Co się dzieje z "Historią "Roja", czyli w ziemi lepiej słychać"?, filmem, który realizuje Pan już chyba 5 lat?
– Pięć lat temu po raz pierwszy rozmawiałem na jego temat z TVP. Zdjęcia do filmu realizowałem w 2010 roku i pod koniec tego roku przedstawiłem pierwszą wersję montażową w telewizji. Cały 2011 rok trwała przepychanka z TVP, a od połowy tego roku także z Polskim Instytutem Sztuki Filmowej. Tak naprawdę obie instytucje wykazywały kompletny brak ochoty na współpracę ze mną – producentem i reżyserem filmu.
Dlaczego?
– Film w 2009 roku podpisał do produkcji prezes Farfał. Jego następca – prezes Szwedo – podniósł wkład TVP w produkcję filmu do kwoty 6 mln złotych. Obie decyzje podjęte były wbrew woli obecnego tam zawsze średniego szczebla TVP, wbrew jego interesom. Film o żołnierzach wyklętych, Narodowych Siłach Zbrojnych, Narodowym Zjednoczeniu Wojskowym nie był planowany przez tę instytucję. Już to kiedyś tak podsumowałem, że krótko trwająca IV RP pozwoliła mi realizować film, a powracająca III RP nie jest nim zainteresowana.
Czym to się przejawiało?
– W wyniku nieprofesjonalnych i niechętnych filmowi opinii redaktorów TVP, podpisywanych nie przez nich, ale przez szefa Agencji Filmowej pana Wojciecha Hoflika, przez prawie rok nie otrzymywałem przewidzianych harmonogramem i umową rat. W związku z tym nie mogłem przystąpić do postprodukcji filmu, a jednocześnie produkcja filmu została potężnie zadłużona. Koronnym argumentem recenzentów była długość filmu. Sytuacja stała się w końcu dramatyczna, ponieważ zjednoczone siły TVP i Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej na początku 2012 roku zażądały skrótu filmu pod rygorem wycofania zaangażowanych przez nie w produkcję filmu środków. To znaczy, że jako producent musiałbym zwrócić odpowiednio TVP – 5 milionów, PISF – 2 miliony złotych. Mimo że obie instytucje nie widziały ostatecznej wersji filmu i nie stawiły się na zaplanowanym pokazie, nakazano mi jego pocięcie i skrócenie, na co się nie zgodziłem. Wtedy też pojawiła się akcja "Ratujmy "Roja"".
Na czym ona polega?
– Zacząłem jeździć po Polsce i pokazywać kopię roboczą filmu, co – jak sądzę – jest ewenementem w skali światowej. Jednocześnie powstała strona internetowa Ratujmyroja. pl, która informuje o sytuacji filmu i zachęca do jego wsparcia.
Ile osób zobaczyło film podczas takich pokazów?
– Myślę, że około 10 tysięcy. Pokazy są dla mnie bardzo satysfakcjonujące, bo ich odbiór jest dobry. Często bardzo entuzjastyczny. Naprawdę nikły procent widzów miał wrażenie, że film jest za długi.
Ile ostatecznie trwa "Historia "Roja""?
– Dokładnie 149 minut. Powstają także tej długości filmy. Ostatni film pani Holland "W ciemności" jest równie długi i nikt nie ma o to pretensji.
Co się dzieje z filmem i wokół niego teraz? Wiem, że prowadzą Państwo zbiórkę publiczną.
– Tak, dostaliśmy z MSW zgodę na jej prowadzenie i tą drogą chciałbym podziękować wszystkim, którzy się w nią zaangażowali. Stowarzyszenie Twórców dla Rzeczypospolitej użyczyło konta na potrzeby tej akcji. Część zadłużenia produkcji filmu dzięki zbiórce udało się uregulować. Na początku roku zadłużenie wynosiło około pół miliona, obecnie – około 300 tysięcy złotych. Zresztą, jak myślę, zadłużenie produkcji filmu było świadomą akcją TVP, a także PISF – jej upadłość zlikwiduje problem powstania niechcianego filmu. Dwa tygodnie temu PISF ostatecznie wycofał się z produkcji, co także jest, jak sądzę, absolutnym ewenementem w polskiej kinematografii.
Na jakiej podstawie podjęto taką decyzję?
– Zarzucono nam, że przekroczyliśmy harmonogram. A przecież PISF był informowany na bieżąco o kłopotach z przyjęciem przez TVP filmu, o jej zapędach cenzorskich. Polski Instytut Sztuki Filmowej jest instytucją państwową, której zadaniem jest pomoc w powstawaniu polskich filmów. PISF może się wycofać z produkcji filmu tylko w wypadku przeznaczenia dotacji na inny cel niż realizacja filmu. Niedawno PISF zakończył kontrolę spółki Dr Watkins – producenta "Historii "Roja"", która nie wykazała tego typu nieprawidłowości. W umowie z TVP jest zapis, że jeśli jedna z instytucji zaangażowanych w produkcję "Historii "Roja"" wycofa się, TVP może podjąć taką samą decyzję. Obawiam się, że tak właśnie obecnie postąpi. W ten sposób instytucje publiczne postanowiły pozostawić samej sobie produkcję filmu, w którą zaangażowały łącznie ponad 7 mln złotych.
Będzie Pan dochodzić swoich praw na drodze administracyjnej czy sądowej?
– Prawdopodobnie będę prowadził proces z PISF, choć większość problemów narosła z winy TVP. Zresztą to środowisko jest właściwie tożsame. Pan Wojciech Hoflik, który wcześniej był dyrektorem Agencji Filmowej TVP, teraz jest dyrektorem w PISF, natomiast jeszcze niedawno członek Rady Programowej PISF pan Sławomir Jóźwik potem był dyrektorem Agencji Filmowej. To typowe środowisko medialnego układu III RP.
Rozumiem, że niechęć tych wszystkich ludzi do filmu o Mieczysławie Dziemieszkiewiczu wynika z wymowy tego filmu, a więc faktu pokazania na ekranie historii o żołnierzach podziemia antykomunistycznego. Jest dla nich szokująca i mentalnie nie do przyjęcia?
– Tak myślę, ten film jest po prostu "polski", a w ocenie wielu ludzi jest filmem wybitnym artystycznie – jednym z najlepszych polskich filmów. Oni mają więc problem, co z nim zrobić. Zorganizowaliśmy dziesiątki pokazów, ale na przykład nie znalazł się żaden dziennikarz filmowy czy recenzent, który by się nim fachowo zajął i obiektywnie go ocenił. Nikt tego nie zrobił, nikt z tego środowiska na tych pokazach się nie pojawił. W związku z tym mam zamiar napisać list do Stowarzyszenia Filmowców Polskich, którego co prawda nie jestem członkiem, by wykreowało jakąś grupę recenzentów, coś w rodzaju komisji. Niech zabiorą głos w tej sprawie, w końcu jesteśmy kolegami po fachu. Profesor Jerzy Wójcik, wybitny operator i reżyser filmowy, w osobistym liście napisanym do mnie prosił, bym o film walczył do końca. Żebym go nie skracał na siłę i nie zabijał jedynie pod zamówienie decydentów z TVP. Powołał się w liście na historię reżyserowanego przez niego filmu pt. "Wrota Europy", o który walczył wiele lat. Bardzo mnie tym podbudował.
Ratunkiem dla filmu jest więc zbiórka publiczna?
– Tak, na pewno pomoże w zmniejszeniu zadłużenia filmu. Jednak by wykonać prace postprodukcyjne, potrzebuję około 700 tysięcy, czego zbiórka pewnie sama nie uniesie. Chodzi o ostateczną kopię obrazu, efekty komputerowe, postsynchrony, zgranie muzyki i dźwięku. Oczywiście oddzielnym problemem jest dystrybucja, która prawdopodobnie napotka podobne problemy co samo dokończenie produkcji. Być może będzie trzeba zorganizować dystrybucję zupełnie alternatywną do oficjalnej.
Dziękuję za rozmowę.