Czego boi się Donald Tusk?
06/02/2011
0 Wyświetlenia
0 Komentarze
11 minut czytania
Na polu minowym saper musi postępować ostrożnie. Jeden błąd i wylatuje w powietrze. Na wojnie żołnierz musi strzelać. Nie strzeli, to jego zastrzelą. Polityk partii rządzącej powinien bać się Boga i historii. Jeśli ma w nosie akty strzeliste wieczności, bo po jego śmierci niech ziemię zaleje nawet potop, mógłby się przynajmniej obawiać sprawiedliwości, która dosięgnie go za życia. Czyli głosu wyborców. Czego boi się Donald Tusk? Czy boi się Boga? Nie wiem. Sądy boskie są nierychliwe i sam Premier wierzyć pewnie chce w miłosierdzie Boga. Niech mu będzie. Bóg jest miłosierny i po spojrzeniu w sumienie człowieka Donalda, zobaczył tam więcej dobra niż zła. Czy boi się historii? Przypadek generała Wojciecha Jaruzelskiego nauczył szefa PO, że historii […]
Na polu minowym saper musi postępować ostrożnie. Jeden błąd i wylatuje w powietrze. Na wojnie żołnierz musi strzelać. Nie strzeli, to jego zastrzelą. Polityk partii rządzącej powinien bać się Boga i historii. Jeśli ma w nosie akty strzeliste wieczności, bo po jego śmierci niech ziemię zaleje nawet potop, mógłby się przynajmniej obawiać sprawiedliwości, która dosięgnie go za życia. Czyli głosu wyborców.
Czego boi się Donald Tusk?
Czy boi się Boga? Nie wiem. Sądy boskie są nierychliwe i sam Premier wierzyć pewnie chce w miłosierdzie Boga. Niech mu będzie. Bóg jest miłosierny i po spojrzeniu w sumienie człowieka Donalda, zobaczył tam więcej dobra niż zła.
Czy boi się historii? Przypadek generała Wojciecha Jaruzelskiego nauczył szefa PO, że historii bać się nie trzeba. Wygranych historia nie osądza. W skrajnych przypadkach, z drani szyje bohaterów na miarę politycznych i ideologicznych zapotrzebowań klasy rządzącej. I długo można tak ciągnąć w glorii mitów chwały i poklasku – do śmierci własnej, a czasami i kilka pokoleń poza śmierć. Jedno trzeba tylko zdobyć: nie oddać władzy lub władzę oddać swoim. Bo kruk krukowi oka nie wykole, złodziej złodziejowi ręki nie odrąbie…i.t.p.
Czy boi się wyborców? Nie, a niby z jakich powodów? W gruncie rzeczy nie ma w Polsce świadomych wyborców. Są masy do zagonienia do urn wyborczych i ciężka robota do wykonania przez specjalistów z mass mediów. Doświadczenie pokazuje, że polskim lemingiem łatwiej zdalnie sterować niż wytresować psa.
Donald Tusk niczego się więc nie boi. To hipoteza, a krótkie uzasadnienie napiszcie sobie sami – w żołnierskich słowach. Jeśli uważacie, że Donald Tusk się czegoś boi, to też napiszcie. (Widzę również te wytrzeszczone, wielkie oczy, odbitego w lustrach kamer, pudrowanego stracha. Widzę, pomimo gęstniejącej osłony medialnej.)
Gdyby fakty były inne a polski wyborca nie zgubił piątej klepki w mózgu, to roku wyborczym Tusk miałby się czego bać. Zawalił prawie wszystko co się dało.
Mógłby np. bać się, że PO przegra z kretesem wybory parlamentarne. Mógłby, ale skoro wedle wszelkich rachunków prawdopodobieństwa wygrają sami swoi i swojego odeślą na placówkę do Brukseli (lub jak chce "Niewolnik" – do Peru), to się nie boi. Pójdzie, jakoś tak, w ślad za Jerzym Buzkiem w butach kariery europejskiej lub po raz drugi uda się w darmową podróż własnego życia (tym razem na dłużej) tam, gdzie świeci słoneczko Peru. Nierealne? E tam, trochę czasu zostało i coś się wykombinuje.
To może boi się, że media dokopią się do kolejnych afer i popsują szyki przegrupowaniu frontowemu klasy polityków III RP? E tam. Po pierwsze, czas wykrywania afer i dziennikarstwa śledczego skończył się w Polsce w 2007 roku. I po drugie, teraz rozkaz dla wszystkich dziennikarzy mediów mainstreamu brzmi: wiosłujemy przez najbliższe miesiące jeszcze mocniej, by Polakom nie przyszło do głowy, że coś ma się zmienić. Zmiany mają być kosmetyczne.
Zmienić się może zresztą wszystko w rozkładach waletów, bo nowy król wybrany. Talia blotek i figur musi pozostać jednak z grubsza ta sama, bo w niej mamy co drugą kartę naznaczoną. Tajemne układy władzy z kapitałem i piętna czynów niewidzialne dla elektoratów, to najlepsza metoda kontroli krówek wypasanych na pastwiskach polityki. (Tu ukłon dla "Chłodnego Żółwia", bo dobrze kombinuje, gdy porównuje polityków do rogacizny, ale nie docenia i myli pasterzy. W kraju naszym wyborca nigdy nie stanie się pasterzem polityków. To byłby strzał w potylicę III RP, najwyższe świętokradztwo ustrojowe. Są tacy, którzy wierzą, że stać się to mogłoby dopiero po ich trupie.)
Kilka tygodni temu dziennikarze zostali zwolnieni z obowiązku zachwytu nad każdym posunięciem pana Premiera. Zużył się, zmęczył, wygenerował mimo wszystko zbyteczną wielość realnych problemów przez ponad trzy lata nierządów. Nie da się tego wszystkiego zamieść pod zielony dywan sukcesów, których nie było lub zjadły je myszy. A poza tym, konstytuuje się (i ma wzmacniać) nowy ośrodek władzy pod żyrandolem i tu oko kamery ma wyruszyć, by szukać w kryształach myśli pierwszego obywatela – zgody, która buduje i samych pozytywów. Tu i wokoło inicjatyw pana Prezydenta, który wkrótce przystąpi do kolejnej ofensywy politycznej, ma pojawić się twórcza przeciwwaga dla zużytego Premiera. (Chce ktoś się założyć?) Napiszę tylko tyle, że inicjatywa Najwyższej Głowy w państwie będzie wspierać równocześnie koalicję i konstruktywną opozycję.
Dziennikarze nie zostali jednak zwolnieni z obowiązku bezlitosnego piętnowania oszołomów z niekonstruktywnej opozycji. I to sobie – koniecznie – zapamiętajcie. Zapamiętajcie!
Sondaże pozostaną bez zmian wiodącym narzędziem indoktrynacji mas. Nie zmieni się też skład narratorów, którzy mają jedno zadanie wiodące do wykonania. Wtłoczyć do zakutych pał jak największej grupy lemingów, że czarny charakter w polityce polskiej jest jeden i wciąż ten sam.
Jarosław Kaczyński był potrzebny Donaldowi Tuskowi do wzmacniania hegemonii władzy na scenie politycznej ostatnich lat. Taki był warunek gry ze wszelkim operacyjnym wsparciem. Dziś również pozostał niezastąpionym chłopcem do bicia dla klasy politycznej i wspierających ją za kurtyny jokerów, grających na zamurowanie polskiej racji stanu w getcie niemiecko-rosyjskiej geopolityki. Zaczyna się jednak nowe rozdanie znaczonych kart.
A dopóki karty są znaczone, Donald Tusk się nie boi. Kogo ma się bać?
Dziś widzi dla siebie dwa scenariusze:
Pierwszy dobry, gdy PO zdobywa ponad 30 proc. poparcia i tworzy z SLD i PSL większościową koalicję.
Drugi gorszy, gdy PO przegrywa nieznacznie, mimo wysiłków zaprzyjaźnionych mediów, wybory parlamentarne z PiS.
Bo wówczas, według wszelkich reguł demokracji, w geście szlachetnej kontynuacji zwyczaju III RP, gospodarz Pałacu Namiestnikowskiego musi powierzyć misję tworzenia rządu szefowi zwycięskiego PiS. Ale do tego właśnie nie można dopuścić, by PiS odzyskało zdolność koalicyjną. Jeśli nie odzyska, misja będzie to krótka.
Tusk nie bierze pod uwagę wariantu trzeciego. Uważa, że Kaczyński to nie polski Orban i nie zdobędzie większości konstytucyjnej. I tu ma raczej rację. PiS nie wznosi się ponad własny żelazny elektorat. Nie rośnie w Ruch Społeczny. A tylko to dałoby cień nadziei na gruntowną zmianę i odnowę polskiej polityki.
Gra w zasadzie toczy się już tylko o to, żeby na stole do polskiego pokera pozostała ta sama talia znaczonych kart. U każdego z pokerzystów. Również u Jarosława Kaczyńskiego. Dopóki bowiem PiS pozostaje oblężony w okopach Świętej Trójcy jest dobrze.
Dobrze jest! Nie wierzycie? To poobserwujcie scenę polityczną przez najbliższe miesiące. Moją analizę unieważnić mogłaby dopiero bezpośrednia interwencja Opatrzności. Ale On nierychliwy. A ja mam cichą nadzieję, że również Miłosierny dla swych zabłąkanych owiec. I nie strzeli Mu do głowy, żeby dopuścić do powtórki katastrofy smoleńskiej, kataklizmów klimatycznych lub innych, dziejowych. Modlę się tako gorąco i wierzę, że odpuści sobie i nie pokarze nas kolejny raz nieudacznikami przy sterach władzy.
Cokolwiek by się jednak nie postanowił, kończy się dla Tuska czas beztroskiego kopania w piłkę.