Bez kategorii
Like

Czas karłów odc.9 – Kat, Olin, Minim …

28/01/2012
625 Wyświetlenia
0 Komentarze
21 minut czytania
no-cover

Poinformował o możliwości współpracy z obcym wywiadem urzędującego premiera z SLD – J.Oleksego.
Współpracy z rosyjskim KGB.
A w tle pojawiła się taka sama możliwość w stosunku do – prezydenta elekta Kwaśniewskiego i L. Millera.

0


Po wyborach prezydenckich w 1995 roku, zdarzył się jeszcze jeden incydent, wart przypomnienia, który wówczas wstrząsnął nie tylko polską opinią publiczną. Tuż przed Wigilią Bożego Narodzenia i objęciem urzędu Prezydenta RP przez Aleksandra Kwaśniewskiego szef MSW Andrzej Milczanowski wystąpił z dramatycznym przemówieniem w Sejmie. Poinformował o możliwości współpracy z obcym wywiadem urzędującego premiera z SLD – Józefa Oleksego. Współpracy z rosyjskim KGB. A w tle pojawiła się taka sama możliwość w stosunku do jeszcze dwóch liderów SLD – prezydenta elekta Kwaśniewskiego i Leszka Millera. 

Dzień trzeci – wieczór.
Kat, Olin, Minim.
 
Po wyborach w 1993 roku, w których oprócz KPN (zdobyliśmy 22 mandaty przy poparciu 5,77 procent) wszystkie inne ugrupowania centroprawicowe (PC, RdR, ZChN, KLD), a także NSZZ „Solidarność” i „Solidarność” RI nie przekroczyły 5 proc. progu wyborczego, zaczęła rządzić koalicja SLD-PSL.
Posiadała ogromną większość w parlamencie – 303 mandaty. Premierem rządu został Waldemar Pawlak (PSL), a następnie w 1995 r. Józef Oleksy (SLD), który od początku III kadencji tj. od 1993 był Marszałkiem Sejmu. Włodzimierz Cimoszewicz (SLD) był wicemarszałkiem, a przewodniczącym Komisji Konstytucyjnej został Aleksander Kwaśniewski (SLD). Zaledwie po czterech latach od Okrągłego Stołu” postkomuniści z SLD wrócili do pełnej władzy.
Jedynie prezydent Lech Wałęsa był z Solidarności i urzędował do 1995 roku.
 
Dla mnie był to okres, w którym zająłem się działalnością partyjną i wydawniczą. Wydaliśmy między innymi „Czerwoną Pajęczynę”,książkę o nadużyciach władzy oraz skupialiśmy się na naszym tygodniku „Gazecie Polskiej”. Ponadto byłem szefem Obszaru V Śląskiego KPN. A był to też czas postępującego skłócenia naszej partii i walki o przywództwo. Przygotowując się do wyborów prezydenckich w 1995 roku praktycznie wymusiliśmy na Leszku Moczulskim decyzję kandydowania na urząd, choć później, po jego rejestracji i przy sondażach poparcia rzędu 4-5procent na kilka dni przed pierwszą turą Moczulski wycofał się z kandydowania. Widząc zapewne realność zwycięstwa kandydata SLD, czyli Aleksandra Kwaśniewskiego, zrezygnował z kandydowania i poparł w drugiej turze Lecha Wałęsę. Zresztą jego ówczesne decyzje nie były do końca zrozumiałe wewnątrz KPN i potęgowały frustrację oraz kryzys w Konfederacji.
 
Wcześniej była próba wyłonienia wspólnego jednego kandydata całego nurtu niepodległościowego i centroprawicy w tak zwanym Konwencie św. Katarzyny. W Warszawie ks. Józef Maj próbował namówić większość ewentualnych pretendentów, aby wyłonić jednego wspólnego kandydata na Urząd Prezydenta RP. Chodziło o to, żeby wybrać na zasadzie konsensusu kandydata, który ma największe wyborcze szanse w starciu z SLD. W grę wchodzili: Lech Wałęsa, Jan Olszewski, Leszek Moczulski oraz Hanna Gronkiewicz-Waltz, która właśnie kończyła kadencję Prezesa NBP i pod wpływem namów środowiska Nowej Polski (między innym Anusz, Wójcik) uwierzyła w swoje siły. Postanowiła kandydować na najwyższy urząd w państwie.
 
Z Gronkiewicz-Waltz wiąże się warta przypomnienia historia. Otóż w 1991 roku, gdy kandydowała w uzgodnieniu z Wałęsą na stanowisko Prezesa NBP, zabiegała o głosy podczas zbliżającego się głosowania w Sejmie. Mieliśmy wówczas ponad pięćdziesiąt mandatów (a nawet więcej, gdyby policzyć innych sojuszników) i nasze głosy przesądzały o jej wyborze. Kandydatka spotkała się zatem z kierownictwem KPN i prosząc o poparcie, składała obietnice daleko idącej współpracy programowej. Gdzieś w tle padały nawet jej deklaracje o konieczności umożliwienia nam rzeczywistego wpływu na działania NBP i o ewentualnej funkcji wiceprezesa banku dla naszego przedstawiciela. Zapewniała, że dotrzyma swoich obietnic, jeżeli chodzi o politykę finansową NBP, a po zwycięstwie zapowiedziała się w naszym klubie parlamentarnym z szampanem. Głosy KPN rzeczywiście przesądziły o jej wyborze, a później… Ani szampana nie było, ani oczywiście jakiejkolwiek współpracy z NBP. To był taki typowy przykład, obok opisywanego już przeze mnie popierania powstającego rządu Olszewskiego, naszej wielkiej naiwności politycznej. Za tą łatwowierność szybko przyszło płacić nam wysoką cenę. Polsce zresztą też.
 
Powracając do roku 1995 i wyborów prezydenckich oraz starań w ramach Konwentu św. Katarzyny, to niestety nie doszło do wspólnych uzgodnień. W takiej sytuacji oczywiście postkomuniści wygrali wybory i Aleksander Kwaśniewski został Prezydentem RP. Pozostaje pytanie, czy tak musiało być? Pomijając nawet kwestię ambicji osobistych poszczególnych kandydatów i brak w pierwszej turze jednego wspólnego kontrkandydata postkomunistów, należy odpowiedzieć na pytanie, czy w drugiej turze Wałęsa musiał przegrać z Kwaśniewskim? Jestem przekonany, że absolutnie nie, przewaga bowiem Kwaśniewskiego była minimalna (około 1proc. – czterysta tysięcy głosów). Różnica była tak mała, że tak naprawdę obóz komunistyczny wygrał przy liczeniu głosów w Komisjach Wyborczych. Oto dlaczego moim skromnym zdaniem…
 
W Polsce jest około dwudziestu pięciu tysięcy komisji wyborczych, w których zazwyczaj zasiadają przedstawiciele komitetów wyborczych uczestniczących w wyborach. Przedstawiciele ci mają jedno główne zadanie – patrzeć na ręce konkurencji i pilnować, żeby uczciwie liczono oddane głosy. I teraz można zrobić pewien eksperyment myślowy. Zazwyczaj w każdej komisji uprawnionych do głosowania jest od dwustu do trzech tysięcy wyborców, a przy frekwencji 50- procentowej co najmniej połowa kart wyborczych jest niewykorzystana. Czyli są czyste, bez skreśleń. I to rodzi pokusę, bo wystarczy na przykład w każdej komisji unieważnić tylko dziesięć kart poprzez dodatkowy krzyżyk (tych z opozycji) lub „dorzucić” dwadzieścia kart z tych niewykorzystanych, ale z krzyżykiem przy odpowiednim (swoim) kandydacie, aby uzyskać tym sposobem pięćset tysięcy głosów dla swoich w skali kraju. Ogromna liczba! Dlatego każdy ogólnopolski komitet winien mieć w każdej komisji swojego członka, aby takich pokus nie było, bo na tym przecież polega kontrola nad przebiegiem wyborów, na tym polega między innymi demokracja.
 
Czy w wyborach prezydenckich w 1995 roku taka kontrola była w tych 25 000 komisji? Lech Wałęsa, urzędujący Prezydent, de factonie posiadał struktur terenowych a jego terenowe sztaby wyborcze były rachityczne i słabo zorganizowane. A sztaby wyborcze SLD biły je na głowę. Zarówno pod względem liczebności jak i rozkładu terytorialnego. Wiem na pewno, że sztab wyborczy Wałęsy miał ogromny problem z obsadą personalną komisji wyborczych. Na przykład na Śląsku w ostatniej dosłownie chwili Jerzy Wuttke, poseł BBWR, szef Komitetu Wyborczego Wałęsy poprosił nas (KPN) o pomoc. Tylko na Śląsku delegowaliśmy do komisji około półtora tysiąca osób z naszej partii, ale to i tak była tylko kropla w morzu potrzeb! NSZZ „Solidarność” w ogóle nie dała Wałęsie ludzi do komisji. W każdym bądź razie w około 80 procentach komisji wyborczych w kraju nie było, co łatwo sprawdzić, przedstawicieli Komitetu Wyborczego Lecha Wałęsy. Za to w 100 procentach zasiadali we wszystkich komisjach postkomuniści i tam właśnie, jestem o tym przekonany, „wygrali” te czterysta tysięcy głosów, gdyż byli bez jakiejkolwiek kontroli.
 
Pozostaje pytanie, dlaczego NSZZ „Solidarności” nie dała ludzi do komisji wyborczych? Może przegapili, a może „ktoś” postąpił celowo. Sądzę jednak, że celowo. Być może już był ktoś, kto chciał przegranej Wałęsy, bo pragnął być prezydentem za pięć lat. Być może ten „ktoś”, to ówczesny szef Solidarności, Marian Krzaklewski? Sam lub „nakręcany” przez swój dwór wpadł na pomysł, aby na ostatniej prostej nie pomagać Wałęsie i podłożyć mu nogę. NSZZ „Solidarność” de facto w całej kampanii nie pomagała swojemu pierwszemu historycznemu przywódcy. Nie chcieli dać nawet osób do komisji! Popełnili na pozór tylko grzech zaniechania, dlatego że nie lubili Wałęsy. Ale właśnie przez to niewinne zaniechanie, niezależnie czy z powodu własnych planów i ambicji czy z głupoty lub wrodzonej krótkowzroczności, a może pychy ówczesnego przewodniczącego dwukrotnie umożliwili Kwaśniewskiemu wygranie wyborów. Zapewnili postkomuniście dziesięć lat prezydentury! Nieudacznicy czy durnie? Raczej – małostkowe karzełki.
 
Wałęsa przegrał wybory, a KPN trzy miesiące później podzieliło się na dwie partie. Zostałem wiceprzewodniczącym partii KPN – Obóz Patriotyczny, której szefował Adam Słomka. Obóz Patriotyczny będzie nawiązywał do inicjatywy integrującej przerażoną prawicę i nurt niepodległościowy w obliczu zbliżających się za niespełna dwa lata wyborów parlamentarnych.
Po wyborach prezydenckich w 1995 roku, zdarzył się jeszcze jeden incydent, wart przypomnienia, który wówczas wstrząsnął nie tylko polską opinią publiczną.
 
Tuż przed Wigilią Bożego Narodzenia i objęciem urzędu Prezydenta RP przez Aleksandra Kwaśniewskiego szef MSW Andrzej Milczanowski wystąpił z dramatycznym przemówieniem w Sejmie. Poinformował o możliwości współpracy z obcym wywiadem urzędującego premiera z SLD – Józefa Oleksego. Współpracy z rosyjskim KGB. A w tle pojawiła się taka sama możliwość w stosunku do jeszcze dwóch liderów SLD – prezydenta elekta Kwaśniewskiego i Leszka Millera.
W pierwszych dniach był straszny zamęt i sprzeczne informacje. W końcu nastąpiło zaprzysiężenie Kwaśniewskiego i szybkie „wyczyszczenie” sytuacji przez mianowanego na szefa służb (na trzy miesiące) profesora Jerzego Koniecznego. Potraktowano go jako specjalistę od zamiatania spraw pod dywan. Sprawa była bardzo głośna jeszcze kilka miesięcy, potem ucichła, ale niektóre odpryski trwają nawet do dziś.
 
O co chodziło w tej sprawie? Otóż MSW, współkierowane wtedy przez gen. Henryka Jasika, w porozumieniu z szefostwem UOP weryfikując otrzymane informację ustaliło, że mogło dojść do wieloletniej współpracy kierownictwa SLD z rosyjskim KGB. Sprawa prowadzona była przez wiele miesięcy i została ujawniona w ostatnim momencie, tuż przed odejściem Lecha Wałęsy, po przegranych przez niego wyborach prezydenckich. Kluczową postacią okazał się niejaki Władmir Ałganow, kadrowy oficer KGB od lat spotykający się jakoby towarzysko z czołówką partii postkomunistycznej. Były zażyłe znajomości, są prezenty i wymieniane dokumenty.
Generał Marian Zacharski to postać owiana legendą. Był największym asem polskiego wywiadu przez ostatnie pół wieku. Wśród materiałów zdobytych przez Mariana Zacharskiego znalazły się m.in.: dokumentacja techniczna rakiet przeciwlotniczych typu Hawk, dane dotyczące oprzyrządowania radarowego dla samolotów typu stealth, bombowca strategicznego, nowego wówczas Rockwell B-1, myśliwca F-15 Eagle. 
Postać i bohaterska i tragiczna zarazem. Generał dostał zadanie „zwabienia” Ałganowa na neutralny grunt i zdobycia dowodów ewentualnej współpracy liderów SLD. Do spotkania doszło na Majorce, co było rejestrowane audio i video. A z rozmowy wynikało, że prawdopodobieństwo współpracy było ogromne, lecz próba „przewerbowania” Ałganowa okazała się niemożliwa. Cała ta sprawa była przedmiotem powstania tak zwanej „Białej księgi”, gdzie większość zapisów wskazywała na możliwość takiej współpracy.
Poznałem gen. Mariana Zacharskiego dopiero w 2005 roku, a więc dziesięć lat po tych wydarzeniach, a piszę o nim, bowiem jest mało osób o tak ogromnych osobistych zasługach dla Polski. Zdobycie „Hawk” czy ewakuacja na prośby Amerykanów ich obywateli z oblężonej Ambasady USA w Iraku, to nie jedyne przykłady. Generał jest człowiekiem cieszącym się ogromnym szacunkiem we wszystkich służbach świata. Został jednak osobiście dotknięty przez polskie władze, zarówno komunistyczne jak i „nowe”. Najpierw został aresztowany w USA przez służby amerykańskie i skazany na dziewięćdziesiąt dziewięć lat za szpiegostwo. Odsiedział prawie pięć lat, gdy został wymieniony na agentów CIA. Za prezydentury Wałęsy na krótko wrócił w Polsce do łask i został mianowany zastępcą szefa Urzędu Ochrony Państwa. Ponieważ podjął się trudnej sprawy wyjaśniania kontaktów Ałganowa z czołówką SLD, zaraz po ich zwycięstwie postarano się, aby Zacharskiego zmusić do wyjazdu z Polski. Właściwie do dziś ma ciągle kłopoty. Gdy w 2005 roku mieliśmy się spotkać Marian poprosił mnie o kilka książek z Polski, gdyż na obczyźnie nie mógł ich kupić. Moja Izabela zafascynowana osobą i życiorysem generała, gdy usłyszała, że mam się z nim spotkać, to sama biegała dwa dni, aby w warszawskich księgarniach znaleźć wszystkie tytuły, o które prosił. Tytuły te, a szczególnie „Potiomkin” Simona Sebaga Montefiore w pełni oddają zainteresowanie Zacharskiego, jego życie, światopogląd i postawę.
Czuję się w obowiązku przeprosić go w imieniu Polski. Tą drogą, bo lepsza taka, niż żadna. Przeprosić człowieka honoru, legendę naszego wywiadu, służącego Polsce w każdych warunkach, nawet z narażeniem własnego zdrowia i życia. Oficera będącego przykładem szkoleniowym dla wszystkich wywiadów świata. Człowieka, który nigdy nie kierował się w swoich działaniach tak zwaną bieżącą polityką, lecz służył Ojczyźnie sprawnie wykonując swoje zadania. Człowieka, którego zostawiono samego za to tylko, że dokonał tego, co inni uważali za niemożliwe. Człowieka, który do tej pory musi żyć na emigracji i nawet gdy zmarł w ostatnich latach jego ojciec, to nie mógł przyjechać do Polski na pogrzeb. Polskie karzełki ciągłe szukają na nim rewanżu i zemsty.
 
Generale – nie patrz na nich.  To Ty jesteś ktoś, a to tylko karły.  Nic to, nic to – nie zwracaj na nich uwagi, choć wiem, że boli, nie tylko czasami…
0

Tomasz Karwowski

35 publikacje
0 komentarze
 

Dodaj komentarz

Authorization
*
*
Registration
*
*
*
Password generation
343758