Teraz próbując cokolwiek załatwić czuję się jak ktoś, kto topi się w bagnie, a nogi ma oplątane przez wodorosty.
Było to w roku 1974 lub 75. Kolega męża uciekł z jednostki wojskowej z bronią. Nie planował niczego- nie wytrzymał fali. Muzyk, delikatny długowłosy chłopak ( oczywiście ogolono go na zero) był bity, upokarzany, dręczony przez kolegów. Jakoś nie pocieszała go perspektywa rewanżu na „kotach”, gdy już znajdzie się w „starym wojsku”. Największą torturą, której mu jako muzykowi nie szczędzono było „ stereo”. Zamykano go w metalowej biurowej szafie i koledzy walili w nią kijami i butami.
Pewnego dnia, uciekając przed rozbawionymi prześladowcami, przeskoczył przez płot jednostki. Chciał popełnić samobójstwo w lesie. Dezercja z bronią to też było właściwie samobójstwo. Na szczęście przyszło mu do głowy zadzwonić do Michała.
Michał obmyślił plan ratunku , w którym ja miałam być głównym aktorem. Kolega był uczniem liceum, w którym kiedyś pracowałam. Nie znałam go, ale byłam pewna, że nikt tego nie będzie sprawdzać. Kluczowym punktem naszego planu było zdobycie nazwiska jakiegokolwiek wojskowego wysokiej szarży. Niestety w tych sferach nie znaliśmy nikogo. Wreszcie znajomy, wykładający na WAT geometrię wykreślną, z duszą na ramieniu podał nam nazwisko generała Kwiatka pracującego w domu bez kantów na Krakowskim Przedmieściu, w departamencie szkoleń.
Zgłosiłam się w biurze przepustek, zażądałam widzenia z generałem Kwiatkiem i z kamienną twarzą odmówiłam zreferowania sprawy oficerowi dyżurnemu, twierdząc, że jest ona wagi państwowej. Po kilku telefonach oficer wydał mi imienną przepustkę polecając bardzo wolno iść przez podwórze. Czułam się dość nieswojo- okazało się, że chodziło tylko o to, żeby dać czas adiutantowi generała na wyjście po mnie. Nikt niepowołany nie mógł się przecież włóczyć po budynku.
W ogromnym gabinecie, za ogromnym biurkiem siedział tęgi człowiek o bystrym spojrzeniu. Pałając świętym oburzeniem, na wysokim diapazonie, wykrzyczałam jakim skandalem jest fala, sprzedając wymyśloną historię ukochanego ucznia. Generał wysłuchał mnie w milczeniu. Polecił doprowadzić dezertera następnego dnia o 6 rano przed gabinet określonego psychiatry w wojskowym szpitalu na Szaserów. „My wychowawcy musimy się wspierać” –dodał dziękując mi za wizytę. Nie zaprzeczyłam.
Nie zdążyłam zamknąć drzwi gdy usłyszałam jak wrzeszczał do słuchawki: „ Co się u was k…. dzieje”. Reszty nie odważyłabym się zacytować.
Na następny dzień mąż, z pomocą innego kolegi wepchnęli siłą przerażonego delikwenta do gabinetu lekarza i zamknęli szybko drzwi. Nie było innego wyjścia. W rodzinnym domu szukała go już żandarmeria wojskowa.
Skończyło się dobrze. Po dwóch miesiącach chłopak został „wybrakowany” do cywila , a sprawa broni rozmyła się.
W mojej stajni jeździła dziewczyna, której siostra studiowała medycynę. Na wyścigach kręcił się również chłopak udający studenta socjologii. Zaproponował medyczce in spe spisywanie dla niego przebiegu religijnych spotkań studentów w kościele Św Anny. Miało to mu być potrzebne do pracy magisterskiej, miał nawet pismo przewodnie z UW. Naiwna dziewczyna pracowicie notowała przebieg dyskusji, a nawet podpisywała się na liście płac. Nie przyszło jej do głowy, że na UW honoraria wypłaca raczej kwestura.
Przybiegła do nas szlochając. Prowadzący sprawę tajniak, przełożony rzekomego studenta, dysponując jej podpisami na ubeckiej liście płac, szantażował ją, że ujawni wszystko na uczelni ( byłaby to w tych czasach śmierć cywilna) i żądał donoszenia na kolegów.
Pamiętam co powiedział jej mąż „ Twój rektor jest też ubekiem, ale żaden ubek nie lubi gdy mu ktoś sika na dywan, idź do niego, od drzwi lej ślozy i opowiedz mu wszystko zgodnie z prawdą.”
Poskutkowało. Wściekły rektor nie czekając na wyjście dziewczyny z gabinetu, złapał za słuchawkę wrzeszcząc; Co się u was k… dzieje” . Dziewczynie dano spokój.
Dlaczego o tym piszę. Zarówno generał Kwiatek jak i rektor uczelni byli naszymi ideowymi przeciwnikami. Mieliśmy jednak do czynienia- że tak powiem- z materiałem sprężystym. Była akcja i reakcja. Jeden człowiek był w stanie jednym telefonem uratować komuś życie. Brzmi to patetycznie, ale nie wiem jak bez niezapomnianego generała Kwiatka skończyłaby się sprawa dezercji z bronią i co zrobiłaby studentka prześladowana przez SB.
Inaczej mówiąc – rzucając się na głęboką wodę, żeby kogoś ratować, mogłam ufać swojej umiejętności pływania i sile ramion. ( raczej sile perswazji i talentom aktorskim).
Teraz próbując cokolwiek załatwić, na przykład ratować zabytkową kamienicę przed zburzeniem, piękne dęby przed wycięciem, czy ostatnio- ratować konia, czuję się jak ktoś, kto topi się w bagnie a nogi ma oplątane przez wodorosty.
Czekam, że ktoś zatelefonuje do podwładnych krzycząc :” Co się u was k… dzieje ”. Niestety bezskutecznie.