Andrzej Szalawski, aktor. Starsi (mocno) pamiętają go z roli Juranda ze Spychowa („Krzyżacy” Aleksandra Forda). Ci trochę młodsi – jako Hermana Buchholza w wajdowskiej „Ziemi obiecanej”. 11 października obchodziliśmy 30 rocznicę jego śmierci. Z tej okazji nowopowstały magazyn kulturalny O!Kultura (Onet.pl) przypomniała jego postać.
„Krytycy twierdzili, że miał niepospolity talent, choć nie zdołał zademonstrować pełni swoich umiejętności. Skazany na ostracyzm, wykluczony z branży, musiał zadowalać się niewielkimi, często mało wymagającymi rolami. Początkowo nic jednak nie zapowiadało takiego rozwoju sytuacji. Andrzej Szalawski – jego prawdziwe nazwisko to Pluciński – po ukończeniu w 1936 roku Państwowego Instytutu Teatralnego trafił na scenę i aż do wybuchu wojny spełniał się jako aktor. Wcielony do armii broniącej Lwowa, cudem tylko umknął śmierci (zignorował obowiązkowe zapisy i nie zarejestrował się jako oficer, dzięki czemu uniknął rozstrzelania).”
http://film.onet.pl/artykuly-i-wywiady/andrzej-szalawski-aktor-wyklety/st19n8
Swoją przygodę z aktorstwem rozpoczął jeszcze przed wojną. W filmie wystąpił po raz pierwszy już w 1929 roku (debiutował jako adiutant Kościuszki w filmie Jerzego Orshona Pierwsza miłość Kościuszki), by zdobyć prawdziwą już popularność rolą Ignasia Pędzickiego w Dziewczętach z Nowolipek Józefa Lejtesa.
We wrześniu 1939 zmobilizowany, walczył jako podporucznik 26 pułku piechoty. Był obrońcą Lwowa, podczas okupacji sowieckiej nie ujawnił się jako oficer, co prawdopodobnie pozwoliło mu uniknąć śmierci.
Po 22 czerwca 1941 roku trafił do Warszawy. Tam rozpoczął jedyną dostępną dlań pracę – w niemieckiej kronice filmowej Deutsche Wochenschau.
Jednak już w październiku 1941 roku został zaprzysiężony jako członek Związku Walki Zbrojnej. Trudno przecenić jego rolę. Po latach wspominał: „Dostarczyłem zdjęcia z Palmir, z obozów jenieckich, profanacji kościołów”.
Jego głos był jednak głosem niemieckiej kroniki wojennej. Tak samo, jak kilka lat później inny wielki aktor, Andrzej Łapicki, stał się głosem stalinowskiej kroniki filmowej.
I właśnie on obwieścił zszokowanym Polakom, że w lesie katyńskim odkryto masowe groby wziętych do niewoli we wrześniu 1939 roku polskich oficerów.
Jak się wydaje to była największa myślozbrodnia, jaką po wojnie obciążano aktora.
Na nic zdała się przynależność do ZWZ – AK, i piastowanie funkcji w kontrwywiadzie.
1 października 1948 roku został aresztowany. W trwającym od 18 do 20 lipca roku następnego procesie został skazany na 4 lata pozbawienia wolności i konfiskatę mienia.
Na wolność wyszedł prawdopodobnie dopiero w 1952 roku, w wyniku ułaskawienia.
Od razu trafił do pracy w teatrach, a w 1956 roku w filmie.
Film „Wraki” Ewy i Czesława Petelskich jest przy tym bardzo ciekawy ze względu na obsadę aktorską. Oprócz naszego bohatera widzimy tam Zbigniewa Cybulskiego, Romana Kłosowskiego, Gustawa Lutkiewicza oraz Romana Polańskiego, by wymienić tych najbardziej znanych.
I od tej pory praktycznie nie było roku (aż do śmierci) by nie zagościł na małym lub dużym ekranie, często nawet kilkukrotnie.
Prócz Juranda ze Spychowa dał się poznać również w pierwszym polskim „westernie” – „Wilczych echach” Aleksandra Ścibor-Rylskiego (1968).
I znowu plejada aktualnych i późniejszych gwiazd polskiego filmu – Bruno O’Ya, Ryszard Pietruski, Irena Karel (zwana polską Brigitte Bardot), Marek Perepeczko, Bronisław Pawlik, a także niejaki Marian Paździoch, czyli Ryszard Kotys. I wielu innych, choć historia różnie się z nimi obeszła (Kotys nie był nawet wymieniony w czołówce, a przecież teraz jest o wiele bardziej znany, niż inni, wtedy eksponowani).
Ról zresztą można by wymieniać sporo.
Bo przecież grał w „Przygodach pana Michała”, „Gnieździe”, „Sprawie Gorgonowej”.
Ba, nawet w niezamierzonej przez twórców parodii Jamesa Bonda, czyli powstałym pod koniec epoki Gierka serialu „Życie na gorąco” (odcinek 7 – prezes Osborne). Również zdarzyło się wystąpić w poniekąd kultowym serialu milicyjnym „07-zgłoś się” (odcinek 5, Łukasz Fuliński, opiekun Fordona).
Dzisiaj trudno o aktora, mającego taki dorobek. Może dlatego, że polskiego filmu szukać trzeba z przysłowiową świecą w ręku?
Jedno, co budzi wątpliwość, to powracający motyw rzekomej kolaboracji z niemieckim okupantem podczas II wojny światowej.
Cytowany na wstępie magazyn O!K. przytacza wypowiedź aktora Damiana Damięckiego:
– Andrzej Szalawski był świetnym aktorem, ale jednak myślę, że się poplamił. (…)Zdaniem mojego ojca, który patrzył na tę sprawę z bliska i po wojnie był właśnie w komisji Korzeniewskiego, Szalawski mocno zgrzeszył. Późniejsze, wątpliwe, bo, przecież do sprawdzenia wówczas, usprawiedliwienia, że działał z polecenia AK, były i tak słabym argumentem wobec grozy komunikatów płynących z głośników ulicznych, w których czytał listy Polaków skazanych na śmierć i doniesienia o frontowych zwycięstwach III Rzeszy.
Jednak aktorka Krystyna Łubieńska jest innego zdania:
– Poznałam Kazimierza Moczarskiego u Szalawskich. Zapewniał mnie, że Andrzej nie był żadnym kolaborantem, że bierze pełną odpowiedzialność za te słowa.
Andrzej Piszczatowski: – W warszawskim teatrze, w którym podczas okupacji grał Szalawski, znajdowała się jedna z najważniejszych radiostacji przekazujących wiadomości do Londynu. Po wyjeździe z Wybrzeża Szalawski był w Teatrze Powszechnym u Zygmunta Hübnera, a jak wiadomo, Hübner wybierał do swojego zespołu tylko tych ludzi, których szanował.
Pomny ewangelicznego napomnienia (kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci kamień) przypominam.
Brat Damiana Damięckiego, Maciej, również aktor, splamił się w wyjątkowo podły sposób.
Jego teczka jest obszerna. Ma ponad 100 stron. Damięcki opisywał działalność swoich kolegów. „Andrzej Seweryn w czasie pamiętnych wypadków marcowych, w naszym kraju bardzo manifestował swoje stanowisko. Nawet jego małżeństwo było manifestacją. Obecnie jakby trochę przycichł. Gra bardzo dużo i dobre role. Czy dobrze, to sprawa do dyskusji. Moim zdaniem nie (…)”. To fragment notatki własnoręcznie podpisanej przez Damięckiego 7 lipca 1973 roku. Z tego samego dnia jest też inny zapis. „Po objęciu dyrekcji (Teatru Dramatycznego) przez Gustawa Holoubka wszyscy koledzy bardzo się jakoś wzięli do roboty. Wszyscy chcą jak najlepiej. W teatrze panuje bardzo koleżeńska atmosfera. Dyrektor potrafi ich zmobilizować do naprawdę >>uczciwej<< pracy. Ma ogromny mir do aktorów, pewnie, dlatego że sam jest znakomitym aktorem”. W rozmowie z tvn24.pl Damięcki tłumaczy, że jego kontakty z SB nikomu nie zaszkodziły, a on sam ma czyste sumienie. Ostatni kontakt z SB aktor miał 25 września 1989. Jak napisał SB-ek, Damięcki zerwał współpracę, bo popiera zmiany demokratyczne w kraju.
http://www.tvn24.pl/wiadomosci-z-kraju,3/maciej-damiecki-wspolpracowalem-z-sb,18688.html
Tyle, że trwająca latami kolaboracja z „komuną” jest po prostu przemilczana. Skoro jednak gienierał Kiszczakow był „człowiekiem honoru”, a pytanie Michnika o brata – stalinowskiego mordercę sądowego, wywołuje agresję, i to nie tylko słowną, trudno się dziwić.
Tymczasem po latach widzimy, jak wielką farsą był proces Andrzeja Szalawskiego w 1949 roku.
Biegłym na procesie był odpowiedzialny za trwającą już stalinizację polskiej kinematografii Jerzy Toeplitz, natomiast świadek obrony, Kazimierz Moczarski, nie dotarł, bowiem w tym czasie siedział w celi (od 11 sierpnia 1945 roku), po 1952 roku była to cela śmierci.
Tak, ten sam Toeplitz, który na zjeździe filmowców w Wiśle (17-20 listopada 1949 roku) mówił o konieczności dostosowania polskiej kinematografii do sowieckiej. I potem tego pilnował.
Szalawski może mówić o wyjątkowym szczęściu, że nie został skazany na karę śmierci jako ten, którego głos obwiniał za mord katyński Ojca Narodów Józefa Stalina i jego złowrogą jaczejkę.
Ale władza ludowa nie mordowała kogo popadnie.
Nie przypadkiem w komunistycznych ciągle Chinach istnieje kara śmierci w zawieszeniu.
Bo zabić można zawsze, ale lepiej złamać.
Przykład Andrzeja Szalawskiego wskazuje, że z początkowego wroga ukształtowano człowieka, który z całych sił służył „socjalistycznej ojczyźnie”.
I całym swoim talentem.
Jak powiedział kiedyś Edward Rydz – Śmigły: Jeśli napadną na nas Niemcy, zabiorą nam tylko wolność, ale jeśli wejdą do nas Rosjanie, zabiorą nam dusze.
Dlatego ciągle nie brakuje ludzi, którzy próbują odsądzać od czci Andrzeja Szalawskiego, ba, nawet głośno mówią o „zdrajcy” Kuklińskim!, jednocześnie zaś czczą pamięć pomordowanych „lwowskich profesorów” nie zwracając uwagi na to, że tuż po utraceniu niepodległości przez Polskę wyrzekli się Ojczyzny, stając się urzędnikami Jej największego wroga.
Dekomunizacja to nie tylko ujawnienie zbioru zastrzeżonego.
To przede wszystkim… wyleczenie duszy.
27/28.10 2016