górnicy dołowi (Włodzimierz Lubański), ale na poligonie albo na przodku w kopalni, 500 m pod ziemią, nigdy nie byli. I to był właśnie ten przywilej. Że nie mogli jak Włodek Lubański, czy Lucjan „Kici” Brychczy wyjechać do Realu Madryd? Oni nie mieli de facto takich marzeń. Ten świat miał inną perspektywę. Polska reprezentacja wygrywała w 1970 roku z Hiszpanią „lewa nogą”. W 1973 roku ogrywała Anglię, a potem w 1974 roku Włochy, Argentyne i Brazylię!!! Górnik Zabrze odprawiał AS Romę, a Legia francuski St’Etienne. Byliśmy potęgą. Czapki z głów!!! Od czasu do czasu piłkarze coś zachachmęcili na granicy, jak Władysław Grotyński i Janusz Żmijewski z Legii, albo uciekli do Niemiec jak Jan Banaś z Polonii Bytrom, ale te wydarzenia nie odbiegały od normy „socbloku”. To zresztą też był przywilej, tylko trzeba było uważać na konfidentów lub nie dać ubecji argumentów do represji. Banasia, który po ucieczce postanowił jednak wrócić do Polski, władze wsadziły do więzienia, ale okazało się, że jednak działacze zabrskiego Górnika mają potężne wpływy i, jak wieść gminna niosła, wykupili krnąbrnego piłkarza, wówczas jednego z najlepszych prawoskrzydłowych w Europie. I od tej chwili Włodzimierz Lubański miał w Zabrzu kompana w ataku co się zowie. Miedzy innymi dzięki Banasiowi polska reprezentacja zagrała na mistrzostwach świata w Niemczech. To on zdobył piękną bramkę na Stadionie Śląskim w Chorzowie w pierwszym grupowym meczu z Anglikami, opromienionymi mistrzostwem świata z 1966 roku(wygraliśmy wtedy 2-0). Banaś na mundial do Niemiec nie pojechał. MSW nie wydała mu paszportu. Bali się, że będzie chciał jeszcze raz poszukać wolności! A takiego wstydu należało unikać.

Paragon gola

Na wszystkich polskich placach i pastwiskach od śląskich familoków po mazowszańskie równiny od świtu do zmroku dzieciaki grały w piłkę; na początku zwijaną z gałganów (tzw. szmacianka), a potem w skórzaną biedronkę. Nikt nie miał koszulek z napisem „Cieślik”, „Lubański” albo „Deyna” na plecach, ale każdy był Cieślikiem, Lubańskim i Deyną. Wszędzie organizowano turnieje „tysiąca drużyn”. I to był fenomen. Bo wziął się z biedy! Filmowcy kręcili filmy o Paragonie, który chciał strzelić gola, a do przerwy było 0 – 1 i ten wynik trzeba było zmienić za wszelką cenę. Na Stadion Śląski w Chorzowie i Stadion X-lecia w Warszawie przychodziły tłumy, tzn. 100, 120 tysięcy ludzi i władzy partyjnej nawet przez myśl nie przeszło, żeby zawody odbywały się przy pustych trybunach. Dzisiaj, na nowoczesnych stadionach, to zaczyna być normą w Polsce – dla wojewody mazowieckiego (durnia nad durniami) Kozłowskiego, zamknięcie trybun dla kibiców, to jest bułka z masłem.

Gerard Cieślik

Potęgę moralną polskiego futbolu zbudował mecz Polska – Związek Radziecki rozegrany w 1957 roku na Stadionie Śląskim w Chorzowie wygrany przez Polskę 2-1. Warto przypomnieć kilka nazwisk z tego historycznego spotkania. Selekcjonerem reprezentacji Polski był wówczas, słynny przed laty piłkarz Wisły Kraków Henryk Reyman (ur. 28 lipca 1897 Kraków, zm. 11 kwietnia 1963 tamże) – piłkarz (środkowy napastnik), działacz sportowy, podpułkownik Wojska Polskiego. Ukończył III Gimnazjum im. Sobieskiego w Krakowie. Walczył w I wojnie światowej, wojnie polsko-bolszewickiej, w czasie powstań śląskich, uczestnik kampanii wrześniowej, ranny w bitwie nad Bzurą. Tuż przed drugą wojną światową i w czasie wojny obronnej 1939 roku dowódca I batalionu 37. pułku piechoty z Kutna. W latach 1910-1933 występował w Wiśle Kraków, w barwach której w latach 1927-34 grając w lidze zdobył 109 goli – przypominam (za Wikipedią) ten zapomniany życiorys, bo stanowi on klasę samą w sobie). Wówczas reprezentacja, oprócz selekcjonera miała także trenera; był nim Tadeusz Foryś. Na murawę, wypełnionego do ostatniego stutysięcznego widza Stadionu Śląskiego wybiegli: Edward Szymkowiak – Stefan Floreński, Roman Korynt, Jerzy Woźniak – Ginter Gawlik, Edmund Zientara – Edward Jankowski, Lucjan Brychczy, Henryk Kempny, Gerard Cieślik (k), Roman Lentner. Z piłkarzy radzieckich warto wspomnieć tylko bramkarza Lwa Jaszina, któremu Gerard Cieślik strzelił wówczas dwie bramki. Podobno stadion oszalał, a kibice jeszcze długo po meczu świętowali tę piłkarską wiktorię. Zwycięstwo w zawodach sportowych nad reprezentacją znienawidzonego okupanta zawsze miało swoją wartość. Kto obserwował wyczyny bokserskie, w tej sportowej materii, chłopców Laszlo Pappa w Hali Gwardii, ten wie o czym mówię. Mam wrażenie, że do dzisiaj polscy sportowcy mobilizują się specjalnie do rywalizacji z Sowietami. Słynny „gest Kozakiewicza” jest tego niejedynym dowodem.

W 1957 roku Gerard Cieślik przeszedł do historii. Polscy piłkarze strzelali potem w różnych ważnych meczach wiele pięknych bramek, ale symbolice goli Cieślika strzelonych Jaszinowi i drużynie „sierpa i młota” CCCP dorównuje chyba dzisiaj tylko bramka Jana Domarskiego zdobyta na Wembley w 1973 roku.

Polskiej piłki nożnej droga na szczyt

Jako się rzekło podstawy sukcesu polskich futbolistów zostały zbudowane w latach 50. I 60. XX wieku. Rytm rozwoju wyznaczały dwa wiodące kluby Legia Warszawa i Górnik Zabrze. Do Polski przyjechali wówczas, tj. w 1966 roku, dwaj znakomici trenerzy Jaroslav Vejvoda z Czechosłowacji, do Legii i Geza Kalocsay z Węgier, do Górnika. Piłka nożna w Czechosłowacji i na Węgrzech odnosiła na przełomie lat 50. I 60. XX w. ogromne sukcesy. Wystarczy wspomnieć tylko sukcesy węgierskiej piłkarskiej „złotej jedenastki” z Ferencem Puskasem na czele z lat 50., czy wicemistrzostwo świata zdobyte przez Czechów i Słowaków w 1962 roku w Chile. Zachodnia myśl szkoleniowa była jeszcze wtedy w powijakach. Na piłkę nożną nie łożono tak wielkich kwot jak dzisiaj. Reklamodawcy i media  dopiero odkrywały, że futbol może zostać kurą przynoszącą złote jaja. I to był główny powód, dlaczego siermiężna Europa wschodnia dorównywała wówczas swojej zamożniejszej imienniczce z zachodu. Zresztą, jak wiadomo, dla partii komunistycznych z „east blocku” sportowa rywalizacja ze zgniłym Zachodem stanowiła podstawę propagandowej konfrontacji. Dlatego nie było tak ważne, czy stan infrastruktury futbolowej: boiska, sprzęt, opieka lekarska etc. są na najwyższym poziomie. Trenowano mniej, biegano wolniej. Nie przeszkadzała długa zima w środkowej Europie  i pokryte śniegiem kiepskie boiska, a właściwie klepiska. Zaprawieni w bojach i wyrośli w socowej biedzie chłopcy z Warszawy, Budapesztu, czy Pragi nie raz, nie dwa i nie trzy udowodnili, że potrafią znakomicie grać w piłkę nożną. I kilka razy mieli nawet szanse na mistrzostwo świata w tej grze, vide Węgry w 1956 roku, Czechosłowacja w 1962 roku, czy Polska w 1974 roku.

Vejvoda i Kalocsay nie zastali w Polsce spalonej ziemi. Po polskich boiskach uganiał się w owym czasie prawdziwy tłum utalentowanych piłkarzy. Piłka nożna stała się dla nich oknem na świat. Pragnienie sławy, nawet lokalnej, miało swoją konkretną cenę. Wielu z tych chłopców uważamy dzisiaj za futbolistów wybitnych, klasy europejskiej i światowej. Mogliby grać w największych klubach świata, gdyby partia zezwoliła im na futbolową (i nie tylko) emigrację. Mógłbym wymienić prawdopodobnie kilkadziesiąt nazwisk, ale ograniczę się do jednego: Lucjan „Kici” Brychczy z warszawskiej Legii był bez wątpienia piłkarzem klasy Alfredo Di Stefano z Realu Madryd i tenże Real przez kilka lat bezskutecznie chciał „skaperować” „Kiciego” do swojej „królewskiej” drużyny. Niestety bezskutecznie. Ludowe Wojsko Polskie miało swoje argumenty. „Kici”, dziś już starszy pan, ciągle jeszcze czynnie pomaga swojej ukochanej Legii i nadal czaruje na treningach piłkarską techniką.

Legia i Górnik osiągnęły w rozgrywkach europejskich znakomite wyniki. Półfinał Pucharu Europy w 1970 roku dla Legii i finał Pucharu Zdobywców Pucharów dla Zabrzan także w 1970 roku, do dzisiaj stanowią nieosiągalny dla polskich drużyn wyczyn sportowy. W obu drużynach grali znakomicie zawodnicy: Lubański, Deyna, Kostka, Gadocha, Banaś, Szołtysik, Ćmikiewicz i trzeba przyznać, że Kazimierz Górski, który w tym czasie zaczął budować polski piłkarski „dream team” mógł narzekać, ale tylko na  kłopoty bogactwa. W gotowości pozostawali także znakomici gracze z Wisły Kraków, Ruchu Chorzów, Stali Mielec, czy Gwardii Warszawa, (Kasperczak, Lato, Kraska, Maszczyk, Żmuda etc.).

To właśnie z lat 60. XX wieku „wygenerowany” został sukces polskiej piłki w latach 70. i „siłą rozpędu” przeniesiony jeszcze na mistrzostwa świata w Hiszpanii w 1982 roku. Złoty w 1972 r., srebrny medal olimpijski w 1976 r., trzecie miejsca ma mundialach w Niemczech (1974), w Hiszpanii (1982) i piąte miejsce w Argentynie (1976) do dzisiaj budzą szacunek kibiców i sprawozdawców. Starzy kibicowscy wyjadacze europejskich stadionów bez wysiłku kojarzą do dzisiaj takie nazwiska polskich futbolistów jak Deyna, Lato, Szarmach i Boniek.

Jednak pierwsze oznaki kryzysu zaczęły być widoczne już w połowie lat 70. XX wieku.

Równia pochyła

Na początek prywatna reminiscencja. Obrazek z przeszłości. W 1976 roku wyjechałem w lipcu, a może w sierpniu na miesięczne wakacje do rodziny, do Szwajcarii. Rodzina za granicą to był dopiero przywilej! W tym czasie byłem zawodnikiem sekcji piłkarskiej Gwardii Warszawa. Po przyjeździe okazało się, że mąż kuzynki, Szwajcar z krwi i kości gra amatorsko w piłkę w tamtejszej czwartej lidze, po pracy. Przez kilka dni zamęczałem go, że chciałbym z nimi trochę pograć. W meczu o punkty było to oczywiście niemożliwe, bo składy było zgłoszone do szwajcarskiego związku piłki nożnej. Nadarzyła się jednak okazja i pojechaliśmy na jakiś sparing kilkanaście kilometrów od szwajcarskiego Fribourga. Trener spojrzał na mnie podejrzliwie, zapytał gdzie gram i na jakiej pozycji a potem łaskawie oświadczył, że wpuści mnie na boisko w drugiej połowie. Mecz jak mecz! Dla mnie, juniora z drużyny pierwszoligowej z kraju, który miał trzecia drużynę świata, nie był zbyt wymagającym egzaminem. Strzeliłem w drugiej połowie nawet bramkę i żegnały mnie oklaski kilkudziesięciu osób. Koledzy z drużyny klepali mnie po plecach i nazywali „Szarmach” z francuskim drżącym „r” i z akcentem na ostatniej sylabie. Graliśmy gdzieś w jakiejś szwajcarskiej dziurze przy świetle elektrycznym. Murawa była o niebo lepsza niż na Gwardii przy Racławickiej w Warszawie (polska ekstraklasa i mistrzowie olimpijscy Szymczak i Kraska w składzie). Sprzęt do gry, na jeden raz: koszulka, spodenki, getry, ochraniacze i buty nie przypominały w niczym tej nędzy, którą wydawał nam przed meczami nasz kierownik drużyny. A przypominam, że wtedy na Gwardii rządził syn prezesa PZPN Ociepki, a Gwardia, jak wszyscy wiedzą subsydiowana była przez MSW. To był milicyjny klub, pion gwardyjski!!! Oczko w głowie ubecji! W szwajcarskiej szatni było wszystko, a przede wszystkim ciepła woda i… czysto, bardzo czysto. Potem jeździłem jeszcze ze trzy razy z tą drużyna na mecze ligowe w charakterze kibica. I na wszystkich obiektach było podobnie. Murawa nienaganna, oświetlenie, boiska treningowe, szatnie, sprzęt, odnowa biologiczna.

Jak wróciłem do Polski we wrześniu i wdepnąłem znowu w tę socjalistyczną nędzę, to już wtedy pomyślałem, że sny o długiej potędze polskiej piłki to już tylko mrzonki i fantasmagorie. Dzisiaj już wiadomo, że to właśnie wtedy w latach 70. XX w. Zachód przyspieszył. Wszędzie powstawały kluby piłkarskie, wielkie firmy, takie jak Ajax, Barcelona, Bayern, Manchester United etc. utrzymywały po kilkanaście drużyn w kilku kategoriach wiekowych. Szkolenie nabrało systemowego charakteru. Opieka lekarska… i można tak opowiadać w nieskończoność. Powstał po prostu piłkarski przemysł. A my zakopaliśmy się w tym milicyjno-wojskowo-górniczym finansowaniu drużyn piłkarskich. Ekonomiczny kryzys państwa socjalistycznego epoki Gierka i Jaruzelskiego ostatecznie dobił cały ten, na dodatek skorumpowany, bajzel. Środowisko zaczęło się degenerować w przyspieszonym tempie. Do polskiej piłki wkroczyła nie tylko korupcja, ale także zabójczy dla sportowca alkohol. Czasy Reymana odeszły nieodwołalnie w przeszłość. Konsekwencje tego stanu rzeczy wszyscy znają. Polską piłką zaczęli rządzić „Fryzjerzy” różnej maści i rządzą do dzisiaj.

Na „moich” boiskach treningowych Gwardii Warszawa stoją dzisiaj biurowce, drużyna, ciągle chyba policyjna, gra w A klasie, a w szatni śmierdzi dokładnie tak samo jak za moich czasów. A reprezentacja Szwajcarii bez wysiłku, co cztery lata kwalifikuje się do kolejnych mundiali. Nie mam zamiaru powtarzać, ile lat świetlnych dzieli nasza piłkę dzisiaj od takich potentatów jak Hiszpania, Niemcy, Holandia, czy Francja. Nie oszukuj się, Drogi Czytelniku, ani Szczęsny z Borucem, ani Lewandowski z Błaszczykowskim nie uratują naszej reprezentacji. Bo za nimi jest spalona ziemia. A jak wybudowali wreszcie stadion przy Łazienkowskiej, to wojewoda Kozłowski co i rusz wyrzuca z niego kibiców. To jakiś absurd. Proponowałbym zamknąć dla przykładu jakiś teatr dla widzów, na przykład Krystyny Jandy i kazać aktorom grać do pustych krzeseł. To dopiero byłoby wydarzenie kulturalne.

Niedawno w telewizji jeden z komentatorów piłkarskich, bodaj Mateusz Borek, a bez wątpienia jest on dobrze zorientowany, opowiadał jak wygląda staż polskiego trenera w dobrym klubie w Anglii, czy w Niemczech. Otóż przyjeżdża sobie taki powsinoga z Polski, prowadzą go na stadion, potem na boiska treningowe, potem pozwolą, jak byle dziennikarzowi, zobaczyć zajęcia rekreacyjne z drużyną, tj. rozgrzewkę, a potem wynocha do hotelu. Bo do zajęć głównych Mourinho, Ancelotti, czy Guardiola dopuszczają tylko najbardziej zaufanych pracowników klubu. Polska myśl szkoleniowa podupadła, bo w pewnym momencie straciła kontakt ze światem. O zakresie i jakości badań fizjologicznych, czy taktyki w treningu sportowym niewiele wiadomo nad Wisłą. Mało kto wie, ale w lidze niemieckiej każdy zawodnik jest monitorowany przez 90 minut gry na boisku. O tym co dzieje się w gabinetach lekarskich i odnowy po meczu nikt nie poinformuje polskiego trenera. Staliśmy się zaściankiem, a byliśmy kiedyś o krok od mistrzostwa świata. Na Stadion Śląski przyjeżdżała Holandia z Cruyffem, van Hanegemem, Neskensem i przegrywała 4-1.

Klimat i statystyczny polski piłkarz

W Polsce, w przeciwieństwie do krajów, które są potentatami w tej dyscyplinie sportu, gramy w piłkę, w rozgrywkach krajowych przez najwyżej 6-7 miesięcy. We Włoszech, w Hiszpanii, w Anglii, we Francji przez miesięcy 10. U nas właściwie od listopada do połowy marca boiska nie nadają się do gry z powodu mrozu, błota, deszczu. Kilka, ale naprawdę kilka, bogatszych drużyn seniorskich wyjeżdża wtedy do Turcji, na Cypr, czy rzadziej do Hiszpanii i „szlifuje” formę. Gorzej z dziećmi i młodzieżą. Nawet najbardziej utalentowani właśnie wtedy tracą ostatecznie i nieodwołalnie szanse na zrobienie wielkiej kariery w piłce. Chłopak w wieku 15-16 lat musi być już praktycznie perfekcyjnie ukształtowanym technicznie piłkarzem. Złe nawyki lub braki w wyszkoleniu pozostaną mu już do końca życia. Zapytajcie Zbigniewa Bońka, czy mam rację? On zna się na piłce znacznie lepiej niż ja.

Współczesna piłka nożna, to nie tylko umiejętności techniczne i wydolność  organizmu, wytrenowana na galerach. To także inteligencja. Bez „oleju w głowie” trudno marzyć o sukcesach w tym sporcie. Wielokrotnie przysłuchiwałem się rozmowom naszych wybitnych futbolistów. Granice ich świata ograniczają się w odległości semantycznej od słowa „kurwa” do „zapierdalaj” albo odwrotnie. Nie wierzycie? Wystarczy obejrzeć film Marcina Koszałka pt. „Będziesz legendą człowieku” pokazujący, bynajmniej nie ukrytą kamerą, polskich piłkarzy w pieleszach hotelowych, podczas Mistrzostw Europy w Warszawie, czy przeczytać ostatni bestseler Grzegorza Szamotulskiego pt. „Szamo”. Przez chwilę można się nawet uśmiechnąć, ale ogólnie rzecz ujmując, gdy już wszystko w życiu polskiego asa piłki nożnej sprowadza się do tych „kurw”, to zwykłego, szarego obywatela, takiego jak ja, zniewala czarna rozpacz.

Przyglądam się czasami polskim zawodnikom, jak się poruszają na boisku, jakie decyzje podejmują, jak podają piłkę. I mam jedno nieodparte wrażenie. Polski statystyczny mecz ligowy, to najczęściej bezładna bieganina i kopanina. Jeśli futbolista ma dwie, trzy możliwości zagrania piłki, to zazwyczaj wybiera wariant najgorszy. Coś musi być z myśleniem, czytaj z inteligencją tych chłopaków, bo czasem nawet biegają i walczą, ale z tego nic nie wynika. Kiedyś sobie zażartowałem, że gdyby Jakub Kosecki (Legia Warszawa, syn wiceprezesa PZPN i posła PO, byłego zawodnika Legii, Galatasaray i Atletico Madryd)) przeczytał w życiu, ze zrozumieniem, jedną książkę i również ze zrozumieniem przeanalizował grę Lionela Messiego i wbił sobie do głowy, że w grze Argentyńczyka nie ma miejsca na przypadek i każdy ruch jego stopy ma swoje uzasadnienie, to z dnia na dzień byłby lepszym piłkarzem, a może nawet piłkarzem wybitnym, bo jest szybki i dobry technicznie. Ale niestety brakuje mu rozumu do gry w piłkę. Nie wystarczy biegać na oślep tam i z powrotem po boisku.

Czytałem niedawno wywiad z Andresem Iniestą z Barcelony. Opowiadał o swojej pasji do wina. I opowiadał o swojej winnicy i o tym jak promował swoje wina w Hiszpanii i w Europie.  Iniesta, to człowiek świadomy świata, który go otacza, człowiek, który szuka wykształcenia. To dlatego, jak nikt inny, potrafi podać „prostopadłą piłkę” do Neymara, perfekcyjnie, na koniec buta.

Przed laty polscy piłkarze kończyli studia wyższe i nie było to rzadkością. Teraz przychodzą mi do głowy nazwiska Jacka  Gmocha, Henryka Maculewicza, Stanisława Terleckiego… I nikogo to nie dziwiło. Teraz piłkarze najczęściej składają zeznania w prokuraturze we Wrocławiu na okoliczność korupcji w polskiej piłce. Dzisiaj pisząc ten felieton dowiedziałem się, że herszt tej bandy, ksywa „Fryzjer”, wyszedł właśnie z więzienia za dobre sprawowanie. Jak do tej pory w tej aferze skazano chyba z 300 kopaczy, w tym reprezentanta Polski Łukasza Piszczka. O tempora, o mores…

Kolejarz Stróże

Zejdźmy na ziemię. Opowiadam jakieś brednie o Barcelonie, o Inieście, czy o Neymarze, a tu rzeczywistość coraz bardziej skrzeczy. A marzymy o mistrzostwie świata. Jednak im bardziej marzymy, tym dalej jesteśmy od realizacji tego planu. Po epoce państwowego sponsoringu w piłce nożnej przeszliśmy w III RP do „sponsoringu radosnego”, czyli prywatnego. Kluby biorą sobie we władanie piłkarscy nuworysze, biznesmeni z okrągłostołowego rozdania, celebryci, „gangsterzy i filantropi”: Solorz-Żak Śląsk Wrocław, Walter Legię, Wojciechowski Polonię Warszawa, Cupiał Wisłę Kraków, Osuch Zawiszę Bydgoszcz i można tak dalej wymieniać. Nazwiska zresztą zmieniają się na tej giełdzie. Jedni przychodzą, drudzy odchodzą. A jakie kierują nimi motywacje, Bóg jeden raczy wiedzieć. Jedno jest pewne, ci ludzie na piłce nożnej się nie znają. Nie śledzę zresztą właścicieli klubów piłkarskich w Polsce, bo to nie jest zajęcie nazbyt zajmujące. Czasem wpadnie mi coś przypadkiem w ucho. Jestem pewien, że dokładne przeanalizowanie finansowania piłkarstwa w Polsce, to temat bardzo, ale to bardzo zajmujący. Ogłaszam konkurs. Potrzebny dobry dziennikarz śledczy.

Jak działa polskie piłkarstwo można symbolicznie opisać na przykładzie klubu Kolejarz Stróże, który od 3-4 lat gra na zapleczu ekstraklasy w tzw. 1. lidze. To też jest liga ogólnopolska, tzn., że Kolejarz z miejscowości Stróże jeździ i do Szczecina, i do Olsztyna, i do Legnicy na mecze. Stróże to maleńka miejscowość w województwie małopolskim, 4 km na północ od Grybowa. Mieszka tutaj 2500 mieszkańców. Budżet klubu wynosi 2,2 mln zł, tyle przynajmniej podaje gazeta „Piłka Nożna”. I ktoś łoży te pieniądze na ten klub. Dwa miliony rocznie, to wcale nie jest taka mała kwota. Animatorem obecności Kolejarza Stróże w tak wysokiej klasie rozgrywkowej jest obecny senator PiS Stanisław Kogut, kiedyś przewodniczący kolejarskiej Solidarności. Na mecze Kolejarza przychodzi maksymalnie 200-300 osób, także z okolicznych wiosek. To klub – de facto – bez kibiców. Co roku wymieniane jest pół drużyny i trafiają tu „piłkarscy emeryci” z całej Polski tacy jak Piechna, czy Rocki; nazwiska Szanownym Czytelnikom pewnie nic nie mówią. W drużynie nie gra obecnie żaden chłopak ze Stróż. Stadion, który właściwie trudno nazwać stadionem, maleńki, prymitywne sklecone naprędce trybuny, a murawa przypomina czasy późnego Bieruta. Jak mi mówił przedstawiciel właściciela gruntu, plac należy do Małopolskiego zarządu Melioracji i Urządzeń Wodnych, tj. Skarbu Państwa, róźnica poziomu pomiędzy jedną i druga bramką wynosi 1,5 metra. To znaczy, że zawodnicy biegają z górki i pod górkę podczas zawodów piłkarskich. Aż dziw bierze, że posiadając taką infrastrukturę Kolejarz Stróże uzyskuje licencję na grę w 1. lidze. Drugiej drużyny nie ma, tylko bodaj grupa trampkarzy i juniorów. Wszyscy to wiedzą, że jeśli senator Kogut straci zainteresowanie pierwszoligowym futbolem w Stróżach, drużyna wróci tam, gdzie jej miejsce, tzn. do 4. ligi. W tak małych miejscowościach utrzymywanie piłkarstwa za 2,2 mln złotych rocznie nie ma sensu. Nikt w Europie nie wpada na tak szalone pomysły. Ale w Polsce tak właśnie jest; pamiętacie historię Miliardera Pniewy? Ludzie grają w piłkę z miłości do niej, a młodzież trenuje w miejscowym klubie i stanowi o jego całym obliczu, także pierwszej drużyny. Jeśli urodzi się talent, będzie miał szanse rozwijać swoje umiejętności w innym, większym klubie. Tutaj miejsce w drużynie zabiera mu hałastra z całej Polski. Taka organizacja futbolu lokalnego nie ma sensu. I to nie jest tylko przykład Kolejarza Stróże. I jak się okazuje, tacy pasjonaci futbolowi, jak senator Stanisław Kogut zamiast pomagać, szkodzą tej dyscyplinie. W tak małych miejscowościach trzeba myśleć o szkoleniu młodzieży, a nie o drużynie tułającej się w ogólnopolskiej lidze. Czy Polski Związek Piłki Nożnej tego nie wie? Może tak, może nie! Ale jeśli tego nie wie, to na pewno nigdy nie zdobędziemy mistrzostwa świata!

Reprezentacja i selekcjoner Adam Nawałka

Polska reprezentacja od wielu lat nie rozegrała dobrego meczu. Ostatni raz chyba pod selekcjonerskim okiem Holendra Leo Benhakkera potrafiliśmy wygrać w meczu o punkty z klasowymi przeciwnikami takimi jak Portugalia, czy Czechy. Na Mistrzostwa Świata do Brazylii nie pojedziemy. Eliminacje przegraliśmy z kretesem. Pomimo, że w kadrze gra kilku doświadczonych i grających na co dzień w niezłych europejskich klubach piłkarzy. Prezes PZPN Zbigniew Boniek zwolnił poprzedniego selekcjonera Waldemara Fornalika i powołał swojego kolegę z reprezentacji Polski z lat 70. XX wieku. Adama Nawałkę. Nawałka był dobrym, a nawet klasowym piłkarzem. Czy będzie dobrym selekcjonerem? Start miał fatalny, co nie wróży niczego dobrego na przyszłość! Na początek poległ w meczu sparingowym ze Słowacją, w kompromitującym stylu, a potem zremisował bezbramkowo z Irlandią. Powołał kilku nowych piłkarzy, którzy do tej pory grali tylko w polskiej lidze. Czy Nawałka nie zna poziomu polskiej ligi? Czy Nawałka nie wie, że jakość polskiego zawodnika weryfikuje w ostatnich latach tylko transfer do dobrego zachodniego klubu? No i oczywiście gra w tym klubie. Już na początek popełnił mnóstwo błędów. Wygląda na to, że czekają nas kolejne rozczarowania. Bo do zbudowania potęgi futbolowej w Polsce Orliki premiera Tuska w ogóle się nie nadają. Bo nikt nie prowadzi na nich pracy szkoleniowej od podstaw. Trenerów nie ma, bo za prawie darmo nikt nie chce pracować z młodzieżą. Nie bardzo wiadomo zresztą, gdzie mieliby się kształcić wychowawcy polskiej piłkarskiej młodzieży. Już napisałem, że okres pomiędzy 5 i 15 rokiem życia decyduje, czy mamy w ręku, czytaj w drużynie, przyszłego profesjonalistę, niekoniecznie na miarę Messiego. Zasada jednak jest zawsze taka sama. Barcelona szlifowała ten diament od małego dziecka, bo ktoś znający się na rzeczy, z pasją i inteligencją oraz posiadający odpowiedni system, tzn. piłkarskie instrumentarium, dobrze wiedział, że w wieku 18 lat ten mały Argentyńczyk zadziwi piłkarski świat.

Zresztą atmosfera wokół futbolu jest tak zła, że orliki właściwie świecą pustkami. Lepiej zagrać w FIFA 2013. Nie ma to jak wirtualny futbol na play station!

Paragon już nie chce strzelić gola! A przecież to bramki są solą futbolu…

Gerad Cieslik przewraca się w grobie! A Donald Tusk harata w gałę, jak za Breżniewa.

Czy już wiecie dlaczego Polska nigdy nie zdobędzie mistrzostwa świata w piłce nożnej?

 

 

0

Maciej Rysiewicz http://www.gorliceiokolice.eu

Dziennikarz i wydawca. Twórca portali "Bobowa Od-Nowa" i "Gorlice i Okolice" w powiecie gorlickim (www.gorliceiokolice.eu). Zastępca redaktora naczelnego portalu "3obieg". Redaktor naczelny portalu "Zdrowie za Zdrowie". W latach 2004-2013 wydawca i redaktor naczelny czasopism "Kalendarz Pszczelarza" i "Przegląd Pszczelarski". Autor książek "Ule i pasieki w Polsce" i "Krynica Zdrój - miasto, ludzie, okolice". Właściciel Wydawnictwa WILCZYSKA (www.wilczyska.eu). Członek Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich.

628 publikacje
270 komentarze
 

Dodaj komentarz

Authorization
*
*
Registration
*
*
*
Password generation
343758