Wojna toczyła się ze zmiennym szczęściem przez lat trzynaście, a jej kolejna odsłona rozpocząć się miała w roku 1461, latem tamtego roku król stał już obozem pod Inowrocławiem.
W połowie XVI wieku, po dewaluacji pieniądza, niepełna zbroja płytowa z szyszakiem kosztowała od dwóch do ośmiu złotych florenów. Dużo pieniędzy. Idący na wojnę szlachcic musiał, prócz zbroi, przyjmijmy, że kompletnej więc droższej niż 8 florenów, mieć ze sobą miecz, kopię, kord i mnóstwo nie tanich wcale dodatków. Potrzebnych nie od parady bynajmniej, ale po to by przeżyć na polu bitwy. Tani miecz, bez pochwy to koszt około 10-13 groszy. Kord kosztował około 5 groszy, a kopia 10 do 12 groszy. Wyruszający na wojnę szlachcic musiał mieć oręż stosownej jakości i odpowiednio przygotowany. W tym celu udawał się do płatnerza, gdzie negocjował cenę uzbrojenia, a jeśli już takowe posiadał, oddawał broń i zbroję do oczyszczenia. Blachy ochronne czyszczono otrębami. Nie był to zabieg łatwy i krótkotrwały. Płatnerze liczyli sobie za tę usługę dosyć sporo, w zależności oczywiście od ilości blach do oczyszczenia. Magistrat krakowski i kazimierski płacił swoim płatnerzom zwykle po florenie od oczyszczenia zbroi miejskiego pachołka. To dużo. Wypadki, które tu opisujemy miały miejsce kilkadziesiąt lat wcześniej, więc ceny różniły się nieco, ale nie były to duże różnice.
Prócz wydatków na broń osobistą szlachcic wyruszający w pole musiał mieć konia i poczet, który utrzymywał ze swoich funduszy. Koń dla rycerza kosztował od 10 do 100 florenów, chabeta dla giermka około florena. Do tego sprzęt dla towarzyszących rycerzowi ludzi. Wszystko to obciążało znacznie dochody wyruszających na wojnę panów. Musieli oni jednak stawać, na wezwanie królewskie, bo tak stanowiło prawo i obyczaj. No i honor, nie zapominajmy o honorze. Szlachta, szczególnie kokietowana przez królów miała jednak swoje narowy i potrafiła zbuntować się w najmniej spodziewanym momencie domagając się dodatkowych przywilejów za swoją, przelewaną w bitwie krew. W opracowaniach pisanych w czasie ostatnich stu lat, trudno doprawdy znaleźć jedno słowo zrozumienia dla tych ludzi. Są oni zwykle opisywani jako stado zwyrodniałych warchołów, które domaga się coraz więcej i więcej. Historycy i popularyzatorzy historii przeciwstawiają im statecznych mieszczan lub szlachetnych, dobrych i uciśnionych chłopów, których podły i żądny zysku szlachcic wyzyskuje lub okrada. Nikt jednak nie wspomina jakoś o tym, że to szlachcic, pan feudalny, nadstawiał swoją głowę, ryzykował majątkiem w wojnie nierzadko absurdalnej lub niepotrzebnej. Półgębkiem jedynie pisze się o tym, że w czasach kiedy mieszczanie płacili jeden tylko podatek zwany szosem – po dwa grosze od grzywny, szlachta wyruszająca na własny koszt na wojnę pokrywała w dużej części koszta tej wojny. Kredyty zaciągane u mieszczan przez króla były zwracane, podatków które do skarbu odprowadzili feudałowie nikt im przecież nie oddawał. Szlachta płaciła niechętnie, to prawda, płaciła jednak i jeszcze ryzykowała życiem. Płaciła poradlne – 2 grosze z łana, a w razie wojny wszelkie nadzwyczajne świadczenia, które uchwalał senat. Przed wojną trzynastoletnią uchwalono dodatkowe świadczenia na rzecz armii, zwyczajowo przed każdą wojną szlachta płaciła podatek w wysokości 12 groszy z łana. To dużo. Przed wojną trzynastoletnią jednak podniesiono te świadczenia do 24, a potem do 36 groszy z łana. Mnóstwo pieniędzy.
Wojna jak pamiętamy nie rozpoczęła się pomyślnie. Wynikło to po trosze z niekonsekwencji króla, który sześć lat od dnia koronacji zwlekał z zatwierdzeniem przywilejów możnych, szlachty, duchowieństwa i miast, wygrywając przy tym jedno stronnictwo przeciwko drugiemu – Małopolan Zbigniewa Oleśnickiego przeciwko szlachcie i panom wielkopolskim. Czynił to najprawdopodobniej w celu wzmocnienia w Polsce wpływów litewskich. Owo kokietowanie szlachty wielkopolskiej skończyło się fatalnym starciem pod Chojnicami, kiedy to król musiał wpierw dużo obiecać zgromadzonym tam wojownikom zanim oni zdecydowali się ruszyć do bitwy po to tylko by ją przegrać i uciec z pola. Tragiczne te wypadki miały miejsce 18 września 1454 roku. Nie wróżyły one dobrze rozpoczętej wbrew radom biskupa Zbigniewa Oleśnickiego wojnie króla z Zakonem.
Wojna toczyła się ze zmiennym szczęściem przez lat trzynaście, a jej kolejna odsłona rozpocząć się miała w roku 1461, latem tamtego roku król stał już obozem pod Inowrocławiem. Dla bohatera tej historii, miała być nowa odsłona wojny kolejnym etapem kariery, los jednak zdecydował inaczej. Oto 16 lipca roku 1461 do warsztatu krakowskiego płatnerza Klemensa wkroczył Andrzej Tęczyński, rycerz, wielki pan, człowiek służący specjalnym poruczeniom i pełniący ważne misje przy królu Kazimierzu. Tęczyński przyszedł odebrać zbroję, którą pozostawił w warsztacie dla oczyszczenia. Długosz podaje, że mistrz Klemens nie wywiązał się z zadania należycie i zbroi po prostu nie oczyścił. Krakowskie zaś akta miejskie mówią coś innego. To mianowicie, że za usługę mistrz policzył sobie dwa floreny, co było przy wahających się w tych wysokościach cenach zbroi niepełnych, jakimś absurdem, jeśli wręcz nie prowokacją. Tęczyński zadeklarował chęć wypłacenia płatnerzowi 10 groszy za usługę, na co ten się nie zgodził Zgadujemy, że niezgodę swoją wyraził słowami szyderczymi i obraźliwymi, bo już w następnej chwili Andrzej Tęczyński, uderzył go w twarz. Nie było to zachowanie zwyczajne i trudno było szukać dla niego precedensu, ale to co stało się później było jeszcze bardziej dziwaczne, niezrozumiałe i potworne.
Zanim szczegółowo opowiemy o przebiegu wypadków zatrzymajmy się na chwilę przy samym Tęczyńskim. Kim był ten człowiek? Ostatnią jego sławną misją było negocjowanie warunków opuszczenia zamku malborskiego przez załogę czeską. To ważny szczegół. Ważny z dwóch powodów.
Kolejny fragment znajduje się na stronie www.coryllus.pl
swiatlo szelesci, zmawiaja sie liscie na basn co lasem jak niedzwiedz sie toczy