Nieszczęście sympatyków Tuska polegało przede wszystkim na tym, że nie dostarczono dotychczas do Polski zapisów końcowych sekund lotu. Ostatniego fragmentu „katastrofy” Rosjanie najzwyczajniej w świecie nie potrafili sensownie sfałszować.
Zdarza się, że czasami w wyniku nieprzyjemnego, zaskakującego zbiegu okoliczności przebywamy w przedziale kolejowym z urodzonym kłamcą – ze złodziejem notorycznym, z gangsterem powiatowym, z osobnikiem ze wszech miar podejrzanym, załganym, sepleniącym i plującym podczas wypowiadania swoich łgarstw – jednak z rozmaitych powodów nie możemy swojego miejsca w pociągu zamienić. Siedzimy zatem, patrzymy kłamcy w oczy, staramy się nie koncentrować na sobie jego uwagi … Próbujemy się uśmiechać, usiłujemy przetrwać. Tak też zachowujemy się dzisiaj, widząc na ekranach telewizorów twarz Donalda Tuska.
Żeby zrozumieć o czym mowa, wróćmy na chwilę do roku 1980-tego. Do tamtej eksplozji polskiej wolności. Nie wszyscy zapewne pamiętają pierwszą „Solidarność”, proszę mi zatem wybaczyć dwa zdania wspomnień. Świat wstrzymał wówczas oddech. Zalały nas podziw i szacunek. Słoneczne gejzery powszechnej sympatii okazywanej na każdym kroku Polsce. Także Polakom, naszej mądrości, naszemu zdrowemu rozsądkowi. Pamiętam chwile autentycznej dumy. Przeżyliśmy jeden z najciekawszych przełomów w historii. Słowa Jana Pawła II z Placu Zwycięstwa, wtedy Defilad, stały się ciałem. Tak nam się wówczas wydawało.
Minęło 30-lat i wszystko się odwróciło. Zniknęło to równie nagle, jak się wcześniej pojawiło. Jakby nasze wspomnienia były wyłącznie złudzeniem. Jakbyśmy nigdy czegoś takiego nie przeżyli. Jak do tego doszło?
Oto obserwowaliśmy w latach 80-tych kolejne fale emigracyjne. Najpierw polityczną, potem ekonomiczną. Ta druga przeplatała się już z intensywną aktywnością komunistycznych służb przygotowujących ustrojową transformację. Z gorączkową krzątaniną WSI, wywiadu cywilnego, agentury „zaprzyjaźnionych państw socjalistycznych”. Zarządzane to było z Moskwy. Rozwijały się na potęgę polskie gangi samochodowe, gangi przemytnicze, grupy wyspecjalizowane w kradzieżach zuchwałych, szczególnie w Europie głośnych, naszpikowane sowiecką agenturą najczęściej mówiącą po polsku. Gangi przez sowieckie służby inspirowane, szkolone, osłaniane; gangi polskich prymitywów. W Polsce do przejęcia władzy szykowali się Adam Michnik, Lech Wałęsa, Bogdan Borusewicz. Rodziła się platforma obywatelska.
Cel udało się w końcu osiągnąć – sympatia świata do Polaków bezpowrotnie zniknęła. Poszerzyły się w naszym kraju obszary biedy, nędzy, beznadziei. W kawiarenkach w centrach polskich miast – mówię tu o latach 90-tych – rozsiedli się polscy złodzieje. W białych skarpetkach, z Mercami zaparkowanymi na chodnikach. Zapomnieliśmy szybko o czymś takim, jak duma, jak poczucie własnej godności. Staliśmy się spauperyzowanym, zatomizowanym, skłóconym społeczeństwem. Z łatką genetycznych oszustów. Zamieniliśmy się w zbiorowość unikającą za granicą spotkań z rodakami. W tym czasie Donald Tusk leniwie dojrzewał do swojej przyszłej politycznej roli. Pod czujnym okiem fachowców.
Doczekaliśmy się w ten sposób „nocnej zmiany”. W nocy 05.06.1992 roku obserwowaliśmy po raz pierwszy przyszłego wodza Platformy Obywatelskiej w akcji. Mit Wałęsy błyskawicznie topniał. Manewr wykonany przez rosyjskie służby przeciwko rządowi Jana Olszewskiego spowodował, że agentura w Polsce okrzepła, nabrała pewności. Kiełkowało ziarno przyszłej „obywatelskiej” partii pana Donalda. Brakowało jedynie pokolenia wychowanego przez TVN. Brakowało też rozkosznego TVN-u. Radio Z – o ile pamiętam – nadawało początkowo w tonacji wolnościowej, obiektywnej. Złodzieje nie zdążyli się jeszcze zamienić we właścicieli polskich mediów, w adminów i redaktorów. Brakowało – mówiąc krótko – elektoratu. Donald Tusk musiał na swoją szansę poczekać.
W końcu, po latach gry w piłkę nożną, się doczekał. Postkomunistyczne koncerny medialne – o niezwykłej sile oddziaływania, oszałamiająco majętne, z atrakcyjnym, informacyjno-rozrywkowym przekazem – działały już na całego. Śledziliśmy z sympatią fazę niemowlęcą Platformy – aferę Rywina, ataki na SLD, słodkie początki XXI wieku i partię Tuska w roli liberalnej opozycji. Wyglądało to wdzięcznie i niewinnie.
Szybko jednak dostrzegliśmy kolejny zwrot akcji; pierwsze symptomy nadchodzącej burzy – pamiętną jesień 2005-tego roku. Nad Polską pojawiły się chmury. Donald Tusk wybory przegrał. Esbecka agentura, polscy gangsterzy, wpadli we wściekłość. Elektorat – prowadzony do tej pory dość spokojnie przez Agorę, przez TVN, przez kolorowe gazety – dał o sobie znać, inspirowany przez dawnych donosicieli. Nawozem przyspieszającym rozwój partii „obywatelskiej”, zwłaszcza tuż po wyborach wygranych przez braci Kaczyńskich, stała się zabójcza mieszanka składników preferowanych przez obecnego Premiera – kłamstwa, zawiści, małostkowości, kompleksów. W końcu … nienawiści. Nie tylko stymulujących rozrost nowego ugrupowania, prącego do władzy za wszelką cenę. Wpływających także na przyciąganie do siebie odpowiednich ludzi. Historia złodziei samochodowych lat 80-tych, drobnych cwaniaków i gangsterów, kłamców notorycznych, zatoczyła wówczas koło. Rodzice aspirujący niegdyś do członkostwa w PZPR, chętnie biegający z donosami do oficerów SB, mogli z satysfakcją obserwować własne dzieci. Ich potomstwo stworzyło wreszcie, a może po prostu przechwyciło, znaczącą polityczną formację. Na salonie24 pojawiła się Renata Rudecka Kalinowska, w jej orbicie zaczęli krążyć osobnicy o podobnym formacie intelektualnym, mentalnym, wizerunkowym. Platforma Obywatelska rosła w siłę.
Geneza ugrupowania Donalda Tuska – owo charakterystyczne dla pewnego typu ludzi oddychanie od wczesnego dzieciństwa banałem, bezmyślnością, kłamstwem – nie musiała się wcale ujawniać. Mogło to się rozpuścić, jak często bywa, w mieszanym, różnym przecież towarzystwie; w codzienności, w przygotowaniach do castingów, w śledzeniu losów bohaterów seriali, w grillowaniu, w śniadaniach "mistrzów". W codziennym rytmie przeciętnych Polaków. Zabawę sympatykom pana Donalda zakłóciło dopiero – już po przechwyceniu władzy – wydarzenie dramatyczne, kluczowe, przełomowe. Na tyle znaczące, że ich całkowicie przerosło. Była to Tragedia Smoleńska. Tego się po Donaldzie Tusku, po Bronisławie Komorowskim, po Arabskim, Grasiu i Kopacz …. nie spodziewali. Na chwilę przycichli. Na ulicach pojawiły się tłumy, kwiaty, łzy, znicze, najprawdziwsze emocje.
W sukurs zagubionym członkom ruszyły z miejsca przerażone sytuacją „elyty”. Zobaczyliśmy „nową” twarz Andrzeja Wajdy, Kazimierza Kutza, wielu sławnych osób. Platforma otrzymała w tamtych trudnych chwilach potężne wsparcie. Fundamentem zaufania, udzielonego Tuskowi przez znaczną część "celebrytów", stał się prosty zabieg semantyczny. Zamiana słów. Wpuszczono do obiegu krótką, miliony razy powtarzaną frazę. Zbitkę pojęciową stanowiącą podstawę największego łgarstwa. Stworzono tym samym podglebie wszelkim innym słownym oszustwom, wprowadzającym w błąd sporą część społeczeństwa. Upowszechniono pojęcie „katastrofy lotniczej”.
Jak to się stało? W jaki sposób było możliwe utrwalenie takiego terminu w sytuacji, w której nie znaleziono tak naprawdę żadnych dowodów, że 10.04.2010 roku do jakiejkolwiek przypadkowej „katastrofy” na Siewiernym doszło? Czy taki numer polsko-rosyjskim służbom mógł się udać? Czy faktycznie, zamiast poprowadzić intensywne śledztwo – dotyczące zagadkowej, tragicznej śmierci polskiej Pary Prezydenckiej, polskich generałów, 96 wybitnych przedstawicieli polskich elit – postkomuna rozpoczęła zabawę w semantykę? W nazywanie zdarzenia tajemniczego, niezbadanego, ze śladami wielokrotnego niszczenia śladów i dowodów, nieszczęśliwą „katastrofą lotniczą”? Jaką katastrofą?
W tym momencie wskazaliśmy na filar funkcjonowania w Polsce bez najmniejszych przeszkód, w rok po niewyjaśnionej Tragedii, bliskiej Putinowi formacji – ugrupowania Donalda Tuska. Odkryliśmy tym samym źródło dominującego, niezwykle przychylnego Tuskowi tonu w mainstream’owej narracji, a także … istotny czynnik pogłębiania w społeczeństwie podziałów. Główny generator niegasnącego społecznego konfliktu.
Wprowadzenie „katastrofy lotniczej” do powszechnej świadomości wymagało wielu tygodni sporego wysiłku. Należało przede wszystkim błyskawicznie dogadać się z Rosjanami. Przekonać funkcjonariuszy Putina do pozostawienia w Rosji, i to w całości, tzw. „śledztwa”. Zainspirować ich do przechowania u siebie, a najlepiej zniszczenia, wszystkich dowodów; do zalutowania trumien, do ominięcia szczegółowego badania zwłok, szczątków ludzkich, a tak naprawdę badania czegokolwiek. Wcześniej wystarczyło tylko pozabierać świadkom w Smoleńsku aparaty fotograficzne, zniszczyć zapisy w komórkach, na radarach, kamerach, serwerach, na wszelkich nośnikach elektronicznych. W końcu udało się ukryć w Moskwie czarne skrzynki. Wrak samolotu także należało w Rosji pozostawić. Na zawsze. Dopiero po wykonaniu przez ekipę Tuska, nie bez pomocy funkcjonariuszy Putina, tej gigantycznej, wielomiesięcznej pracy, można było bezkarnie mówić o losowej „katastrofie”. Którą długo będziemy „badać”. Jak powtarzają dziś za propagandą rosyjską niektórzy polscy obserwatorzy, którą spowodowali polscy piloci.
Nieszczęście sympatyków Tuska polegało przede wszystkim na tym, że nie dostarczono dotychczas do Polski zapisów końcowych sekund lotu. Ostatniego fragmentu „katastrofy” Rosjanie najzwyczajniej w świecie nie potrafili sensownie sfałszować. W rok po zdarzeniu. Na dodatek zdjęcia, demonstrowane chętnie przez pana Wiśniewskiego, nie potwierdzają hipotezy „katastrofy lotniczej”. Gorzej – wszelkie zdjęcia do tej pory publikowane teorii „katastrofy” przeczą. A jeżeli komuś tego za mało, to dochodzi fakt kluczowy – nie tylko zdjęcia, także inne, znane nam dzisiaj dowody potwierdzają, że do żadnej „katastrofy lotniczej”, w rozumieniu zdarzenia przypadkowego, losowego, pod Smoleńskiem nie doszło. Mimo to elektorat Donalda Tuska w dalszym ciągu bredzi o „katastrofie”. Jakiej katastrofie? Kto ją widział? Jak przebiegała?
Wyżej opisany stan faktyczny stał się zapalnikiem ożywiającym elektoraty. Platforma mogła wreszcie zademonstrować światu, jakich ludzi zebrała. A także, po co gromadziła przez lata tych, których rodzice wychowywali w kulcie oszustwa. Donald Tusk mógł w końcu pokazać, z jakiej rodziny się wywodzi. Wiązanka nieustannie powtarzanych kłamstw, wymieszanych z kompleksami, małostkowością i nienawiścią, stała się tym razem widoczna. Zamieniła się w firmowy znak jego formacji.
Przy okazji uruchomiono drugą, poza oszustwem semantycznym, podporę pogrobowców komunizmu w Polsce – socjotechnikę. Niezbyt wyrafinowaną. Wyraża się w generowaniu zmasowanych, nieustannie powtarzanych ataków medialnych na Jarosława Kaczyńskiego. W ogniskowaniu na najważniejszym dziś polskim polityku negatywnych emocji. Każdego dnia, niemal co kilka godzin, we wszystkich stacjach telewizyjnych i radiowych w Polsce. Pod jakimkolwiek, choćby całkowicie bzdurnym pretekstem. W tym wypadku sympatycy Donalda Tuska korzystają zarówno z potężnej przewagi w mediach, jak i ze sporej bezradności polityków opozycji.
Czy uda nam się wyjść z opisanej pułapki? Z kanału, do którego posowieckie służby od 30-tu lat nas wprowadzały; systematycznie, na zimno, według planów kreślonych na Kremlu. Czy możemy z sympatykami Donalda Tuska kiedykolwiek się zaprzyjaźnić? Czy będziemy w stanie z Donaldem Tuskiem wytrzymać?