Jan Twardowski urodzi się sto lat temu. W pierwszym dniu czerwca 1915 roku. Ale zamieszkał w historii polskiej poezji na wieki. Tworzył i stworzył odtrutkę na stalinowskich poetów. Na nikczemność. Na komunizm. Doczekał się swojej „ławeczki”, ale jak Zbigniew Herbert, czy Marek Nowakowski był za życia, jak i po śmierci „okratowany”.
Sprowadzony do roli proroka dewotek pozostanie w historii jako twórca przejmującego zdania: „Kochajcie ludzie, tak szybko odchodzą”.
Był o rok starszy od ojca. Najpierw była to w okresie międzywojennym „Kuźnia Młodych”. Pisemko niepokornych, którzy pojmowali Polskę jako wspólne dobro, któremu należy się szacunek i organiczna praca. Reszty dopełniły studia polonistyczne – ojciec był już wtedy na UW asystentem Juliana Krzyżanowskiego – konspiracja i powstanie warszawskie. W roku 1942 był świadkiem na ślubie rodziców w okupowanej Warszawie. Po wojnie w świecie, gdzie szalała stalinowska przemoc w osobach promotora Andrzeja Wajdy Mosze Lifszyca znanego bardziej pod imieniem Aleksandra Forda, Wandy Odolskiej, obnoszącego się w mundurze Armii Czerwonej Adama Ważyka, Kazimierza Brandysa, a z młodszych domagającej się śmierci dla biskupa Kaczmarka Wisławy Szymborskiej i jej męża, konfidenta Urzędu Bezpieczeństwa, Adama Włodka, Twardowski stał się przyjacielem domu. Przywoził zabawki. Deklamował Słowackiego. Był już wtedy księdzem. Z ojcem nie musieli niczego uzgadniać. Rozumieli się bez slow.
Poznałem go bliżej, jako młody człowiek, kiedy rozpocząłem studia polonistyczne w Warszawie. Z budynku uniwersytetu do kościoła sióstr wizytek na Krakowskim Przedmieściu było blisko. Nie o wszystkim mogliśmy rozmawiać, bo dzień w PRL-u potrafił sprawić kłopot. W teatrze TV odgrywał rolę TW Maciej Damięcki. W kinie grano film innego TW Marka Piwowskiego. Mecz Górnika z kimkolwiek prowadził TW hazardzista i komentator sportowy Jerzy Ciszewski. Odpoczynek od myślenia przy telewizji zagłuszała skutecznie TW Irena Dziedzic. A było to jeszcze w czasach, zanim w Polskiej Akademii Nauk pouczać mnie będzie inny TW i szef tamtejszej komórki Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej Bronisław Geremek.
Był więc dla mnie Jan Twardowski instruktorem szkoły przetrwania. Przetrwania w warunkach, które nie mogły zapowiadać niczego dobrego. Ale to była Polska, która płynęła podziemnym nurtem. O spotkaniach z Janem Twardowskim nie mówiłem nikomu. Oprócz ojca. Kiedy przyjechałem do Polski – ojciec już nie żył – po raz pierwszy po blisko dziesięciu latach w październiku 1989 roku, wybrałem się do kościoła Wizytek. Było to dobre spotkanie. Dużo śmiechu. Spotkanie, które naładowuje baterie. Następne spotkania nie były już takie frywolne. Oddawały to, co znaczył na swej drodze postkomunizm.
Rozmawialiśmy z pewnym przyspieszeniem, jakie niosła rzeczywistość. Pewnego razu przywiozłem ze sobą z Łodzi mamę. Ściskali się serdecznie. Więc taka ma być Polska o której myśleliśmy? Ma pozostać w rekach takich, jak Kwaśniewski, Miller, Siwiec? O taka Polskę walczyły pokolenia przed nami? Twardowski zasępiał się wtedy i mruczał. Bardziej może do siebie, niż do mnie, czy mamy: „Kościół mnie przechował. Gdyby nie kościół zabiliby mnie. Wiedzieli, że bylem w Armii Krajowej. Znali historie wywiezienia rodziny tuż po moim urodzeniu do Rosji. Wiedzieli, co o nich wiem i co o nich myślę. Gdyby nie kościół, nie darowaliby mi. Jak nie darowali tysiącom innych. Dlatego Wojtyła – też przecież polonista, napomykał – stanął im kością w gardle.”
Mówiąc to zdejmował peruczkę i mogłem podziwiać jeszcze jeden z tych wygolonych, nie tylko przez historie, łbów polskiego ja, którego nie starto nahajką, ani kula przeznaczona dla sanitariuszki Inki. Odbywało się w tym przedziwne misterium trwania. Trwania na przekór tego, co z nami wyrabiają. Na przekór tego, co powie potem książka pisana przez usłużnego historyka, czy żart komunistycznego oprawcy, zjeżdżającego do Polski w garniturze uznanego przez „świat kultury” autorytetu.
24 maja wysłałem do nieba kartkę z wiadomością o Andrzeju Dudzie. Na odpowiedź nie liczę, bo tam przecież wszyscy o wszystkim musza wiedzieć.
Henryk Skwarczyński, urodzony w 1952 w Felicjanowie koło Koluszek – polski pisarz i podróżnik. Na emigracji w Stanach Zjednoczonych od 1980 r. Współpracownik Radia Wolna Europa i Głosu Ameryki. Autor książek „Z Różą i Księżycem w Herbie” , „Majaki Angusa Mac Og”, „Uczta głupców”, „Zabiłem Piotra Jaroszewicza” i innych.