Na czele Ministerstwa Spraw Zagranicznych w większości krajów stoi sprawny dyplomata, obyty nie tylko w świecie, ale też sprawdzony pod kątem lojalności względem własnego Państwa.
W Polsce ten strategiczny resort znajduje się pod kontrolą osoby o braku dyplomatycznego obycia (nawet w potocznym rozumieniu tego słowa), na dodatek mającej osobliwe powiązania z ośrodkami zagranicznymi. Ma to określone, bolesne w skutkach konsekwencje, z których najmniej dotkliwą są ukradkowe i ironiczne uśmiechy naszych zagranicznych partnerów na widok Radosława Sikorskiego. Najbardziej brzemienne w skutki jest jednak to, że międzynarodowa gra toczy się nie tylko bez nas, ale wręcz ze świadomym pominięciem Warszawy.
Kolejne ruchy polityczne i ekonomiczne zdają się świadczyć, iż już wkrótce do głębokich przemian dojdzie w kraju sąsiednim i ściśle niegdyś z Polską związanym – na Białorusi. Światowi gracze rozpoczynają partię pokera, która przynieść ma korzystne dla nich rezultaty. Wygrana oznacza przejęcie kontroli nad wrotami do Eurazji, uprzemysłowionym i posiadającym rozwiniętą infrastrukturę krajem mającym nieskrępowany dostęp do 170-milionowego rynku Związku Celnego (w skład którego wchodzi, poza Białorusią, Federacja Rosyjska i Kazachstan). Tradycyjnym rywalem w walce o tą przestrzeń jest oczywiście Rosja. Jej sektor bankowy i energetyczny, ściśle skoordynowane ze strukturami państwowymi już od kilku miesięcy trzymają za gardło w żelaznym uścisku białoruskiego prezydenta. Plany ekspansji na wschód snuje również kapitał niemiecki ( nieprzypadkowo poseł Schirmbeck z rządzącej CDU w sposób bardzo zrównoważony wypowiadał się podczas ubiegłorocznych wyborów na temat działań tamtejszych władz). Lądujący na mińskim lotnisku już teraz usłyszeć mogą wszechobecną mowę naszych zachodnich sąsiadów, zmierzających w pośpiechu na prywatyzacyjne negocjacje. Kolejnych kredytów znajdującemu się w tarapatach Mińskowi udzielają odległe Chiny, planujące jednocześnie ekspansję w strategicznych sektorach białoruskiej gospodarki. No cóż – ktoś powie – ale wspomniane państwa to giganci o wielkich ambicjach, z którymi nijak nie da się porównać polskich regionalnych aspiracji. Premier Białorusi Michaił Miasnikowicz spotkał się jednak w ostatnich dniach z grupą poważnych przedsiębiorców z… Litwy. Tak, Litwini zainteresowani są udziałem w transformacji (czytaj restrukturyzacji i prywatyzacji) białoruskiej gospodarki. Mają przy tym poparcie i błogosławieństwo władz w Wilnie, sprzyjających ekspansji gospodarczej na terytorium sąsiada.
Polska firma prowadząca rozległe inwestycje w Mińsku nie tak dawno miała poważne problemy w pozyskaniu kredytów bankowych (władze banku powoływały się na niepoprawny politycznie kierunek inwestycji). Przedstawiciele polskiego Ministerstwa Gospodarki, mimo najszczerszych chęci, nie są w stanie spotkań się ze swoimi białoruskimi partnerami, bo każdy tego rodzaju kontakt wymaga akceptacji resortu z ulicy Szucha.
A minister Sikorski w najlepsze chlapie. Raz błotem i absurdem, gdy radzi prezydentowi kraju sąsiedniego wsiąść w helikopter i czym prędzej odlecieć. Raz niezrozumiałym dowcipem, gdy po personalnych wycieczkach pod adresem Łukaszenki ogłasza, iż być może zaprosi przedstawiciela Mińska na szczyt krajów Partnerstwa Wschodniego, który ma się odbyć we wrześniu w Warszawie. Nie czas tu i miejsce na dogłębną analizę działalności pana ministra. Wymagałaby ona szeregu biegłych z zakresu psychologii oraz historyków wywiadu i służb specjalnych. Tymczasem dość na dziś wyrazić cichą nadzieję, że koleżeństwo Sikorskiego z niejakim Romanem Giertychem nie jest przypadkowe, i że obecny szef MSZ już wkrótce znajdzie się obok byłego wicepremiera na ławce polityków niezbyt poważnych, czasem wręcz niebezpiecznie nieodpowiedzialnych. W oślej ławce polskiej polityki.