Czas Karłów odc. 28 – Marek Dochnal, czyli kulisy największej „afery” w dziejach IV RP …
27/02/2012
639 Wyświetlenia
0 Komentarze
27 minut czytania
Więc po co miał „nurzać” się w tym całym bagienku i tałatajstwie przeżartym korupcją oraz głupotą? Nie, był ponad tym. Nie dzielił się z „kacykami”, nie dostarczał „bakszyszu” lokajom …
Dzień szósty.
Marek Dochnal, czyli przyjaźń w biznesie
Marka Dochnala poznałem przez Maćka Popendę, o czym już w innym miejscu wspominałem. Od drugiej połowy lat 80 Maciek był bardzo oddanym działaczem Konfederacji, a w latach 1991-97 dwukrotnie posłem z listy KPN. Krzysztof Maciej Popenda (dla dobrych znajomych Maciek) po odejściu z polityki, chyba od 1999 roku był zatrudniony w firmach Dochnala jako prezes i osoba zarządzająca. Wspominałem już także, że Marka poznałem się na przełomie wieków; byłem jeszcze bardzo aktywnym politykiem. Więc nasza znajomość miała wyłącznie charakter towarzyski. I dosyć sporadyczny.
Jednak rok 2002 to mój pierwszy rok bez polityki. Pierwsze miesiące z przechodzącymi na mój widok (umownie mówiąc) na drugą stronę ulicy dotychczasowymi kolegami. I praktyczny koniec projektu telewizji Europy Ojczyzn… Ale przede wszystkim żelazne postanowienie uporządkowania swoich spraw osobistych. Oraz poszukiwanie sposobu na sensowne życie, a w pierwszym okresie, niestety, na przeżycie. Byłem już po opisanych na poprzednich kartach dosyć szczegółowo próbach białoruskich, z coraz większym przeświadczeniem, że to właśnie biznes będzie moją podstawową działalnością w następnych latach.
W 2002 roku Bounthan, mój przyjaciel, azylant laotański, przekonywał mnie do wzięcia udziału w projektach energetycznych na rzece Mekong, oraz zainwestowania w Laosie w wydobywanie… diamentów. Nie ukrywam, że jeszcze podczas rozmowy z Maćkiem Popendą (który miał z kolei przekonać swego szefa), pomysł Bounthana jawił nam się jako dosyć ekscentryczny. Niemniej postanowiliśmy przedstawić ofertę Markowi… Więc pojechał trzymając się zaproponowanego przez Bounthana pomysłu i scenariusza.
Kim był Bounthan? Otóż w 1990 roku przebywało w Polsce około trzydziestu studentów z Laosu. Była to delegacja najbardziej uzdolnionych młodych Laotańczyków studiujących głównie ekonomię w ramach „bratniej współpracy”. Zastała ich w Polsce rewolucja Solidarności i na ich oczach walił się w gruzy komunizm w Europie. Natomiast u nich w Laosie trwał marionetkowy rząd i przebywały okupacyjne komunistyczne wojska wietnamskie.Na wieść o wydarzeniach w Polsce postanowiono ich ściągnąć z powrotem do kraju. Oni jednak na fali euforii upadku komunizmu w Europie zdecydowali się na protest pod Ambasadą Wietnamu w Warszawie. Koczowali tam w namiotach ponad czterdzieści dni domagając się niepodległości Laosu i kresu dominacji komunistycznego sąsiada. Teraz ich powrót do kraju był już niemożliwy, tym bardziej, że na ich przywódcę Bounthanha Thammavonga wydano zaocznie wyrok śmierci i przedstawiano jako „imperialistycznego zdrajcę”.
Podczas tego długotrwałego protestu Laotańczycy zgłosili się do naszej siedziby w Warszawie i poprosili o pomoc polityczną oraz o taką zwyczajną ludzką pomoc. Bounthan mieszkał i studiował w Katowicach, więc wziąłem go pod opiekę. Przez następne kilkanaście lat byliśmy przyjaciółmi, widywaliśmy się często i sporo rozmawialiśmy. Pomagaliśmy Laotańczykom, jak umieliśmy, między innymi w 1992 roku doprowadziłem do tego, że dwudziestu czterech z nich otrzymało azyl polityczny w Polsce. Ułatwialiśmy im też zagospodarowanie się w Polsce. Mówili dobrze po polsku, więc większych problemów nie było. W Katowicach pomogłem im uzyskać lokal na restaurację laotańską „Pięć Słoni”, która dawała pracę i utrzymanie wielu z nich. Wszyscy pracujący w niej byli Laotańczykami, więc kuchnia i obsługa były w 100 procentach laotańskie.
Przez te wszystkie lata Bounthan koordynował działania laotańskiej emigracji najpierw w Europie, a później już w skali światowej. Chcieli wycofania wojsk wietnamskich, wolnych wyborów i powrotu z wygnania króla. Bounthan z czasem wyrósł na jednego z ich przywódców na świecie i stał się znaną postacią. Pomagałem mu nagłośnić problem laotański już nie tylko w Polsce i doszło do tego, że w walce o niepodległy Laos na przykład głodował w placówce ONZ w Wiedniu …
W 2003 roku pojechałem z nim do Paryża na spotkanie ich przywódców z całego świata, a dodać warto, że na emigracji żyje około dwudziestu milionów Laotańczyków, zaś w kraju zaledwie sześć milionów. Jako jedyny nie-Laotańczyk miałem okazję bezpośredniego uczestniczenia w ich przygotowaniach do przejęcia władzy w Laosie – doradzałem, pomagałem, przedstawiałem swoje koncepcje i plany mające przyśpieszyć proces odzyskania niepodległości Laosu.
Doszło do tego, że do Polski przyjeżdżali korespondenci radia „ FreeAsia”, odpowiednika „Wolnej Europy” robić ze mną wywiady. I mieszkańcy Laosu oraz Wietnamu słuchali moich rad jak należy wytępić komunizm raz na zawsze, żeby nie popełnić polskich błędów …
Jak twierdził później Bounthan, duża część jego rodaków w Laosie nauczyła się wymawiać moje nazwisko. Tak więc stałem się antykomunistą międzykontynentalnym, prawie globalnym. Tymczasem w Laosie zaczęła rozwijać się w tych latach regularna partyzantka, a na jej czele stali znajomi Bounthana. Jeden z nich, w stopniu generała, był moim gościem w polskim sejmie, gdzie zorganizowałem mu w 1998 roku konferencję z udziałem międzynarodowych mediów.
Z partyzantką laotańską łączy się jeden ciekawy epizod, a mianowicie w roku 1999 Bounthan poprosił mnie o interwencję u premiera Tajlandii w sprawie jego kolegów, uwięzionych tam partyzantów. Udałem się wraz z posłem Michałem Janiszewskim do Ambasady Tajlandii w Warszawie. Pan Ambasador przyjął nas bardzo serdecznie. Wyjaśniłem mu, że w pasie przygranicznym z Tajlandią doszło do walk laotańskich partyzantów z wojskami reżimu komunistycznego w Laosie i zmuszeni do odwrotu partyzanci przekroczyli tajską granicę, szukając schronienia przed niechybną śmiercią. Zdali broń i dali się internować w Tajlandii. Moja prośba polegała na tym, aby przekonać premiera Tajlandii, by ich nie karano za nielegalne przekraczanie granicy i to w dodatku z bronią oraz objąć statusem uchodźców politycznych.
Ambasador chyba doskonale znał sprawę, bowiem spojrzał na mnie uprzejmie i zapytał:a czy Pan wie, Panie Pośle,ilu ich było i jaką mieli broń?Nie znając dokładnie szczegółów, odpaliłem bez namysłu, że z dwustu, może trzystu, a broń pewnie osobista i ręczna, bo tyle potrafili udźwignąć wycofując się przed ostrzałem. Teraz Ambasador zaczął uśmiechać się już z lekkim rozbawieniem, poprawiając moje informacje, "to nie trzystu partyzantów, Panie Pośle, a blisko półtora tysiąca i nie z pistoletami, choćby maszynowymi, lecz z działami i czołgami". O cholera pomyślałem, no ładnie… Ale dalej bagatelizując, jak go nazywałem ten „drobny incydent graniczny”, proszę o daleko idące zrozumienie i życzliwość oraz o pomoc dla uciekinierów politycznych. Popatrzył, zadumał się i powiedział po dłuższej chwili, że premier Tajlandii jest jego kolegą z lat szkolnych oraz przyjacielem i myśli, że coś da się zrobić. Dodał, że na razie nie dzieje się im krzywda. Wysunąłem propozycję, że najlepiej byłoby uznać ich za uchodźców politycznych i dać im azyl polityczny w Tajlandii.
Sprawa była jednak bardzo poważna, bo Laos i Wietnam są członkami ASEAN i mogłoby to mieć znaczne reperkusje dyplomatyczne w Azji. Ambasador uznał, że tej sytuacji najlepiej byłoby, abym ja jako Przewodniczący Parlamentarnego Forum na rzecz Wolnego Laosu (założyłem je w 1997 roku, zrzeszało dwudziestu trzech posłów) napisał list w tej sprawie do Premiera Tajlandii i przekazał go do Ambasady. A on już zrobi, co będzie mógł. Następnego dnia list otwarty w tej sprawie był już u niego na biurku. Słowa dotrzymał i rząd Tajlandii też, chociaż cała sprawa rzeczywiście była powodem zgrzytu na najbliższej sesji ASEAN, gdzie Premier Tajlandii odczytał mój list otwarty i tym uzasadnił łagodne potraktowanie uciekinierów z Laosu oraz przyznanie im statusu uchodźców politycznych.
Wracam jednak do wyprawy Marka do Laosu według wskazówek Bounthana. Nie był to najlepszy scenariusz – niestety, wiedza Bounthana o stosunkach panujących wówczas w Laosie daleko odbiegała od rzeczywistości. Marek po powrocie określił ten kraj jako bardzo ciekawy turystycznie, ale nie atrakcyjny biznesowo. Jedyne co ciekawe, to Marek wiózł z Laosu (celowo używam czasownika niedokonanego) zakupione w miejscowym antykwariacie dzieła sztuki sprzed tysiąca lat. Niestety w większości potłukły się w trakcie transportu…
Marek nie należy do ludzi, którzy łatwo się zrażają, a na pewno nie jest małostkowy. Niemniej – czułem się zobowiązany do rewanżu i chętnie wyświadczyłem mu przysługę aranżując spotkania z byłym merem Rzymu, aktualnie prezesem jednej z włoskiej firm. Innym razem na prośbę Marka i Maćka zainteresowałem doradztwem dla ich firm, znanego na rynku eksperta z zakresu hutnictwa.
Sam zainteresowałem się projektami dotyczącymi przejęcia zakładu spiekania rud żelaza nieopodal Krzywego Rogu na Ukrainie oraz dostawami węgla koksującego z Jastrzębskiej Spółki Węglowej dla huty w Ostrawie. Takie były początki mojej współpracy biznesowej z Markiem i Maćkiem. Oczywiście pragnąłem zainteresować ich Białorusią, a konkretnie przedstawić zachodnim inwestorom możliwości inwestowania w tym kraju.
Między innymi rozmawiałem z przedstawicielem konsorcjum „Gripena” w Polsce reprezentującym kilka szwedzkich i angielskich dużych firm. Przekonywałem ich o celowości realizacji kilku projektów biznesowych na Białorusi. Często moim tłumaczem w tych rozmowach był Sławek Urbaniak (za AWS wiceminister integracji europejskiej ), a za rządów PIS wiceminister skarbu, któremu później próbowałem pomóc w załatwieniu kontraktu na zakup gazu ziemnego od Rosjan. Lata 2001-2004 były okresem największych osiągnięć biznesowych i sportowych Marka Dochnala w Polsce. Pozyskał inwestorów między innymi dla PHS (Mittal), Polkomtel (Anglicy, Duńczycy), Elektrowni Połaniec (Belgowie) czy Telefoniki. Były to również sukcesy Maćka Popendy; wszak to on kierował firmami, które skutecznie działając wznosiły się na fali sukcesów ich właściciela. W kraju i poza granicami.
Zresztą Marek przebywał głównie zagranicą, rzadko bywając w Polsce ide factotam, z tego co mi wiadomo, zarabiał największe pieniądze. Coraz większe sukcesy, a także możliwości nie mogły umknąć uwadze zazdrosnych i zawistnych. Marek był człowiekiem spoza układu biznesowo- politycznego w Polsce, a mówiąc bardziej konkretnie – spoza miejscowej „republiki kolesi”. Sądzę, że właśnie w okresie gdy nazwisko Marka Dochnala stawało się w Europie rzetelnym znakiem firmowym, zapadł na niego wyrok miejscowej kamaryli. Metoda? Znaleźć jakiekolwiek „haki” i na trwałe wyeliminować go z rynku. Skonfliktowane miernoty znalazły wspólny cel – skasować przeciwnika. A potem się zobaczy…
Okazja była dosłownie za progiem. Ogłoszono bowiem przetarg na samolot wielozadaniowy. Marek zaczął reprezentować właśnie „Gripena”, który wyprzedzał o kilka długości „F-16”. Pod każdym względem technicznym. Plus oferta offsetowa o kilka miliardów dolarów korzystniejsza dla Polski niż oferta amerykańska. Oczywiście wygrał przestarzały F-16 i offset o wiele gorszy dla Polski. Nie chcę tu skupiać się na oczywistej przewadze oferty konsorcjum „Gripena” nad F-16, podkreślam jedynie, że „Gripena” reprezentowały polskie firmy Dochnala. A więc… W trosce o „bezpieczeństwo państwa” ABW mogła rozpocząć oficjalną inwigilację oraz podsłuchy. A także wprowadzać do jego firm swoich tajnych współpracowników zupełnie zresztą legalnie, bo przecież przetarg dotyczył obronności Polski. Jak objęto firmy Dochnala i jego samego inwigilacją pod tym doskonałym pretekstem (2002 lub 2003), to już jej nie zdjęli do września 2004. Do daty wieloletniego aresztowania Dochnala i Popendy …
Istniejący mechanizm i metody inwigilacji posłużyły do bardzo prostej prowokacji. Wystarczyło do tej swoistej „sieci” włożyć odpowiednie sygnały i komunikaty, aby umożliwić ABW kontynuowanie mechanizmu obserwacji i podsłuchów pod nowym pretekstem. Teraz z kolei wystarczyło wrzucić „granat”, odpowiednio spreparowany.
Dochnal był właśnie u szczytu swojej kariery. Drużyna polo, którą finansował i w której sam grał odnosiła coraz większe międzynarodowe sukcesy. „Larchmont Capital” sięga nawet po tytuł mistrza świata w tym sporcie. Ogromny osobisty sukces Marka. Sukces drużyny, a nawet sukces Polski, bo to za pieniądze Dochnala sięgamy po światowy prymat, a na decydującym turnieju w St. Moritz, dumnie jak pisałem powiewa polska flaga.
Polo to ekskluzywny sport, a posiadanie przez Marka prywatnej drużyny mistrza świata, dawało mu naturalnie przepustkę do towarzystwa, do którego w całej powojennej historii jeszcze żaden Polak nie trafił. Do establishmentu i arystokracji europejskiej. Zresztą sam Marek posiada doskonałe prawnicze wykształcenie (UJ) oraz korzenie rodzinne wywodzące się z Austrii. Korzenie bardzo porządne i patriotycznie splecione z Polską. Zdjęcia z królową brytyjską, osobiste towarzyskie i biznesowe kontakty z kilkoma rodami królewskimi w Europie dają mu „coś” czego nigdy żaden Kulczyk, Solorz czy Krauze nie dostąpili jako postkomunistyczni parweniusze …
Dają mu międzynarodową markę. Marka, która nazywa się „Marek Dochnal” jest gwarancją nieznanej na tej szerokości geograficznej (byłe państwa demokracji ludowej) kultury osobistej oraz takiego poziomu biznesu, że nawet przegrana z Markiem była dla jego partnerów przyjemnością. W tej klasie, w której zaczął grać Marek Dochnal ważniejszym od szybkiego zysku były zasady. Etyka, godność, a przede wszystkim honor.
Czyli coś bardzo obcego w biznesie w Europie Środkowo-Wschodniej. Wśród krajów i tak zwanych „biznesmenów” żerujących na politycznych koteriach, na ludziach w służbach, mediach. Postawa Marka była groźna. Nie tylko odnosił sukcesy, ale nie był i nie chciał być w żadnej miejscowej kamaryli. Zajętej, jakby to powiedzieć, czynną „obserwacją” schyłkowej fazy rządów SLD, gdy Prezydent Kwaśniewski z SLD i Premier Miller z SLD toczyli śmiertelny samobójczy pojedynek o strefy władzy. Bój o dobra w lennie, którym wtedy zarządzali w pełni.
Sztandarowy „bój ich ostatni” tym razem o to, aby (z pragnienia czy też z wieloletniego przyzwyczajenia) zaplecze, otoczenie i „dwór” obu dygnitarzy dorobiło się „na szybko” i na dobre. Najlepiej na całe życie. Tak to widzę – śmiertelny w skutkach bój wewnątrz SLD nie toczył się o władzę polityczną tej niby lewicowej formacji, ale gra szła o to, która frakcja ma mieć większy udział we fruktach, owocach władzy. Przypomnę, że był to okres rozkwitu firm Kulczyków czy Krauzów, czas budowy ich fortun. Fortun nowych właścicieli RP.
Marek przebywający głównie zagranicą, zupełnie nie związany z polską polityką i jej wszechogarniającymi wpływami na gospodarkę oraz na służby specjalne ( a może odwrotnie? ), przyjął, w tym kontekście, naiwnie założenia. Uznał, że jeśli będzie w stanie wygenerować najlepsze oferty z punktu widzenia dalekosiężnych interesów Polski, to przecież musi wygrać. Więc po co miał „nurzać” się w tym całym bagienku i tałatajstwie przeżartym korupcją oraz głupotą? Po co zważać na ludzi często zmieniających legitymacje i barwy partyjne? Nie, był ponad tym. Nie dzielił się z „kacykami”, nie dostarczał „bakszyszu” lokajom.
Siła jego projektów biznesowych była zbyt ogromna, aby ich zauważać. A „oni’? Zupełnie nie byli mu potrzebni, ponieważ i tak sami lepszych ofert nie mogli przestawiać, bo poza chęcią partycypowania w zyskach, nic poza władzą nie mieli. Marek Dochnal po prostu ich zlekceważył …
Tak jak większość poważnych międzynarodowych inwestorów nie brała ich na poważnie, wiedząc, że nie mogli nic poza „mafijnym” czy spekulacyjnym kapitałem przyciągnąć. A ten z kolei był zbyt mały i zbyt niepoważny, aby stanąć do publicznego udziału w inwestycjach na skalę kilku, kilkunastu czy kilkudziesięciu miliardów dolarów. Mówię o takich projektach inwestycyjnych jak: energetyka: zespół elektrowni PAK czy G-8, przemysł petrochemiczny: Lotos, PKN Orlen, przemysł węglowy: Kompania Węglowa czy Jastrzębska Spółka Węglowa. Takich pieniędzy lokalna, krajowa pierwsza piątka z „Wprost” nie miała, aby móc „połknąć” te prywatyzacje. A ich reputacja i możliwości na Wschodzie i na Zachodzie sprawiały, że prawdziwy duży kapitał światowy omijał ich dużym łukiem …
Tymczasem Dochnal, dysponował znacznie większymi możliwościami. Nie istniały dla niego praktycznie granice kapitału i posiadał wyśmienitą reputację wśród poważnych globalnych inwestorów. Był dla „polskiego” układu śmiertelnym zagrożeniem. Zagrożeniem dla ich planów, zamiarów, przyszłych zysków… Więc zapadł wyrok, Dochnal musi zostać wyeliminowany. Nie z jednego czy dwóch interesów – musi zostać unieszkodliwiony na długie lata, najlepiej na zawsze. Pozostała tylko techniczna strona samej egzekucji. Najlepiej oczywiście w atmosferze publicznego linczu, w błyskach fleszy i kamer. W zemście za niespełnione wcześniej plany rabunku Polski. Bo utrudniał, bo przeszkadzał …
A najlepiej, kombinowali, wpleść go jeszcze w rozgrywkę na szczytach władzy. Umoczyć we własne plany, czystki wewnątrz SLD, w klimacie toczącej się właśnie wojnie „na górze” na linii prezydent – premier.
I tak właśnie powstała największa „afera IV RP” – aresztowanie Marka Dochnala.
Szybko uruchomiono „Gazetę Wyborczą”, w ruch z ABW poszły podsłuchy rozmów, odpowiednio dobranych, celem „uwiarygodnienia afery”. Firanki w „mercedesie Pęczaka” stały się sławne nie tylko w Polsce.
Ale to, że tych firanek nigdy nie było i że mercedes nigdy Pęczaka nie był, nie ma już znaczenia.Poszło w świat! Fakty się nie liczą, a śledztwo trwa. I trwa już 8 lat.
M. Dochnal „przesiedział” tymczasowo blisko 4 lata, Maciek 3,5 roku – obaj bez sądu, bez wyroku ….
– ciąg dalszy nastąpi –
KSIĄŻKA JEST DO KUPIENIA NA ALLEGRO: