Obowiązkiem rządu warszawskiego świętującego dziesięciolecie naszej obecności w UE było dokonania bilansu zysków i strat w czasie, który może być uznany za reprezentatywny dla sprawdzenia, w jakim stopniu obietnice czynione na początku procesu wchłonięcia nas przez ten twór noszący najwyraźniej charakter cesarstwa „narodu niemieckiego”, zostały zrealizowane.
Nasze umiejscowienie w UE trzeba zacząć od podstaw, czyli od ziemi, jesteśmy łącznie z Niemcami drugim, co do wielkości obszarem gruntów rolnych w całej Unii, na pierwszym miejscu jest Francja z obszarem 30 mln ha, a za nią Polska i Niemcy po 20 mln ha. W dziedzinie produkcji limitowanej przez administrację unijną Niemcy mają limit produkcji mleka 20 mld litrów, a Polska 11 mld litrów, co i tak możemy uznać za dobrodziejstwo gdyż wystartowaliśmy w UE z limitem 8,5 mld l.
Należy przy tym nadmienić, że Niemcy nie liczą się z tym limitem bezkarnie go przekraczając nawet do wielkości 30 mld l.
Może ktoś zwrócić uwagę, że nasz faktyczny stan produkcji był tak niski, że owe 8,5 mld l. temu odpowiadały, tylko że wg danych GUS nasza produkcja wynosiła 16 mld l, zostaliśmy zatem obcięci o połowę, a gdyby nie sztuczna bariera to bez trudu osiągnęlibyśmy 20 – 25 mld. l. i przy kosztach znacznie niższych od niemieckich.
Podobnie sytuacja przedstawia się w odniesieniu do produkcji mięsa, w masie poubojowej Niemcy produkują 8 mln ton. A Polska około 4 mln ton, a jeszcze gorzej w produkcji buraków cukrowych i cukru. Niemcy produkują 4 mln ton cukru, a Polsce wyznaczono limit 1,4 mln ton tj. poniżej krajowego spożycia wynoszącego minimum 1,6 mln.t.
Rolnictwo polskie jest ponadto dyskryminowane poziomem unijnych dotacji, które dla rolników francuskich czy niemieckich są trzykrotnie wyższe od przyznanych polskim rolnikom.
Sam pomysł dotacji rolnych i forma ich funkcjonowania jest sprzeczny z podstawowym pojęciem zdrowego rozsądku, nie mówiąc już o zasadach ekonomii. Produkcja rolna i związany z nią przemysł przetwórczy powinny być regulowane na tej samej zasadzie, co inne dziedziny gospodarki i wtedy zaistnieje możliwość regulacji rynkowej, a nie jak obecnie poligon dla najbardziej idiotycznych pomysłów biurokracji.
Na razie jest to woda na młyn różnego rodzaju oszustów.
W trakcie negocjacji warunków przystąpienia Polski do UE należało podkreślić wagę gospodarki rolnej dla nas wielokrotnie przewyższającą udział jej w krajach zachodniej Europy, a nade wszystko problem zaangażowania ludności w rolnictwie.
W Polsce wynosiło to 23 % ogółu populacji, a w zachodniej Europie zaledwie 4 %.
Stwarzało to konieczność specjalnego podejścia do rozwoju produkcji rolnej w Polsce, ażeby uniknąć nagłej i masowej ucieczki ludzi ze wsi.
Ponadto mając rezerwy zatrudnienia na wsi w odróżnieniu od zachodniej Europy można było pokusić się o przebudowę europejskiego rolnictwa w kierunku produkcji zdrowej żywności i odtrucia gleby nadmierną chemizacją.
W warunkach zbliżenia parytetu traktowania polskiego rolnictwa w stosunku do krajów „starej Unii” mogłoby ono bez większych inwestycji i z zachowaniem zasad rozsądnej dbałości o ochronę środowiska zwiększyć swoją produkcje o 50 % w stosunku do obecnego poziomu.
Zredukowano w Polsce wydobycie węgla kamiennego o przeszło 50%, siarki o 80 % i wielu innych surowców, utrzymało się jedynie wydobycie węgla brunatnego i rudy miedzi. Nie rozwija się eksploatacji żadnych zasobów naturalnych, a najgorsze jest to, że ani władze UE, a także i w Polsce nie mają żadnego perspektywicznego planu wykorzystania posiadanych zasobów. Wszystko się kręci wokół bieżących interesów związanych z handlem importowanymi surowcami z politycznymi skutkami włącznie.
O ile w rolnictwie mamy do czynienia z porażką polskiego interesu narodowego, o tyle w przemyśle przetwórczym obecny stan można określić, jako klęskę.
Za czasów PRL polski przemysł służył głównie potencjałowi wojennemu sowieckiej polityki ekspansji. Dotyczyło to nie tylko bezpośredniej produkcji zbrojeniowej, ale w znacznej mierze również budowy zaplecza zachodniego frontu i działań przystosowawczych do sytuacji wojennej.
Klasycznym przykładem może tu służyć przemysł okrętowy, w którym wszystkie statki floty handlowej, a szczególnie rybackiej musiały być przystosowane do służby wojennej. Również przemysł samochodowy i środków transportu były traktowane, jako rezerwa produkcji wojennej. Jak bowiem inaczej traktować utrzymywanie zakładów FSO w Warszawie produkujących zaledwie 30 tys. samochodów rocznie przy załodze blisko 20 tys. osób. Według informacji uzyskanej od firmy „Berardi” przygotowującej program modernizacji tych zakładów /nota bene nigdy nie zrealizowany/, ich potencjał wytwórczy wynosił minimum 300 tys. samochodów rocznie.
Wiem z własnego doświadczenia, jakie trudności były z uzyskaniem z polskiego hutnictwa cienkich blach, mimo że globalna produkcja polskiego hutnictwa sięgała blisko 20 mln ton stali rocznie, czyli niemal trzykrotnie więcej niż obecnie.
Niezależnie od wszystkich zastrzeżeń odnoszących się do naszego przemysłu odziedziczonego w spadku po PRL znaczna jego część nadawała się do przystosowania w nowych warunkach otwartego rynku.
Niezbędny był w tym celu okres przejściowy pozwalający na właściwe przeprowadzenie modernizacji, organizacji pracy i komercjalizacji przedsiębiorstw.
Wymagało to ze strony właściciela, czyli państwa zapewnienie prawidłowej obsługi finansowej przedsiębiorstw i doboru kadr kierowniczych nie na zasadzie nomenklatury, ale kwalifikacji zawodowych.
Należało, zatem postąpić podobnie jak Niemcy w stosunku do byłej NRD, na co władze unijne wyraziły zgodę, niestety rząd warszawski nawet nie wystąpił z wnioskiem w tej sprawie, a czyniąc wprost przeciwny zabieg totalnej likwidacji przez oczywiście oszukańczy zabieg „prywatyzacji”.
Ile w tym było posłusznego wykonywania poleceń ukrytych, lub czasem całkiem jawnych mocodawców, a ile zwykłej korupcji i kradzieży tego się zapewne nie dowiemy. Znamy jednak skutki w postaci redukcji wolumenu produkcji:
– stali z 20 mln ton do 8 mln ton, kwasu siarkowego z 4 mln ton do około 1 mln ton, aluminium ze 100 tys. ton do zera, budownictwa okrętowego z 500 tys. tdw do około 50 tys. tdw, traktorów z 60 tys. do 2 tys. tkanin z 1,5 mln kmb do 0,4 mln kmb, tarcicy z 7,5 mln m3 do 3,0 mln m3 itd.
Szczególnie dotkliwa jest redukcja wytwarzania materiałów budowlanych poniżej 50 % i maszyn transportowych i rolniczych, a także obrabiarek do ilości śladowych.
Odrębnego omówienia wymaga przemysł samochodowy, w którym statystycznie wykazuje się znaczny postęp ze względu na produkcję dochodzącą do 700 tys. – 800 tys. samochodów rocznie, tylko, że nie jest to produkcja polska, a jedynie ulokowane u nas filialne fabryki zagraniczne. Polska tym fabrykom dostarcza jedynie siłę roboczą, jesteśmy zatem jedynym w Europie krajem tej wielkości, który nie posiada własnego przemysłu samochodowego, pozostajemy daleko w tyle za Hiszpanią która wystartowała z tym przemysłem dużo później od nas, ale dzisiaj produkuje nawet do 3 mln, samochodów rocznie. Nawet Rumunia nas wyprzedza, gdyż posiada własną produkcję.
Przemysł samochodowy jest o tyle ważny, że stwarza wokół siebie całą sieć kooperacyjną różnych specjalności i wpływa na ogólny rozwój techniki.
Podobną rolę pełni, a raczej pełnił w Polsce przemysł okrętowy, praktycznie zlikwidowany.
Również przemysł elektroniczny, który w Polsce miał pionierskie początki, a którego rozwój został w PRL zahamowany, nie doczekał się swojej szansy po 1989 roku.
To, co się w Polsce w tej dziedzinie produkuje jest tylko lokatą obcego przemysłu bez udziału polskiej myśli twórczej. Nasi wybitni specjaliści muszą szukać dla siebie pracy za granicą.
Przykłady pozytywnych osiągnięć nagłaśniane przez usłużne władzy media, jak choćby „Rafko” czy „Amica” stanowią jedynie dowód, że polska inwencja twórcza i zawziętość potrafi przełamać istniejące opory. Niestety są to wyjątki na tle totalnego niszczenia rodzimej wytwórczości.
Pragnąc obliczyć, jakie straty ponosi nasza gospodarka na skutek wspomnianych ograniczeń i redukcji natrafiamy na trudności w uzyskaniu porównywalnych mierników. Z grubsza jednak można stwierdzić, że globalnie straciliśmy nie mniej niż dwa miliony miejsc pracy, co przy przeciętnej wydajności można oszacować, jako utratę produkcji wartości 60 mld dolarów rocznie, to zresztą stanowi tylko część materialnych strat Polski w rezultacie obniżonego stopnia wykorzystania naszego potencjału gospodarczego.
Jednakże nasze straty finansowe nie stanowią największej klęski, którą jest utrata autonomii gospodarczej, możliwości rozwoju własnej myśli twórczej i znaczącego wkładu w ogólny rozwój cywilizacyjny.
Skutkiem katastrofalnym dla egzystencji narodu jest emigracja zarobkowa i utrata najbardziej aktywnych osób z naszej społeczności.
Tego nie da się obliczyć poza prognozą wymierania narodu i pogarszającą się strukturą społeczną powodującą obniżenie materialnego i intelektualnego poziomu życia. W ten sposób szybkimi krokami zbliżamy się do celu, jaki postawili sobie Niemcy organizując „Generalgouvernement”.
Obrońcy UE powołują się głównie na porównaniu poziomu życia w PRL w zestawieniu z obecnym. Jest to po prostu nieporozumienie, jeżeli nawet nie nadużycie.
W PRL niezależnie od poziomu produkcji konsumpcja była ograniczona, oczywiście system był mało wydajny, czego najlepszym przykładem był fakt, że w przemyśle przetwórczym w PRL pracowało 4 mln ludzi, a w RFN 8 mln, tylko że wartość niemieckiego produktu była dziesięciokrotnie wyższa od wytwarzanego wówczas w Polsce, oznaczało to pięciokrotnie wyższą wydajność niemieckiego przemysłu.
Powszechnie mówiło się, że państwo udawało, że płaci ludziom, a ludzie w odwecie udawali, że pracują.
W rzeczywistości może aż tak źle nie było, ale fatalna organizacja pracy, stałe braki w zaopatrzeniu, przerwy w dostawie energii, a także w wielu przypadkach przestarzałe technologie powodowały niemożliwość dorównania krajom kapitalistycznym.
Jedno stwierdzenie jest prawdziwe: – żyje się dużo łatwiej, nie musimy wystawać w kolejkach po byle, jakie zakupy, liczba użytkowanych samochodów imponująco nam wzrosła, możemy podróżować po całej Europie itp.
Jest tylko w tym wszystkim jedno zastrzeżenie: samochody mamy głównie ze złomowisk z krajów zachodnich, na blisko milion samochodów kupowanych rocznie w Polsce aż 800 tys. stanowią samochody stare, lub uszkodzone, a zaledwie niecałe 200 tys. nowe, pod tym względem jesteśmy na poziomie zbankrutowanej Grecji, tylko że Grecja ma czterokrotnie mniejsze zaludnienie.
Znacznie gorzej jest w sytuacji mieszkaniowej, ilość nowobudowanych mieszkań jest niewystarczająca, a ceny są niedostępne dla przeciętnie zarabiających. Nawet za PRL średnie miesięczne zarobki wystarczały na zakup 1 m2 mieszkania, a obecnie zaledwie na pół m2, ten fakt obok stałego wysokiego poziomu bezrobocia wśród młodych / powyżej 20%/ jest najbardziej haniebną plamą na dorobku całego ćwierćwiecza niweczącą wszelkie inne osiągnięcia.
Czynione są różnego rodzaju hipotetyczne wyliczenia, co byłoby gdybyśmy do UE nie weszli powołując się na rzekomy wzrost PKB o blisko 50 % w okresie dziesięciolecia.
Radziłbym nie przejmować się wyliczeniami PKB, które wobec wliczania obok produktu materialnego również i sferę usług przeważnie dość dowolnie liczoną, mogą przybierać bardzo różne wartości w zależności od potrzeb nie tyle wyliczających ile zlecających.
Bardziej istotne są realia naszego życia, a one nie mogą być porównywane z przeszłością peerelowską, która minęła ćwierć wieku temu, ale z tymi krajami w UE, z którymi mieliśmy się zrównać w poziomie życia.
Podstawowym problemem jest możliwość uzyskania pracy dla młodych ludzi startujących w samodzielne życie, zdobycie mieszkania, założenia rodziny i jej rozwoju.
Pod tym względem znajdujemy się w tyle nawet poza PRL, w której wprawdzie wbrew ówczesnej propagandzie nie było łatwo z odpowiednią do wykształcenia, a nade wszystko, jako tako płatną pracą, również na mieszkanie trzeba było oczekiwać przeciętnie 20 lat, ale mimo to i jedno i drugie, wprawdzie przeważnie byle jakie, było łatwiej dostępne niż dziś. I dlatego chyba zarówno wskaźnik zawieranych małżeństw jak i urodzeń był korzystniejszy niż dziś.
Wpływa na to również wzrost wymagań współczesnej młodzieży zapatrzonej we wzorce z krajów UE, czemu nie należy się dziwić mając na względzie propagandę sukcesu szerzoną przez rząd warszawski.
Myślę, że poza bełkotem propagandowym rzeczywistym miernikiem „sukcesu” naszej bytności w UE jest nie tyle stan materialny polskiego narodu ile jego siła życiowa, walory intelektualne i moralne, niestety w tym zakresie najbardziej istotnym dla egzystencji i rozwoju narodu, nie tylko, że nie mamy osiągnięć, ale wprost przeciwnie – znaleźliśmy się w sytuacji zagrażającej naszemu bytowi.
Jeden komentarz