Jutro przyleci do Polski patriarcha moskiewski Cyryl. Wspólnie z przewodniczącym Konferencji Episkopatu Polski, arcybiskupem Józefem Michalikiem, podpisać ma deklarację o pojednaniu.
Wizyta i symboliczny gest, do którego ma dojść, wzbudza w niektórych środowiskach dużo emocji.|
Inicjatywę abp Michalika należy oceniać pozytywnie – jest to oczywiście sprawa polityczna, ale może być dobrą okazją do pokazania drogi, jaką powinna kroczyć polska polityka zagraniczna. A powinna kroczyć w pozycji wyprostowanej – bez skamlenia o łaskę możnych, ale i bez bezmyślnego wygrażania. Pozycja wyprostowana oznaczałaby np. że polskie władze twardo komunikują Rosjanom, chcącym paradować po Warszawie z komunistyczną symboliką, że nie pozwalamy pluć sobie w twarz w centrum naszej stolicy. Obowiązuje bowiem stara zasada – jeśli my nie będziemy się szanować, gracze zza granicy nie będą traktować nas poważnie.
Przykładem polityki prowadzonej w pozycji wyprostowanej jest właśnie inicjatywa Episkopatu, który wychodzi do rosyjskiej Cerkwi jako partner, a nie – jak rząd Tuska – jak przestraszony wasal. Niezależnie od bieżących napięć, jakieś stosunki z Rosją, teraz i w przyszłości – trzeba mieć. W tym kontekście deklaracja abp. Michalika i patriarchy Cyryla może być dobrym zaczynem, zwłaszcza, że – zarówno w Polsce, jak i w Rosji, żadna ekipa rządząca nie jest dana raz na zawsze.
Wracając jednak do kwestii emocji. Z polską polityką zagraniczną i myśleniem o niej jest, ogólnie rzecz biorąc, kiepsko. I to nie tylko w warstwie praktycznej, realizowanej przez kolejne rządy RP. Myślę przede wszystkim o poziomie histerii i miłości jakimi Polacy obdarzają ukochane/znienawidzone państwa.
Podczas wczytywania się w spory polskich „atlantystów” z „moskwiczami”, „berlińczyków” z „międzymorzanami”, „izraelofili” z „iranofilami” itd. itp. uderza mnie zawsze jedno, mianowicie zawsze gdzieś brzmi echo postawy „kochaj albo rzuć”. Nie dostrzegam tutaj wielkiej różnicy pomiędzy poszczególnym grupami (zwłaszcza na tzw. „ideowej prawicy”). Albo bezgraniczna miłość, albo dysząca nienawiść. Rosja jest albo „potworną dyktaturą,odwiecznie dybiącą na polską wolność”, albo „ostatnim bastionem konserwatywnego autorytaryzmu, restaurującego wartości chrześcijańskie wartości, a Putin katechonem”. USA są albo „opoką wolnego świata, sprzymierzeńcem Polski, dobrodziejem narodów” albo „bandyckim mocarstwem, wylęgarnią liberalizmu i wszelkiej nieprawości”. I tak dalej i tym podobne.
Gdyby jeszcze rzecz miała się w ten sposób, że ludzie posługujący się takimi opisami, wychodzą z punktu widzenia polskiej racji stanu, polskiego interesu narodowego – to pół biedy. Zrozumiałbym, że sekwencja jest następująca: określamy co jest polską racją stanu, definiujemy jej pierwszorzędnych wrogów i potencjalnych sojuszników, a potem demonizujemy tych pierwszych i idealizujemy tych drugich. Byłbym w stanie zrozumieć takie podejście.
Niestety, mam nieodparte przekonanie, że jest wręcz przeciwnie. Wybieramy sobie najpierw obiekt miłości/nienawiści, następnie go idealizujemy/demonizujemy, a potem dorabiamy do tego krótkie sformułowanie w stylu :”i dlatego powinniśmy tworzyć sojusz z nimi, bo taka jest polska racja stanu”. Jest w tym rzecz jasna mnóstwo myślenia życzeniowego i wiary w magię słów a przede wszystkim – stricte ideologicznych preferencji.
Inna sprawa, że jestem sceptyczny co do wizji putinowskiej Rosji, popularnej wśród niektórych przedstawicieli „prawdziwej prawicy” jako „bastionu konserwatyzmu” po tej stronie Uralu. Brak politycznego demoliberalizmu i rozbijanie pedalskich parad przez OMON to nie wszystko. I nie chodzi tylko o gwałtowne wymieranie (masowe aborcje m.in.) Rosjan. Mało osób zdaje sobie sprawę jak wygląda rosyjska kultura popularna. Nie wiem jak sprawa ma się w republikach kaukaskich czy w Azji, ale jeśli chodzi o kraje b. ZSRR, z którymi graniczy Polska, to nie ma wątpliwości – najgorszy, popkulturowy, rozkładowy syf jaki wlewa się na Ukrainę, Białoruś czy Litwę jest „mówiony po rosyjsku” i najczęściej – moskiewskiej produkcji.
Każdy, kto przyznaje się do idei narodowej, musi mieć również na uwadze, że skrajnie spersonalizowana od wieków struktura władzy w Rosji wiąże się z jednym zasadniczym czynnikiem – słabością tkanki narodowej. Nowoczesne narody silne są siłą łączących je więzów, zarówno w poziomym, jak i pionowym układzie społecznym, opartych o wspólnotę dziedzictwa historii, kultury.Rosja jest ciągle liczącym się państwem, na horyzoncie pojawia się jednak pytanie – czy Rosja w przyszłości będzie rosyjska? Być może konserwatystom popierającym każdą, wystarczająco prężącą muskuły władzę, wystarczy szyld, forma. Dla nas, narodowców najważniejsza jest treść, to znaczy kondycja (fizyczna, psychiczna, materialna, kulturowa, moralna, duchowa) społeczeństwa-narodu, wypełniającego ową państwową formę.
Powyższe uwagi mają jednak charakter poboczny. Najważniejsza konkluzja brzmi następująco: stosunki międzynarodowe to pole gry, szachownica. Gracz, który z góry wyklucza, że zajmie jakieś miejsce na szachownicy, z góry ustawia się też na straconej pozycji. Dlatego dziś abp Michalik prezentuje się jako gracz myślący wiele ruchów naprzód. I bardzo dobrze. Można przy tej okazji wyrazić jedynie żal, że przewodniczący Episkopatu Polski nie zechciał (bo zakładam, że mógł) jednoznacznie budować w ostatnich latach swojej pozycji jako lidera polskich katolików. Lidera, którego mądrego głosu Kościół w Polsce, ale i Polacy w ogóle, potrzebują jak powietrza.