Czas Karłów odc. 26 – Pożegnanie z polityką…
23/02/2012
493 Wyświetlenia
0 Komentarze
37 minut czytania
Często spoglądał na mnie jakby z lekką melancholią – jakby szukał siebie z czasów młodych, gniewnych lat. Nie było sensu rozdzierać szat …
Cały powyborczy tydzień byłem w Paryżu na zaproszenie J. M. Le Pena. Wynik wyborczy odebrałem jako osobistą porażkę, przecież byłem szefem sztabu wyborczego. W takim też duchu rozmawiałem z J. M. Le Penem, który stwierdził:
– Thomas, jesteś ode mnie młodszy o 30 lat. Front Narodowy powstał 26 lattemu. Przez pierwsze 10 lat nie przekraczaliśmy 1,5 proc. w skali całej Francji.Potem przez następne 10 lat mieliśmy wyniki w granicach 2-5proent. Dopierood 4-6 lat cieszymy się z 16-20 procentowym poparciem Francuzów. Ćwierćwieku nam to zajęło. Nie możecie załamywać rąk, trzeba iść do przodu. Maszświetny pomysł na europejską telewizję, weź się za jego realizację. Potrzebujemytakiej telewizji jak tlenu, aby nasi prześmiewcy musieli przejść z nami na debaty merytoryczne. Abyśmy mogli odpowiedzieć na ich zaczepki. Aby naprawdę zaczęto nas zauważać, nie tylko tu we Francji, ale w całej Europie. To bardzo ważne i trudne wyzwanie przed Tobą, a masz moje bezwarunkowe poparcie.
Często spoglądał na mnie jakby z lekką melancholią – jakby szukał siebie z czasów młodych, gniewnych lat. Nie było sensu rozdzierać szat …
Po jakimś czasie pojechałem do na umówione z Ligą Północną spotkanie do Mediolanu. LP ma już własnąTV Padania– nadającą z satelity. Zaprosili mnie się na Kongres Ligi Północnej (Lega Padania). Jest luty 2002 r. Liga Północna tworzy wraz z Sojuszem NarodowymGianfrancoFiniegoi partiąSilvio Berlusconiegowiększość parlamentarną i koalicję rządzącą Włochami. Już na miejscu ze zdziwieniem dowiaduję się, że jestem jedynym zagranicznym gościem Kongresu; nigdy wcześniej Liga Północna nie zapraszała żadnych przedstawicieli zagranicznych partii politycznych. Czy mam prawo czuć się bardzo wyróżnionym? I zaszczyconym. Oczywiście. Tym bardziej, że lider Ligi europoseł Mario Borghezio usadawia mnie (zaraz po oficjalnym przywitaniu) w kuluarowym gabineciku. I po kolei przyprowadza grupkami po pięć, sześć osób: włoskich posłów, senatorów oraz ministrów i wiceministrów. I tak w pierwszym dniu Kongresu około 50 parlamentarzystów, rozmawiając z nimi, jakby to powiedzieć, w … podgrupach po 15-20 minut.
Drugi dzień był jeszcze bardziej oficjalny. Na kongres koalicyjnego ugrupowania przybył lider Sojuszu Narodowego wicepremierGianfranco Finio raz premier WłochSilvio Berlusconi. W przerwie obrad spotykam się na 10 minut z Premierem Berlusconim i wicepremierem Finim. Rozmawiamy o Polsce, i widzę, że moi rozmówcy wyraźnie są pod ciągłym wrażeniem rewolucji Solidarności. I nie potrafią zrozumieć: dlaczego w ostatnich wyborach prezydenckich w Polsce Lech Wałęsa otrzymał tylko 2 procent głosów. Przy pożegnaniu życzą mojej formacji owocnej współpracy z partiami włoskimi. Zapraszają do Rzymu na spotkania do swoich partii. Są bardzo otwarci i zadowoleni; nie jest to tylko grzeczność okolicznościowa, lecz autentyczne, szczere i serdeczne otwarcie na kontakty polityczne z Polakami.
Z Borghezio, zadowolonym z przebiegu kongresu, rozmawiam dłużej. Wyłuszczam jeszcze raz całą moją koncepcję TV HE (rozmawialiśmy o niej wcześniej w Parlamencie Europejskim w Strasburgu), telewizji dedykowanej myślącym podobnie jak my w całej Europie.
– Uparty jesteś – mówi. –Uparty jak cholera. Już prawie 2 lata przekonujesz połowę ugrupowańnarodowych w Europie do tej idei. Wiem, bo dzwonią do mnie i pytajączy to możliwe w oparciu o naszą satelitarną TV. Tak, odpowiadam im choćjak wiesz, diabeł zawsze tkwi w szczegółach. Dlatego powinniśmy się spotkaćna bardzo roboczo z ludźmi kierującymi TV Padania tu w Mediolanie. Dziśjest nasze święto, Kongres partii, więc nie zrobimy tego ani dziś ani jutro. Zadużo tu zamieszania,. Przyjedź za miesiąc, dwa, przygotuję wszystko tak, abyznać wszystkie odpowiedzi i pytania w kwestiach technicznych, organizacyjnych,finansowych. Ty też przygotuj się, może weź kogoś ze sobą na te rozmowy – proponuje. Oczywiście zgadzam się.
Po dwóch miesiącach jedziemy do Mediolanu z Danielem. Już wprost do TV Padania. Jadę z autorskim projektem, na którym pracowałem dwa lata; w bardzo trudnym dla mnie okresie zarówno ze względów osobistych jak i politycznych. Jadę bardzo spięty i podekscytowany, ponieważ doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że będzie to decydująca rozmowa o losie TV HE (taką nazwę zaproponowałem na początku projektu). A kto wie, czy nie będzie to decydować o przyszłości ruchu narodowo-patriotycznego w Polsce. A może i w Europie? O roli tego ruchu, o jego znaczeniu.
Koncepcję TV HE, z grubsza mówiąc, oparłem o schemat ideowy radiowych rozgłośni takich jak „BBC”, a nawet „Wolna Europa” czy „Głos Ameryki”. Oczywiście, miałby to być ośrodek polityczny. Na antenie 20- 40 minutowe serwisy informacyjne w językach narodowych obok komercyjnych programów, filmów, rozrywki i publicystyki. Dzienniki (serwisy) w wersji angielskiej z lektorami (lub napisami) w językach narodowych byłyby dedykowane przy rozsianym sygnale satelitarnym poszczególnym, wybranym krajom. Niby to skomplikowane, ale bardzo proste dla fachowców. Na tym etapie miałem wstępne zgody od przywódców partii narodowych z siedmiu krajów w Europie. Jadąc na spotkanie przeczuwałem, że czekająca mnie rozmowa przesądzi nie tylko o możliwości powstania i realizacji TV HE, lecz też o mojej bieżącej aktywności politycznej w Polsce. O mojej dalszej osobistej drodze.
W Mediolanie przyjęto nas bardzo serdecznie i od razu przeszliśmy do konkretnej rozmowy. Wytłumaczyłem założenia. Wszystko było zrozumiałe i przejrzyste. Obecni podczas spotkania specjaliści ocenili, że zasadnicze problemy techniczne nie istnieją. Jeśli chodzi o początek realizacji całej koncepcji – telewizja, radio, Internet – nie powinno być problemu. TV Padania posiada własny transponder na satelicie i zarezerwowane już pasma pozwalające nadawać na całą Europę oraz na każdy kraj z osobna. Praktycznie od jutra. Oczywiście poruszono kwestię „wsadu programowego” oraz dystrybucji sygnału już na Ziemi, ale przy istnieniu wielu kablówek prywatnych sieci, uznano, że to też nie jest wielki problem. Można natomiast myśleć w bliskiej przyszłości o potrzebie uruchomienia produkcji odpowiednich urządzeń – „czarnych skrzynek” do odbioru sygnału (na każdej prywatnej antenie satelitarnej), poszerzonego o radio i Internet. Czyli, o praktycznie całej platformie cyfrowej. Jeśli chodzi o wsad programowy, to jest do dyspozycji „po kosztach” dorobek telewizji włoskich Berlusconiego oraz studia i wytwórnie filmowe TV Padania. Jeśli idzie o montaż to sama TV Padania posiada kilka studiów do nagrywania serwisów informacyjnych i publicystyki. Ewentualnie można do TV HE dostarczać wyprodukowane kasety w każdym z krajów. Kasety gotowe już do emisji. Zatem praktycznie żadne przeszkody techniczne, organizacyjne, programowede factonie istnieją.
Pozostaje oczywiście kwestia ostatnia, ale najważniejsza – finansowanie projektu. Włosi dobrze przygotowani stwierdzają, że na początek 1 mln euro na rok od każdego z krajów, partnerów projektu wystarczy. To naprawdę, mówią, niewiele, bo większość emisji (film, rozrywka, inne) dadzą oni za przysłowiowe jedno euro. Dziś wiem, że to śmieszna kwota jeśli chodzi o tego typu projekt. Ale wówczas, w 2002 roku po przegranych wyborach, z długami, także osobistymi kwota taka mówiąc szczerze, „ogłuszyła” nas. Daniela i mnie.
Niemniej, zgodnie z autorską koncepcją zaproponowałem plan finansowania projektu. Zakładający (najogólniej mówiąc) sprzedaż przestrzeni i powierzchni reklamowej zaprzyjaźnionym firmom i osobom w każdym z krajów partycypującym w projekcie. Plan zakładający miesięczny stały przychód na minimalnym poziomie 20 tysięcy euro (projekt wówczas będzie się bilansował) na jednego uczestnika projektu. Oczywiście należało powołać podmiot gospodarczy realizatora projektu. Włosi zaproponowali formułę spółki prawa handlowego. Zgadzamy się, że akcje spółce obejmą partie lub upoważnione przez partie osoby, czy też upoważnione podmioty. Każdy z akcjonariuszy obejmuje akcje o wartości 1 mln euro. Wybrany zarząd działa standardowo: realizuje cele spółki, jej biznesplan, dba o wynik finansowy… Po roku działalności bilans oraz rachunek zysku i strat, wielkość funduszów ( między innymi inwestycyjnego) wytacza pespektywę na kolejny okres. Jeśli to konieczne akcjonariusze rezygnują z dywidendy i inwestują w inne nośniki informacji – radio, Internet, może gazeta. Zarząd będzie konsekwentnie budował informacyjny koncern medialny.
Musimy się liczyć z sytuacją, mówią Włosi, że przez pierwszy okres będziemy działać bez dochodu z reklam lub jedynie z małymi wpływami. Jeśli będą reklamy, to oczywiście nabierzemy rozmachu szybciej. Nie będzie reklam to też nadajemy, korzystając z kapitału akcyjnego. Propozycja bardzo rozsądna i uczciwa, ale bariera 1 mln euro jest absolutnie dla nas nie do przeskoczenia. Daniel szepcze mi do ucha –nie wiedzą, że trafilina biedaków…
Umawiamy się na dalszy ciąg ustaleń, ale już z konkretami. Za około trzy miesiące. Podejmuję się prowadzenia rozmów z wszystkimi zainteresowanymi partiami w Europie. Wiem, że najtrudniejszy i największy problem projektu to MY.
1 mln euro to przecież mrzonka w naszej sytuacji. Chyba zaczynam się podłamywać. Ustalamy z Danielem, że pojedziemy na zaproszenie B. Gollnischa do Lyonu na tydzień i tam wszystko wspólnie ustalimy. Wybierzemy się za miesiąc, najpóźniej za dwa. Mam ustalić z Bruno dogodny termin. Wracamy do Polski. Jadąc z Mediolanu (a obaj z Danielem przyjechaliśmy samochodami, bo ja wziąłem córkę Aleksandrę na ten wyjazd, Daniel zabrał tłumacza) zwiedzamy Padwę i Wenecję. Później z córką odbijamy na południe i rozpoczyna się nasz pierwszy rekonesans po Chorwacji. Nasz pobyt trwa kilka dni. W ramach, jak tłumaczę sobie, rekompensaty Oli braku wakacji z ojcem przez ostatnie lata. Uświadamiam sobie, że nie znam własnego dziecka. Córka także poznaje swojego ojca. Rozmawiamy, cieszymy się sobą, odnajdujemy się. Tutaj w Chorwacji postanawiam szybko doprowadzić do spotkania w Lyonie, a jeśli projekt się zawali, to wycofam się z bieżącej polityki na kilka lat. Należy uporządkować swoje życie osobiste i rodzinne.
Spotkanie z Gollnischem w Lyonie szybko dochodzi do skutku. Przyjechaliśmy tam z Danielem na parę dni. Rozmawiamy najpierw w domu Bruno i przekazujemy wyniki rozmów w Mediolanie. Przedstawiamy też naszą „szarą” rzeczywistość w Polsce oraz stan naszych możliwości finansowych w partycypacji w projekcie TV HE. Zwiedzamy miasto i jedziemy także do „wiejskiego” domku Gollnischa, około 40 km od Lyonu. Przeurocza prowincja francuska, a na samym końcu drogi stoi jego dom, gdzie odpoczywamy i, jak to mamy w Danielem w zwyczaju, dyskutujemy. Bruno jedzie do Paryża, aby rozmawiać z Le Penem. Wraca po trzech dniach i relacjonuje nam rozmowę ze swoim szefem. Projekt wspaniały, postawa włoska bardzo konstruktywna, dla Frontu Narodowego 1 mln euro to nie problem. Lecz Bruno i Le Pen rozmawiali telefonicznie z szefami partii mogących wejść w ten projekt i w zasadzie tylko Belgowie deklarują, że ich na to stać. Wszyscy oczywiście chcą z entuzjazmem wejść na antenę, ale na razie jako wsad programowy.
Bo po prostu ich nie stać – podobnie jak was w Polsce, mówi Bruno. Z kolei wyłożenie 5-7 mln euro przez FN też nie jest możliwe, ponieważ przed ich partią wybory prezydenckie. W tej sytuacji Le Pen proponuje zawiesić projekt na dwa, najwyżej trzy lata i szukać dodatkowych środków. Gollnisch obiecuje w moim imieniu porozmawiać z Włochami w Strasburgu, abym nie czuł się zobowiązany do tłumaczenia się z braku funduszy. Borghazio po rozmowie z Gollnischem przysyła mi maila, że ta propozycjadla przyjaciółjest aktualna na zawsze, ale sami też nie uniosą kosztów projektu TV HE. Niby wszystko jest OK, ale TV HE nie ma. Mam ogromny niedosyt, ale również odpowiedź na pytanie: co dalej ze mną? Teraz już wiem, że należy przekazać pałeczkę młodszym. Przez całe swoje dotychczasowe życie, przez ostatnie dwadzieścia dwa lata, miałem jasno sprecyzowane cele.
Dzień piąty – wieczór.
Koniec, czyli początek
Najpierw była walka z komunizmem, potem ze zdrajcami ideałów Sierpnia. Przyszedł więc czas na refleksję i na osobiste życie, bo zostałem całkiem sam. Bycie w „wiecznej opozycji” w Polsce już mi się przejadło. Czas na porządkowanie własnych spraw. Czas ochłonąć. Odpocząć. Tym bardziej, że Alternatywą, a później Polską Partią Pracy zawiaduje Daniel. Jeszcze bardziej przebojowy i dynamiczny. A przede wszystkim jemu po prostu jeszcze się chce walczyć. A ja wypaliłem się już. I dlatego od 2002 roku postanowiłem traktować politykę jako zupełny margines mojego życia. Odtąd w żadnych wyborach nie kandydowałem, jedynie (czasami) w kolejnych kampaniach wyborczych pomagałem Danielowi w sprawach telewizji. Podejmując decyzję aby stanąć na boku, nie czułem się przegrany czy oszukany.
To był pierwszy od wielu, wielu lat w pełni świadomy wybór. Bez zbędnych emocji. Przecież zazwyczaj to wir zdarzeń mnie ciągle „zasysał” i decydował za mnie. Teraz powiedziałem dość.
I pomimo, że miałem sporo propozycji powrotu do polityki (i to z ust, które gwarantowały osobisty sukces wyborczy) odpowiadałem: byłem w jednej partii – KPN i z nią schodzę na karty historii. Dumny i szczęśliwy, bo my – KPN – zrobiliśmy dla Polski w czasach, gdy inni się bali, bardzo wiele. Nie oczekując od Polski nic w zamian, gdyż po prostu zakochaliśmy się we własnej Ojczyźnie, wtedy gdy nas najbardziej potrzebowała.
A to, że dziś, choćby historycy z IPN piszący historię powojenną Polski na użytek swoich mocodawców politycznych przedstawiają ją trochę na „opak”, to już trudno. Chyba każda kolejna władza nie chce wiedzieć jaką historia była naprawdę, ale jaka jest dla tej władzy, rzecz jasna najlepsza. Dzisiaj IPN jakoś zbyt często zapomina o KPN i jego roli, bo Instytut stał się reprezentantem (i to stronniczym) życiorysów, a nie przedstawia najnowszej historii. Czyli walki o niepodległość, wolność i demokrację. A szkoda, bo w 20 lat od obalenia komunizmu w Polsce nie doczekaliśmy się ani jednego porządnego podręcznika historii, który mógłby uczyć młode pokolenia patriotyzmu. Szkoda i wstyd. Nie ma na to czasu.
W zamian jest „szczypanie” paru i „podgryzanie” bohaterów stanu wojennego czy szczucie na Kościół. Historycy z IPN to tylko kolejna próba konsekwentnego niszczenia jakichkolwiek autorytetów, które może nie zawsze były godne pomników, ale na pewno karkołomne jest skazywanie ich na publiczny lincz. Piszę to jako działacz KPN, który gdy był na to czas i sens, dziesięć lat przed Wami, składałem pierwszy w dziejach Rzeczypospolitej wniosek lustracyjny. Za co zresztą otrzymałem też pierwszy w ciągu ponad 500- letniej historii polskiego parlamentaryzmu – naganę od Sejmu RP. I choćby tylko dlatego wszedłem już na trwałe na karty historii. Wiem, historia III RP jest smutna, by nie rzec ponura. Niestety, nie tylko dla mnie… Stałem się publicznym przykładem sposobu w jaki establishment zamyka usta ludziom, którzy protestują przeciw nieprawidłowościom. Byłem posłem na Sejm działającym zgodnie z prawem Rzeczpospolitej, a mimo to w zgodnym chórze potępienia dziesięć lat temu „wszyscy” (elity i media, tak zwana opinia publiczna) stawali na palcach, aby inni (zdezorientowane społeczeństwo) widzieli jak bardzo „owi wszyscy” są zniesmaczeni moją postawą. Jacy są poprawni, jacy europejscy. Jak zasługują na miarę autorytetów. Jestem pewny sprawiedliwej oceny przez historię moich działań. Nie tam kiedyś, ale już jutro, pojutrze…
Wiem, że ówczesne wspinanie się na palce nie pomoże wam Panowie i Panie.Że zostaniecie na zawsze tylko karłami. Karłami własnego niezrealizowanego nigdy karlego życia. Które miało wiecznie trwać, a stało się epizodem odwiecznej walki zła z dobrem. Kończy się psychodeliczny taniec waszych własnych samoograniczeń. Bo jak inaczej nazwać czasy rządów Balcerowiczów, Geremków, Mazowieckich, Kwaśniewskich, Millerów, Kaczyńskich czy Tusków, którzy w ciągu ostatnich 20 lat po kilka razy byli raz w opozycji w różnych konfiguracjach koalicji rządzącej. Byli także w różnych partiach. Liczy się tylko dorwanie się do władzy po raz trzeci, czwarty, piąty, szósty…
To był jedyny cel. I marzenie, bo cóż innego, cóż dobrego mogliście z siebie dobrego wykrzesać poza niemalże patologicznym udowadnianiem potrzeby waszej trwałej obecności na piedestale… Problem jednak tkwi w tym, że waszym jedynym celem jest przecież udowodnieniem, że to wy będziecie górą. I jeszcze raz, i jeszcze…. Tak była wasza jedyna propozycja dla Polski – wasze, jakoby, niezastąpione wybitne osoby. Ale ten wasz chocholi taniec – po 20 latach blokowania szans Polski powoli zanika. Za chwilę, za sprawą biologii oraz młodych, którzy przyjdą po swoje – Was już nie będzie. Ich nie zastraszycie „teczkami”. Nie przekonacie „stołkiem”, ani „czerwony telefonem” z bieżącymi instrukcjami. To tylko kwestia czasu przecież. Ani życia, ani Polski w miejscu nie zatrzymacie.
Jak już pisałem po wyborach 2001 roku, poprosiłem Daniela Podrzyckiego, aby stanął na czele RS „Alternatywa”. Pracowałem nad projektem europejskiej telewizji i… I musiałem uporządkować spadek po KPN. Między innymi rozliczyć lokale partyjne, a miałem ich sporo w całej Polsce. Zostało na nich prawie 90 tysięcy złotych długów. Zaległe czynsze, telefony, ZUS… Po mojej politycznej działalności zostały w istocie jako moje prywatne długi, bowiem lokale, telefony były fizycznie na mnie. Na Tomasza Karwowskiego. Dostałem odprawę po kadencji Sejmu w wysokości bodaj 26 tysięcy złotych. Poszła w całości na długi. Wziąłem kredyt w wysokości 40 tysięcy złotych Poszedł w całości na długi. Pozostałe, mniej więcej 20 tysięcy spłacałem aż do 2006 roku wraz z zaległymi odsetkami. Jak doszło do długów?
Powstały w latach 1997-2001. W tamtej kadencji każdy poseł na funkcjonowanie biur otrzymywał 6-8 tysięcy złotych miesięcznie. Przy podziałach w KPN większość biur partyjnych w terenie przepisywaliśmy na swoje filie biur poselskich. W efekcie na moim stanie było w szczycie ich 25! Miesięczny rzeczywisty koszt utrzymywania takiej infrastruktury wynosił około 20 tysięcy złotych – trzykrotnie więcej niż z pieniędzy z kancelarii Sejmu. Dochodziły wpływy ze składek partyjnych, ale w efekcie co miesiąc brakowało około 5 tysięcy złotych. W takiej sytuacji za telefon służbowy i benzynę na wyjazdy do struktur w całym kraju lub na spotkania z wyborcami płaciłem z własnej kieszeni. A corocznie przejeżdżałem ok. 80 do 100 tysięcy kilometrów. Finansowania partii z budżetu państwa wówczas jeszcze nie było, a ja uznając, że dzięki KPN jestem posłem, mam wysokie zarobki, przynajmniej część swoich zobowiązań zwracałem w ten sposób. Był to naturalny odruch przyzwoitości, a nie żadne bohaterstwo. Swoja drogą dzisiaj ciekawi mnie, ilu tak postępowało? I postępuje?
Honor honorem, a w 2002 roku rzeczywistość zaskrzeczała dotkliwie. Z pracą – problem. Długi – są. Dochodów – brak. Rozglądam się za stałą pracą, dzwonię do kolegów i znajomych, którym wcześniej często pomagałem, a dziś są dyrektorami, prezesami dużych, nawet giełdowych spółek …I zaczynam się czuć podobnie jak 20 lat wcześniej. Jak w styczniu 1982 roku, gdy wyrzucili mnie z wilczym biletem za strajk w Hucie Katowice w stanie wojennym. Wtedy większość moi kolegów z hucianej struktury KPN (poza dwoma, może trzema osobami) widząc mnie na ulicy szybko przechodziła na drugą stronę. Albo udawali, że mnie nie widzą. Byłem chyba ich wyrzutem sumienia. Ja walczyłem o prawdę, byłem poddany represjom, a oni przestraszeni w ciągu miesiąca zapominali o KPN.
Dwadzieścia lat minęło, niby czasy się zmieniły, a oni znów przechodzą na drugą stronę ulicy. Jak wtedy. Gdy już raczą się spotkać, to zaraz rozkładają bezradnie ręce. Opowiadają o swojej ciężkiej pracy, unikają konkretów. Większość nawet nie spyta, czy mam z czego żyć? Czy może trzeba pomóc? Gdzież tam! Jednak – konstatuje ponuro – czasy się zmieniły. W styczniu 1982 roku, moi koledzy wstawili się za mną. Razem zorganizowaliśmy wydział automatyki w zagłębiowskim OPEC, potem Spółdzielnię Pracy, a w końcu komuny zakład na zryczałtowanym rozrachunku, gdzienota benezarabiałem miesięcznie najwięcej w życiu. A 20 lat później – zero solidarności. Zwracałem się osobiście o pomoc do wpływowych osób, którym nie odmawiałem bezinteresownie przysługi. Zapomnieli? Kontaktuję się między innymi zZygmuntem Solorzem.
Rozmowy trwają pół roku; osobiście i telefonicznie w sprawie wykonywania usługi komercyjnej (moi dobrzy znajomi mają profesjonalne studio filmowego) dla jego stacji TV „Polsat”. Rozmawiam, rozmawiam, czas płynie. Deklaracje Solorza są, konkretów brak, wreszcie zgoda – dobrze, rozpoczynamy rozmowy techniczne z jego dyrekcją. I tu ściana. Właściciel największej prywatnej stacji TV ubezwłasnowolniony przez własnych dyrektorów i personel? Po którejś rozmowie „po męsku” oświadczam mu, co o tym myślę. To tylko jeden z przykładów, które mógłbym mnożyć. A mi wstyd, że liczyłem, że przyjaźń… I tak dalej. Postanawiam nie oglądać się na nikogo i wziąć sprawy w swoje ręce. Wprawdzie wiążę ledwo koniec z końcem, ale po dwóch latach zaczynam się, jakby tu rzec, odkuwać. Najwięcej pomogły mi kontakty zagraniczne. Szczególnie Włochy, Francja i Białoruś. Postanawiam nie robić żadnych „biznesów” z partnerami z Polski, gdyż przekonuje się dobitnie, że tu kapitalizm jaskiniowy zmienia przyjaciół we wrogów. Kolegów w konkurentów.
Kompletnie zdumiewającą nienawiść, a powszechna zawiść, zazdrość i podkładanie nóg jest normą.
Będąc przez trzynaście lat zmian w Polsce (1989-2002) aktywnym politykiem nie zauważyłem, że nie tylko socjalizm się zmienił na kapitalizm, ale i ludzie się zmienili. Może nawet bardziej. Pogoń za karierą i zyskiem ustanowiła w tym czasie niezrozumiałe „prawa dżungli” w Polsce. Nie ma już przyjaźni, są wyłącznie „przydatne znajomości”. A o przyjaciołach z przeszłości po prostu się zapomina. Taka moda i taki styl życia. Blichtr oraz wyłącznie (choćby krótka) chwila „oszołomienia” karierą, pieniądzem..
Smutne. Zwłaszcza, że ludzka solidarność, przyjaźń i szczerość były podstawą w walce z komuną. Wtedy razem potrafiliśmy siąść przy ognisku, wypić, zapalić, pośmiać się i pośpiewać na cały głos. Pomóc w potrzebie innym. Nie odwracać się od nich w biedzie. To odeszło. Odeszło z tamtym czasem. Teraz panuje wszechobecny „wolny rynek”, a właściwie „wolna amerykanka”. A bestie każdego ranka wyruszają na żer. Niestety – taka brutalna prawda docierała do mnie coraz bardziej i mocniej. Przez 15 lat byłem jakby „zahibernowany” w swojej polityce. Świat się zmienił, ludzie też, a ja nie.
W tym okresie dochodzą także problemy rodzinne. Nie zauważyłem kryzysu swojego małżeństwa, nie zauważyłem, że opuściłem dziecko dla polityki. Że traktuje mnie jak ojca „na wynos”, który częściej bywał w telewizji niż w domu. Same sukcesy, aż rzygać się chce. Biorę się za porządki we własnym życiu. Za remont generalny. Radykalny, ale i bolesny. Już w Warszawie układam życie na nowo. Obok jest mój najwspanialszy przyjaciel. To Izabela. Uspokojony wewnętrznie w pewnym sensie wracam do swojej dorastającej córki. Nie musi mówić, gdyż wiem, że brakowało jej ojca wtedy gdy najbardziej go potrzebowała. Że nie mogło poczuć mojej miłości, choć była ogromna. Że brakowało jej na co dzień tylu innych rzeczy, które miały inne dzieci. Pytam siebie – czy stracony czas można odzyskać? Nie wiem, ale mam nadzieję, że Ola kiedyś mi wybaczy, zrozumie…
Mam dziś 50 lat, zbudowałem nowy dom, posadziłem ponad 130 drzew. Mam trzy letniego syna, i moją wspaniałą kobietę. Przyjaciela, który w 2003 roku podobnie jak ja zostawił wszystko i zaczął ze mną od zera. Od błąkania się po wynajmowanych zimnych i obcych mieszkaniach. Narzekam? Nie, nic z tych rzeczy. Byłem szczęśliwy. Wolny i szczęśliwy. Biedny, przytłoczony przeróżnymi problemami, ale pełen radości życia. I nadziei, że odtąd, czyli od dnia w którym postanowiłem wziąć swoje sprawy w swoje ręce, może być tylko lepiej.
– ciąg dalszy nastąpi –
KSIĄŻKA JEST DO KUPIENIA NA ALLEGRO:
http://allegro.pl/czasy-karlow-tomasz-karwowski-i2166852092.html