Bosak: Wymyślić Polskę w Europie na nowo cz.1
19/04/2012
547 Wyświetlenia
0 Komentarze
18 minut czytania
Jeśli chcemy przemyśleć poważnie polską pozycję, to musimy odsunąć na bok zrytualizowany europejski dyskurs.
Język debaty europejskiej jest dobrym narzędziem realizacji interesów przez tych, którzy są ich świadomi, ale słabo sprawdza się w państwach, które muszą dopiero swoje interesy rozpoznać. Pilnie potrzeba nam realistycznej analizy obecnych stosunków w Europie.
Stwierdzenie, że dojrzała polityka państwowa musi polegać na stałym przygotowywaniu się na różne scenariusze rozwoju wydarzeń, to truizm. Mimo to debata publiczna w III RP skoncentrowała się na rozważaniu polskiej polityki tylko w jednym kontekście – relacji z Unią Europejską. Takie zarysowanie naszej obecności w świecie nie było kwestionowane przez żaden obóz polityczny. Euroentuzjastów pochłonęła karuzela unijnych polityk, eurorealiści bez przekonania negocjowali kolejne traktaty, eurosceptycy stawiali retoryczny opór „wszechwładnej Brukseli”. Tak czy inaczej Unia pozostawała czymś oczywistym.
Bo czy możliwe jest, by zniknęła? Trudno sobie wyobrazić dzisiejszą politykę europejską bez administracji w Brukseli i jej kolejnych projektów, bez kalendarza kolejnych narad i szczytów, bez górującego nad prawodawstwem wszystkich państw Trybunału w Luksemburgu, bez eurodyplomacji… A jednak, jeśli nie zadamy sobie pytania o możliwość zniknięcia Unii Europejskiej, to znaczy, że jej obecnego istnienia nie bierzemy do końca serio. Działanie każdego organizmu politycznego wiąże się z powierzoną mu władzą, władza zaś nie jest dobrem, które da się trwale związać w raz ustalonych ramach.
Europa po integracji europejskiej
W zbiorowej wyobraźni od czasu do czasu powraca wizja „rozpadu UE”, dramatycznego procesu destrukcji architektury politycznej wspólnej Europy. Jednak rzeczywisty koniec europejskiego projektu może być mało spektakularny. Sądzę, że najbardziej prawdopodobne jest, że przyjdzie niezauważony i przez dłuższy czas pozostanie nieopisany. Instytucje UE będą trwać, prawo wspólnotowe będzie formalnie obowiązywać, a błękitne flagi powiewać będą przed gmachami w Brukseli. Wyłącznie dla przenikliwych obserwatorów europejskiej polityki stanie się jasne, że Unii już de factonie ma. Pozostanie po niej polityczna atrapa, mająca wszystkie zewnętrzne cechy UE, być może przez wiele lat utrzymywana w ruchu. Jej polityczna rola będzie jednak już czysto iluzoryczna, jeśli rzeczywista władza skupiona zostanie przez inne ośrodki. Jeśli tak sprawy się potoczą, to ogłoszenie końca UE będzie sprzeczne z interesami nowych organizatorów Europy. Nic bardziej nie sprzyja koncentracji władzy, niż odwrócenie uwagi i podtrzymywanie starych złudzeń.
Takie postawienie sprawy otwiera, jak sądzę, pole do interesującej dyskusji. Przed nami stoi wyzwanie prawidłowego rozpoznania wewnętrznej dynamiki procesów polityki europejskiej. Polska, chcąc działać jak państwo dojrzałe, musi myśleć o swoich priorytetach zarówno „w” Unii Europejskiej, jak i „po” Unii Europejskiej.
Meandry debaty europejskiej
Propozycja przemyślenia sytuacji końca projektu europejskiego może wydawać się prowokacyjna, choć bynajmniej prowokacją nie jest. Nie jesteśmy po prostu przyzwyczajeni do wyrazistego stawiania sprawy, gdy przychodzi do dyskusji o integracji europejskiej. Debata z jednej strony skrępowana jest ścisłą poprawnością polityczną, z drugiej zaś zbyt często osuwa się w metafory, które więcej zaciemniają, niż wyjaśniają.
Dobrym przykładem jest frazes „Europy wielu prędkości”. Za wyrażeniem tym stoi koncepcja, wedle której szybkość wzajemnej integracji państw UE przekłada się na ich pozycję w Unii i w świecie, a różne tempo pogłębiania integracji ma stawiać pod znakiem zapytania trwałość wspólnoty. I choć kryzys strefy euro pokazał, że niewłaściwe pogłębianie integracji może państwa o w miarę zdrowych finansach publicznych zepchnąć do roli petentów, a analiza historii integracji pokazuje, że zawsze postępowała ona nierównomiernie, to nadal straszenie Europą kilku prędkości pozostaje w modzie.
Obok zdradliwych figur retorycznych debata europejska pełna jest fałszywych politycznych dogmatów. Dość wspomnieć wiarę promotorów integracji w „unikalny model europejski”. Istotnie, Europejczycy zaangażowali swe siły i środki w niespotykaną nigdzie w świecie polityczną hybrydę. Jest ona czymś więcej niż organizacją międzynarodową i skutecznie relatywizuje role państw członkowskich. Jednakże mówienie o „modelu” miałoby sens, gdyby owa hybryda posiadała jakąś stałą konsystencję. Tymczasem nowe traktaty regulujące ustrój wewnętrzny Unii Europejskiej przyjmowane były tak często, że trudno tu mówić o jakiejkolwiek trwałości. Demokratyczne państwo, w którym z taką częstotliwością zmieniano by konstytucję, tkwiłoby w permanentnym chaosie. Oficjalne uzasadnienia wyboru takiej metody, którymi przez lata były postulaty „pogłębiania integracji” i „kontynuacji rozszerzenia”, nie zmieniają istoty rzeczy. Zatem ów „unikalny model europejski” to w gruncie rzeczy politycznie niewydolny kaprys Europejczyków, których w ostatnich dziesięcioleciach po prostu było stać na realizację najbardziej ekstrawaganckich wizji.
Przy okazji ostatniego kryzysu „unikalny model” ujawnił swą dysfunkcjonalność. Problemy strefy euro – tego co w europejskim modelu być może najbardziej unikalne! – rozwiązywane są w nieformalnych gremiach, poza ramami traktatów i poprzez tworzone naprędce instytucjonalne protezy. I podczas gdy wielu polityków europejskich niejako rutynowo zastygło z hasłem „Więcej Europy!” na ustach, to w debacie ekonomicznej od dawna górę bierze pogląd, że to właśnie „unikalność modelu” unii walutowej była przyczyną jej obecnych tarapatów.
Przedstawiciele establishmentu zachodniej Europy osiągnęli mistrzostwo w retorycznym maskowaniu problemów. Wielką rolę odgrywają tu zawsze szukający właściwej pozy intelektualiści. Z charakterystyczną megalomanią gotowi są oni redefiniować każde polityczne i prawne pojęcie, a w wynikłych w ten sposób sprzecznościach dostrzec uroki paradoksu. Swoje znaczenie ma tu także charakterystyczny cynizm polityków najsilniejszych narodów, pozwalający im wykonywać zdumiewające szpagaty pomiędzy wzniosłością głoszonych haseł i pragmatyzmem realizowanej agendy. Umiejętna, niepozbawiona polotu gra idealistycznymi hasłami stała się wręcz znakiem rozpoznawczym liderów „piętnastki”.
Jeśli chcemy przemyśleć poważnie polską pozycję, to musimy odsunąć na bok zrytualizowany europejski dyskurs. Język „debaty europejskiej” jest dobrym narzędziem realizacji interesów przez tych, którzy są ich świadomi, ale słabo sprawdza się w państwach, które muszą dopiero swoje interesy rozpoznać. Pilnie potrzeba nam realistycznej analizy obecnych stosunków w Europie.
Sens istnienia Unii
W potocznym ujęciu sądzi się, że UE zajmuje się wszystkim. Stereotyp ten słusznie oddaje regulacyjny aktywizm Komisji Europejskiej, ale nie ułatwia prawidłowej identyfikacji sensu istnienia UE. Co jest funkcjonalnym rdzeniem projektu europejskiego, bez którego przestanie on realnie istnieć? Aby odwrócić uwagę od istoty rzeczy, padają na to pytanie różne fałszywe odpowiedzi. Od ideologicznych – jak „solidarność europejska”, przez praktyczne – jak „stałe kontynuowanie polityki rozszerzenia”, po bardzo konkretne – „utrzymanie jedności strefy euro”. Ze swoim bogatym dorobkiem różnych polityk i rozbudowaną ponad miarę administracją Unia może też wydać się organizmem bez żadnej wyraźnej misji, zdolnym bez końca modyfikować pełnione funkcje i przyjmowane role.
Jednak wśród wielu reguł funkcjonowania unii i wśród jej rozmaitych instytucji są dwa filary, których wywrócenie oznaczać musiałoby koniec wspólnoty europejskiej. Pierwszym z nich jest jednolity wspólny rynek, a drugim stojąca na jego straży doktryna prymatu prawa wspólnotowego nad prawem krajowym ze strzegącym go Trybunałem Sprawiedliwości. W tych dwóch obszarach państwa członkowskie skutecznie zrzekły się swoich kompetencji, a UE rzeczywiście wytworzyła nową jakościowo sytuację, która twardo definiuje polityczno-gospodarcze relacje.
Inne polityki unijne, choć często wywołujące wiele szumu i niekończące się debaty, są albo pozbawione istotnego politycznego znaczenia (jak wiele działań z zakresu polityki społecznej), albo szalenie teatralne mimo angażowanych środków (jak wspólna polityka zagraniczna i bezpieczeństwa), albo pozbawione niezbędnych narzędzi (jak polityka energetyczna).
Rynek wolny czy jednolity?
Wspólny rynek europejski wydaje się zasadą tak oczywistą, że polscy politycy i publicyści poświęcają mu niewiele uwagi. Jest to zresztą element szerszego problemu ignorancji ekonomicznej polskich elit. Warto zwrócić uwagę, że rynek stworzony w ramach UE jest czymś więcej niż unią celną i strefą wolnego handlu. Ma być on „jednolitym rynkiem” (single market). Tak więc poza przeniesieniem na poziom Unii zadań związanych z prowadzeniem polityki handlowej w politycznej agendzie pojawiło się szereg narzędzi mających na celu ujednolicanie rynku, w celu uczynienia go bardziej konkurencyjnym. A polityka ujednolicania musi być w istocie jedną z możliwych form regulacji, więc – warto na marginesie to odnotować – idee wolnego runku i jednolitego rynku nie są bynajmniej tożsame.
Tu docieramy do sedna sprawy, punktu, w którym krzyżują się interesy państw współtworzących Unię i w którym Unia się może skończyć. To w sposobach organizacji przestrzeni gospodarczej, jaką jest jednolity rynek, kryje się odpowiedź na pytanie o kontynuację projektu europejskiego i o opłacalność uczestniczenia w tym projekcie przez Polskę. Pomijając wsparcie, jakie otrzymujemy dzięki funduszom strukturalnym, które się wkrótce wyczerpią, to właśnie dostęp do ogromnego rynku europejskiego jest postrzegany jako najważniejsza korzyść z naszej obecności w UE. Logicznym jest więc, że dla państwa takiego jak Polska – słabego kapitałowo, ale względnie konkurencyjnego i dość dynamicznie rozwijającego się – sposób uczestniczenia w jednolitym rynku jest najistotniejszą determinantą polityczną.
Skomplikowane reguły gry
Jednolita polityka celna UE i swoboda przepływu osób, kapitału, towarów i usług są najbardziej oczywistymi elementami konstrukcji wspólnego rynku. Jest bardzo mało prawdopodobne, by którekolwiek państwo członkowskie otwarcie podważyło te fundamentalne reguły gry. Są jednak liczące się państwa, jak choćby Francja, które żyją w przekonaniu, że straciły na dużym rozszerzeniu UE na wschód Europy i że przesadne powiększenie jednolitego rynku, szczególnie o państwa, gdzie praca jest tania, podkopuje fundamenty ich dobrobytu. Jest cały szereg narzędzi, którymi takie państwa mogą manipulować, prowadząc do rozmontowania jednolitego rynkude facto, przy jednoczesnym formalnym utrzymywaniustatus quo.
Już w tej chwili obowiązkowe rygory polityki klimatycznej UE zaczynają generować nieproporcjonalne koszty dla gospodarki Polski względem państw Europy Zachodniej. Pod pretekstem ekologicznym na jednolitym rynku dyskryminowani są producenci energii tworzonej z węgla. Wspólna Polityka Rolna to inny przykład niejednolitych reguł na „jednolitym” rynku – zapowiadane w nowej perspektywie finansowej ujednolicenie wysokości dopłat zostaje odsunięte ad Kalendas Graecas. Kolejnym narzędziem regulującym funkcjonowanie jednolitego rynku, którego działanie już odczuliśmy, jest zakaz udzielania pomocy publicznej. Sparaliżował on próby restrukturyzacji polskiego przemysłu stoczniowego.
We wspólnotowym arsenale mamy także europejską politykę antymonopolową, postępującą harmonizację prawa, odgórnie wymuszaną liberalizację w różnych dziedzinach, wreszcie wprowadzenie skonsolidowanej unijnej podstawy opodatkowania i być może dalszą harmonizację stawek podatkowych. Ponadto rozważa się stworzenie europejskiego nadzoru finansowego, jak refren powracają też pomysły ogólnoeuropejskiej regulacji praw własności intelektualnej.
Dotychczas było standardem, że wszystkie te narzędzia (z pominięciem ideologicznie motywowanej polityki klimatycznej) faktycznie przyczyniały się do budowy wspólnego rynku, na którym obowiązywały względnie równe reguły. Reguły te tworzyła Komisja Europejska, a na ich straży stał Europejski Trybunał Sprawiedliwości. Nie trudno jednak zauważyć, że postulat „jednolitości” wspólnego rynku stał się podstawą do wygenerowania gigantycznej wręcz liczby szczegółowych regulacji, które wymagają stałego uaktualniania i reinterpretacji. Jedno z istotnych pytań polityki polskiej i polityki europejskiej brzmi: co może odwrócić wektor działania tych regulacji?
Krzysztof Bosak(ur. 1982), wicedyrektor Centrum Analiz Fundacji Republikańskiej, redaktor „Rzeczy Wspólnych”.