Kiedy w październiku 2014 roku napisałem, że jednym z powodów, dla których od 25 lat nie możemy się odbić od dna jako społeczeństwo jest sztucznie tłumiony popyt wewnętrzny poprzez ograniczanie wynagrodzeń, spotkał mnie atak.
Zarzucano mi analfabetyzm ekonomiczny i parcie w kierunku rozbuchania inflacji w kraju.
Okazuje się, że nie tylko ja jestem tego zdania.
„Pensje, głupcze!” – pod takim tytułem w dzisiejszym wydaniu „Dziennika Gazeta Prawna” ukazał się artykuł Rafała Wosia dotyczący wpływu wyższych wynagrodzeń na problemy ekonomiczne współczesnej gospodarki. Autor nawiązuje w nim do teorii ekonomicznej nieżyjącego już wybitnego polskiego ekonomisty Michała Kaleckiego, w którego pracach odnajdujemy odpowiedź na pytanie, jak wyjść z obecnego kryzysu. Receptą są wynagrodzenia. Kalecki uważał, że można wyciągnąć gospodarkę z tarapatów przez odpowiednie pobudzanie popytu.
Związki zawodowe uważają podobnie i wskazują, że kluczem do zwiększenia popytu są przede wszystkim wynagrodzenia. Gdyby współcześni rządzący wzięli sobie do serca teorię Kaleckiego zapewne nie zastanawialibyśmy się dzisiaj, dlaczego rząd z taką determinacją walczy o niższe pensje dla polskich kierowców pracujących w Niemczech, tylko prowadzilibyśmy dialog społeczny, jak zwiększyć wynagrodzenia pracujących, szczególnie te najniższe. Tezę, że nie można dziś w Polsce zwiększać wynagrodzeń trzeba poddać krytyce, podobnie jak wygłoszoną ostatnio na łamach „Gazety Wyborczej” przez prezydent Konfederacji Lewiatan opinię, że z pensji minimalnej w wysokości 1286 zł netto można jeszcze coś zaoszczędzić (sic!).
Zbyt często w debacie publicznej zapomina się, że dla naszej gospodarki bardzo ważny jest popyt wewnętrzny, ten z kolei zależy w ogromnej mierze od wzrostu wynagrodzeń, ale nie tych najwyższych, a najniższych. Te bowiem, nisko opłacani pracownicy szybko wydają, aby pokryć bieżące wydatki, w przeciwieństwie do osób bogatych lokujących nadwyżki w bankach w formie oszczędności. Jeśli wynagrodzenia nie wzrosną stracą na tym pracodawcy, bo zmaleje popyt na ich produkty i usługi. Ważne jest oczywiście, aby wysokość płac była adekwatna do wzrostu wydajności pracy, ale ten warunek spełniamy od lat. Z badań prof. Mieczysława Kabaja wynika, że w latach 2001-2012 wydajność pracujących zwiększyła się w Polsce o 55,3%, podczas gdy wynagrodzenia rosły prawie dwukrotnie wolniej, bo o 29,6%. Taka polityka płac doprowadziła do sytuacji, w której zmniejszył się udział kosztów związanych z zatrudnieniem w PKB. Wskaźnik ten w roku 2000 wyniósł 40,2%, a w roku 2011 już tylko 36%. Stawia to nasz kraj na dalekiej pozycji w światowych rankingach. Trudno zatem obronić pogląd, że nadwyżki finansowe firm są sprawiedliwe dzielone, skoro zyski przedsiębiorstw rosną szybciej niż fundusz wynagrodzeń pracowników. Można oczywiście argumentować, że zyski przeznaczane są na zwiększanie innowacyjności, aby poprawić wydajność pracy, ale dobrze wiemy, że nie jest to prawda. Polska zajmuje ostatnie miejsca w rankingach innowacyjności. W 2014 r. zajęła odległą 25 pozycję w unijnym Rankingu Innowacyjności, ostatnie w grupie tzw. „umiarkowanych innowatorów”, osiągając 50,5% średniego ogólnego wskaźnika innowacyjności dla krajów Unii. Można także próbować wskazywać, że pracodawcy nie mogą więcej płacić, bo gnębią ich nie tylko mitręga biurokratyczna, ale także wysokie podatki i koszty pracy. Przeczą temu także dane statystyczne. Mamy jedne z najniższych podatków w Unii Europejskiej. Udział obciążeń podatkowych w PKB to jedynie 32%, przy średniej unijnej 40%. Wbrew powszechnej opinii koszty pracy w Polsce są bardzo niskie. Zgodnie z danymi Eurostatu, koszt pracy pracownika w Polsce wyrażony w Euro na godzinę, kształtuje się na poziomie niższym niż unijna średnia i stawia pod tym względem nasz kraj na 23 miejscu wśród państw członkowskich Unii Europejskiej. W 2013 roku godzina pracy pracownika kosztowała pracodawcę w Polsce tylko 7,6 euro przy średniej unijnej wynoszącej 23,7 euro.
OPZZ wskazuje od wielu lat na konieczność szybszego wzrostu płac. Dobrze, że coraz częściej do opinii publicznej trafiają rzetelne informacje na ten temat. Gdy w 2007 roku OPZZ rozpoczęło kampanię społeczną pod nazwą „Kto ukradł Twoje 36%?” podniosły się głosy, że manipulujemy opinią publiczną. Próbowano nawet podważyć przedstawione przez nas dane. My tymczasem policzyliśmy tylko to, co rządzący powinni od dawna wiedzieć i z czego powinni wyciągnąć odpowiednie wnioski, a mianowicie, że 36% to różnica między wzrostem wydajności pracy (43% w 2005 r. w stosunku do 2000 r.) i wzrostem przeciętnego wynagrodzenia (7%) w tym samym okresie. Kto zatem ukradł Twoje 36%?
(nq)
Przypomnijmy, że podobnie nie zwracano uwagi na wewnętrzny popyt w USA. Dopiero Henry Ford zauważył:
Im więcej więc zarabia, tym więcej wydaje.
Im więcej wydaje, tym bardziej napędza gospodarkę.
……………
W Polsce rozumienie ekonomii zatrzymało się tymczasem na drugiej połowie XIX wieku.
Trzeba więc koniecznie raz jeszcze powtórzyć:
Wymuszony polityką państwa brak pieniędzy w kieszeni przeciętnego Polaka jest praprzyczyną wszelkiego zła, jakie istnieje w Polsce.
Pauperyzacja sporej części potencjalnej średniej klasy, która powoli staje się lumpenprzedsiębiorcami jest wynikiem „śmierci” klientów. Ludzi nie stać na zakupy, nie stać na usługi, a tymczasem stałe koszty związane z prowadzeniem działalności rosną.
Pochodną duszenia wewnętrznego popytu jest również ujemny przyrost naturalny, bo przecież za niską pensję nie daje rady żyć jedna osoba, a co dopiero rodzina?
Wysokie bezrobocie – to przecież najbardziej widoczny wynik zduszenia popytu.
A przede wszystkim tragiczny stan finansów nadmiernie rozrośniętego Państwa, które aktualnie zamieniło się w bezwzględnego łupieżcę swoich własnych obywateli (ZUS, polityka karna, czyli grzywny bez oglądania się na niedostatki materiału dowodowego, rosnący lawinowo fiskalizm).
Tymczasem recepta jest banalnie oczywista:
28.02 2015