Bez kategorii
Like

Amerykanin w podróży po dziewiętnastowiecznej Polsce

11/01/2012
2953 Wyświetlenia
0 Komentarze
68 minut czytania
no-cover

Poniżej wklejam autentyczne spostrzeżenia Johna Lloyda Stephensa (dyplomaty i podróżnika) z podróży po ziemiach polskich w XIX wieku. Znaleziona w czeluściach internetu perełka:)

0


 Poniżej wklejam autentyczne spostrzeżenia Johna Lloyda Stephensa (dyplomaty i podróżnika) z podróży po ziemiach polskich w XIX wieku. Znaleziona w czeluściach internetu perełka:)

(źródło: http://www.ahistoria.pl/index.php/2011/04/amerykanin-w-podrozy-po-dziewietnastowiecznej-polsce-ni-to-azja-ni-europa/#more-2062)

 

Polacy wyglądają, jak Azjaci, lecz Warszawa jest „zaskakująco zachodnioeuropejska”. Naród polski jest „rycerski”, lecz zarazem Polska jest miejscem, gdzie podróżny widzi jedną z bardziej „hańbiących” rzeczy na świecie. Tego typu rzeczy dowiedzieć się można z relacji Amerykanina Johna Lloyda Stephensa z podróży po Polsce w latach 30-tych XIX-go wieku.

incidents stephens

 

John Lloyd Stephens, amerykański dyplomata i podróżnik, w Polsce jest raczej nieznany, a jeśli już, to głównie ze swoich wspomnień z wyprawy na Jukatan i opisów pozostałości po kulturze Majów. Zdecydowanie mniej wiemy o jego pamiętnikach z podróży po Europie. W tym po Polsce.

Pamiętniki nosiły tytuł „Incidents of Travel in Greece, Turkey, Russia and Poland”, a wydano je po raz pierwszy w 1838 roku.

Litwa: rozczochrane chaty, chłopi o ziemistej cerze i długo, długo nic

Do Polski – a właściwie na tereny dawnej Rzeczypospolitej Obojga Narodów – Stephens wjechał z Rosji „kibitką” .

„Prowincja litewska” (przy czym bierzmy pod uwagę, że Stephenson miał na myśli tereny obecnej Białorusi) wydaje mu się jednostajna i nużąca.

Ziemię litewską Stephenson widział jako „słabo uprawianą” i „całą pokrytą lasami”. Wsie były „żałosną zbieraniną rozczochranych chat, bez planu czy aranżacji, oddzielone od siebie dużymi przestrzeniami”.

W ogóle gigantyczne, puste przestrzenie tak Rosji, jak Litwy zdumiewały Amerykanina (dla obywatela tego kraju – dopiero kolonizowanego – takie bezludzia, wydaje się, nie powinny być niczym niezwykłym, ale Stephens zdecydowaną większość swego życia w USA spędzał w rozwiniętej Nowej Anglii).

Mijane chaty budowano z „bezkształtnych kłód”, a ich okna były „małymi dziurami w ścianach”, które służyły do dwóch rzeczy: wpuszczania do środka światła i wypuszczania dymu.

Mieszkańcy tych nędznych chat „byli podobnie nędznej kondycji co one”; o „mocnych kościach i ziemistej cerze”. Chłopi nosili białe, wełniane odzienie, „okrągłe czapki” oraz obuwie wykonane z kory. Włosy mieli lniane, dość długie i nieułożone. Ziemię uprawiali w prymitywny sposób.  „Cały kraj” – pisze Stephens – „poza niektórymi otwartymi miejscami wokół wsi, jest jednym bezmiernym lasem sosnowym”.

Już wtedy, w czasach, gdy Litwinów często (szczególnie w Polsce) identyfikowano raczej z polsko- albo ewentualnie ruskojęzycznymi mieszkańcami dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego, Stephenson zaznaczał, że „Litwini i Żmudzini” są „rasą inną od Polaków, i mówią językiem bardzo niepodobnym do polskiego i rosyjskiego”.

A w dodatku „przez długi czas”, nawet po unii z Polską i oficjalnym chrzcie, „trzymali się swoich dziwnych i dzikich przesądów. Nawet w nowoczesnych czasach” – pisał  Stephenson – „chłopi długo wzbraniali się przed używaniem żelaznych pługów” w obawie przed „skrzywdzeniem matki ziemi”.

Mińsk katolicko-żydowski

Do Mińska, który jest „jednym z lepszych miast litewskich, lecz mimo to brudnym i nieuporządkowanym”, wiodła droga piaszczysta.

Obecny Mińsk białoruski – odmalowany po łukaszenkowsku, z jego przerośniętymi i sprawiającymi przez to wrażenie pustych ulicami, z jego gigantycznymi, radzieckimi „pałacokamienicami” może być odebrany jako miasto niespecjalnie przystające do potrzeb człowieka. Ale Mińsk z lat 30-tych XIX wieku również trudno było nazwać urokliwym.

„Główna ulica kończy się dużym otwartym placem pełnym trawy i podłych drewnianych chat. Od niego odchodzi inna ulica”, zabudowana wysoko. Łączy się ona z innym placem, „przy którym stojące niektóre główne budynki zbudowane są z cegieł”. Od tego placu odchodzi kilka uliczek pomniejszych, które szybko grzęzną w drewnianej, chaotycznej zabudowie.

Co ciekawe, w mieście nie ma prawosławnych – przynajmniej ich Stephens nie zauważa. Miasto zaludnione jest „w połowie przez katolików, w połowie przez Żydów”.

Stephensa zadziwia „całkowita odmienność Żydów od innych mieszkańców w wyglądzie fizycznym i stroju, w tych ostrych rysach twarzy, długich brodach i powiewających szatach, w czarnych jak węgiel oczach i z orientalnych strojach kobiet”. Stephens zauważa, że o ile w całej Europie Żydzi spotykali się z prześladowaniami, tak w dawnej Rzeczypospolitej znaleźli „odpoczynek”. Nadal jednak są, pisze, „obcymi” na tej ziemi, wchodząc w kontakty z jej mieszkańcami w codziennych sprawach, jednak „nigdy nie mieszając krwi”.

Stephenson wyraźnie za polskimi Żydami nie przepada, i choć fascynuje go ich historia, ich samych nazywa „mało interesującymi ludźmi”.  Nie podoba mu się, że – jak pisze –  monopolizują  handel w małych miasteczkach (dopiero w Warszawie spostrzeże jeden z powodów, dlaczego rzeczy wyglądają właśnie w ten sposób) i zarabianie na sprzedaży „piwa i wódki”  wieśniakom.

Uważa, że są „brudni”. „Zewnętrzna degradacja oddziałuje na ich mózgi i wzgardzeni – znikczemnieli” – pisze, przywołując obraz żydowskiej gospody, w której się zatrzymał. Gospodę opisuje jako „ruderę” z klepiskiem zamiast podłogi i kilkoma stołami – jednym większym i kilkoma mniejszymi – służącymi za całe umeblowanie.

Za łóżko – wspomina – służyła słoma rozsypana pod ścianą bądź rozłożona na zbitym z desek postumencie.

Z drugiej strony – zauważa Stephens – Żydzi nadal są obiektami wzgardy. „Gdy wskazałem swemu pocztylionowi piękną młodą Żydówkę, ten, pochodzący z najniższego stanu w Polsce, z pogardą wyraził się o małżeństwie z taką piękną córą Izraela”. „Żydzi w Polsce” – pisze – „są nadal wyłączeni z pełnienia wszelkich funkcji honorowych i z przywilejów”. Do wstąpienia na tron cara Mikołaja I – pisze – „byli wyłączeni z służby wojskowej”.

Żydzi w Mińsku zachwalali głośno swoje towary „po hebrajsku, po litewsku i po polsku” – wspomina autor, myląc zapewne hebrajski z jidysz i raczej na pewno „litewski” z ruskim (bądź – po prostu – nazywając ruski „litewskim”). Ubrani byli w wysokie futrzane czapy i „muzułmańskie suknie, błyszczące od długiego używania”. Ich twarze przypominały mu „rysy twarzy Zbawiciela z włoskich galerii”.

Ślad niepodległej (przez chwilę) Polski i znów długo, długo nic

Stephens jest nieodrodnie romantycznym synem romantycznej epoki. Jak wielu na zachodzie, gorąco kibicował „rycerskiej i bohaterskiej” Polsce, gdy ta w powstaniu listopadowym walczyła z caratem. Chęć zobaczenia kraju, który – choć przyciśnięty butem do ziemi, wije się i kąsa – jest głównym powodem jego wyprawy do Polski, czego nie ukrywa.

W Mińsku jeszcze – jak pisze – ze wzruszeniem odkupił od jednego z Żydów srebrną polską monetę bitą w czasie powstania listopadowego.

„To nie był antyk” – wspomina – „ale w moich oczach miał większą wartość, niż gdyby był wykopany z ruin pogrzebanego miasta i nosił portret Juliusza Cezara”. Moneta była „z białym orłem i uzbrojonym konnym rycerzem, z napisem >>Boże, chroń Polskę<< wokół obrazu” (być może Stephens, polskiego przecież nie znający, bierze napis >>Królestwo Polskie<<, jaki znajdował się na powstańczych monetach za ten cytowany przed siebie).

grosze listopadowe

Stephens zauważa, że w jego czasach polski orzeł   – jak pisze – umieszczony jest „w obraźliwy sposób” na „końcu skrzydła dwugłowego orła rosyjskiego”. Amerykaninowi chodziło tu zapewne o herb samej Rosji.

Russian_imperiam

W herbie Królestwa Polskiego (Kongresowego) orzeł polski umieszczony był na piersi orła carskiego.

krolesw

Zakupioną monetę podróżnik „włożył do kieszeni jako pamiątkę po odważnym i pokonanym ludzie”.

Dalszą podróż po ziemiach dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego – czyli po obecnej Białorusi – Stephens uznał za nudną, a sam kraj za „przygnębiający i nieciekawy”. „Podróżowaliśmy bez przerwy, poza czasem odpoczynku dla koni” – pisze.

Nocami nie zawsze się zatrzymywali, bowiem „rzadko można  było napotkać schronienie lepsze, niż żydowskie gospody, a nawet w naszej kibitce było wygodniej, niż w nich”.

Około 200 kilometrów przed Brześciem „złapali gumę”: koło „połamało im się na kawałki”. Stało się to „na szczęście” trzy wiorsty (nieco ponad trzy kilometry) od najbliższej pocztowej stacji, dokąd pasażerowie donieśli kibitkę na podłożonych pod nią żerdziach, i gdzie kupiono nowe koło. Było „tylko dwa cale niższe od innych kół”. Nie było więc – konkluduje autor – tak źle.

Bug – granica „Polski właściwej”

Brześć określił autor jako „graniczne miasto Polski”.

Najwidoczniej dobrze pojął  pojęciowy miszmasz  obecny tam, gdzie określenie „Polska” odnosić się mogło tak do dawnych litewskich (czyli dawniej ruskich, a obecnie białoruskich) ziem Rzeczypospolitej Obojga Narodów, jak i do ziem Kongresówki, dawnej Korony, czyli „Polski właściwej” i – mniej więcej – obecnej, jeśli chodzi o przebieg północnej części wschodniej granicy.

galicia1836

Przed Brześciem podróżnicy sprzedali kibitkę – jak pisze autor, „za śniadanie” – i zakupili trojkę, „tak lekką, że mężczyzna może ją podnieść ręką”.

„Szybkość nasza cudownie wzrosła” – zachwyca się Stephens – i wynosiła „prawie dwadzieścia wiorst na godzinę”. Biorąc pod uwagę owo „prawie”, założyć można, że dżentelmeni pędzili przez litewskie (białoruskie, ruskie, polskie) bezdroża w oszałamiającym tempie dwudziestu kilometrów km/h.

Stephenson uznaje za stosowne wspomnieć, że w tym pędzie „minęli dom bardzo szanowanego pana, który poślubił własną siostrę”, a także pewnego szlachcica, który „pisał się kuzynem cara rosyjskiego i cesarza austriackiego”.

Jak widzimy, pocztylion – który puścił podróżnym owe informacje – musiał być chodzącą kopalnią plotek na temat mijanych dworów (bo to na nich, jak na mikrowysepkach na bezmiarze pustaci, z rzadka zaludnionej przez „mało interesujących” ludzi, koncentrowało się życie tak kulturalne, jak towarzyskie tych krain) którymi to plotkami żyli tak mieszkańcy, jak podróżni.

Do Brześcia podróżni wjechali „na pełnym galopie”. W mieście zatrzymali się na „wielkm podwórzu stajennym, pełnym kibitek, trojek i wszelkich rosyjskich powozów”. Właściciel, Żyd, udostępnił im „pokój ze skórzanymi sofami i skórzanymi poduszkami”.

Na drugi dzień podróżni „przekroczyli Bug”, granicę Królestwa Polskiego zwanego Kongresowym, i „wkroczyli na terytorium Polski Właściwej”.

Przed przekroczeniem tej granicy „byli zmuszeni do wymiany rosyjskich rubli na polskie „floreny” [złote], tracąc, oczywiście, mocno na tej wymianie”.  Podróżni, jak odnotowuje Stephens, byli „wystawieni na nudę uczenia się nowej waluty”.

Monety używane w Kongresówce

Monety używane w Kongresówce

„Od momentu, od którego postawiliśmy stopy na podbitym terytorium, choć obecnie nominalnie pod tym samym rządem, musieliśmy poddać się potwornie irytującemu procesowi. Komora celna stała na końcu mostu”.

Pocztylion zatrzymał się przy niej, a bagaże podróżników zostały „wyciągnięte z wozu, wniesione do środka, a każda rzecz położona na podłodze”. Rosyjski żołnierz porównywał dobytek podróżnych z, jak pisze autor, „listą rzeczy zakazanych tak długą, jak moje ramię”. Stephenson zgryźliwie zauważa, że „na szczęście dla niego rząd rosyjski nie zabrania podróżnym nosić w Polsce pantalonów i koszul”, jednak jego kompan podróżny nie miał tyle szczęścia:  odebrano mu „kolekcję ładnych szpargałów” – drobiazgów, które otrzymał od swych rosyjskich przyjaciół. „Pudła zostały otworzone, papiery rozwinięte i, z irytującym namaszczeniem, porównane z listą przedmiotów zakazanych”. Część z tych rzeczy została skonfiskowana, a część, po dokładnym zbadaniu, miała zostać przesłana do Warszawy.

Polski towarzysz Stephensa był „nieprzyzwyczajony” do takiego traktowania i sklął cały rosyjski naród, „od cara Mikołaja po żołnierza w celnej komorze”. „Wolałby być wpuszczony do Polski wolno w samych pantalonach, niż być pozbawiony swoich małych bogactw” – podsumowuje Stephens, dorzucając parę ogólnych myśli na temat „nienawiści” pomiędzy Polakami a Rosjanami, po czym zaczynają obaj, byle się pocieszyć, rozwodzić się nad urodą polskich kobiet, co trwa czas jakiś.

„Poniżający spektakl” na „progu Polski”

Szybko jednak Stephens od zachwytów przechodzi do „przerażenia”: na samym „progu Polski” – pisze -„zobaczyłem najbardziej poniżający spektakl, który widziałem w Europie, a nawet w barbarzyńskich krajach wschodu: czterdzieści czy pięćdziesiąt kobiet pracowało w polu, a wielki, dobrze ubrany mężczyzna, z fajką w ustach i długim kijem w dłoni, maszerował między nimi jako nadzorca. W naszym kraju najbardziej pospolity robotnik wzdrygnąłby się na myśl o tym, że jego żona lub córka miałaby pracować na roli. Widziałem podobne rzeczy, to prawda, w szarmanckiej Francji i pięknej Italii, ale niegdy nie widziałem, nawet w najbardziej barbarzyńskich krajach wschodu tak poniżającego spektaklu jak ten, i mógłbym znieść go prawie wszędzie, ale nie w rycerskiej Polsce”.

Rzecz, do której nie przywykliśmy: niezła polska droga

Droga od granicy do Warszawy była pokryta „makadamem” (od wynalazcy sposobu budowy dróg – Szkota Johna Loudona MacAdama, sposób ów polegał na tym, że na warstwę grubo tłuczonego kamienia nakładano warstwę kamienia tłuczonego drobniej), gładka i „równa, jak podłoga”. Jak zauważa autor, domy pocztowe (podróżni poruszali się powozem pocztowym, był to popularny wówczas środek podróży) są w Polsce „o wiele lepsze”, a usługi lepsze (choć i opłaty wyższe) niż po wschodniej stronie Buga.

Kraj jest mocno uprawiany i żyzny, jednak – tutaj niewiele się po przekroczeniu rzeki dla Stephensa zmieniło – „kompletnie płaski i mało interesujący”. Jak zauważa Amerykanin, kraj nie podniósł się jeszcze z powojennego i porewolucyjnego zdewastowania (podróż autora odbywała się kilka lat zaledwie po powstaniu listopadowym).

„Cała ta droga” była, jak przypominał natchniony romantycznym duchem Stephens, „polem bitwy, po którym Polacy ścigali Rosjan aż do granicy, i po której to drodze zostali zepchnięci z powrotem do Warszawy”.

Od czasu do czasu mijał spalone domy, które – jak pisał – „przypominały podbitemu, lecz nieujarzmionemu Polakowi o jego głębokiej, nieśmiertelnej nienawiści do Rosjan”.

Stephens zachwyca się zasłyszanymi opowieściami o nonszalanckich polskich dżentelmenach idących „w bój tak, jakby szli na bal”, ubrani „na czarno, w pumpy, jedwabne pończochy, uzbrojeni jedynie w małe miecze”. Wjeżdżając na Pragę wspomina o zamordowanych przez Suworowa trzydziestu tysiącach Polaków.

Pięknie położona Warszawa

Warszawę, leżącą na drugim brzegu rzeki, Stephens nazywa „bohaterskim lecz upadłym” „miastem odważnych mężów i pięknych kobiet”, przy czym autor nie kryje swoich duchowych wzlotów związanych z rycerskimi legendami – przede wszystkim Kościuszki (Thaddeus of Warsaw), ale także Sobieskiego czy Poniatowskiego.

Do miasta podróżni wjechali przez most na Wiśle.

W-5

Minęli zamek polskich królów, nad którym – jak odnotował z żalem autor – „powiewała rosyjska flaga”.

„Na ulicach rozbrzmiewała marszowa muzyka” – pisze Stephens – a ulice wypełniali „rosyjscy żołnierze, Kozacy i Czerkiesi”. Poruszali się „jak zdobywcy w podbitym mieście”, a mieszkańcy „spoglądali na nich w ponurym milczeniu”.

Podróżni zatrzymali się w „Hotel de Leipsic”, którego zresztą autor nie poleca.

Staphens, który podpadł w podróży na zdrowiu, spędził cały dzień w łóżku, gapiąc się w sufit, jakkolwiek, jak z rozbrajającą beztroską wspomina, „zbawiony był od smutku, wpadł bowiem w pasję i ciskał butami w służącego z tego powodu, że ten nie mógł go zrozumieć”.

„Ogólny widok Warszawy jest imponujący” – uważa Stephens – „stoi na wzgórzu [skarpie wiślanej] znacznej wysokości na brzegu Wisły”. Amerykaninowi podoba się coś, co obecnie określilibyśmy mianem „skyline’u” Warszawy: „Zamech” stojący u frontu i „wieże kościelne i iglice różnej wysokości”. Domy – zauważa – zbudowane są z kamienia bądź cegły i  ponumerowane są „w jednym ciągu”: Zamek (zajęty przez Paskiewicza) nosi numer 1, a ostatnie numery wynoszą około pięciu tysięcy.

Stephensowi podoba się architektura kościołów i pałaców. Główne ulice to Miodowa (Honey street) i Nowy Świat. „Jak w każdym arystokratycznym mieście” – zauważa – „ulice są źle brukowane i pozbawione trotuarów dla pieszych”. W powszechnym użyciu są „Russian drosky” – dorożki, a publiczne powozy są „takie, jak w Europie zachodniej, ale niższej klasy”, pomalowane na czerwono. Konie „zazwyczaj duże i ładne”, całe „w dzwoneczkach”. Hoteli jest wiele, często mieszczą się w dawnych pałacach, przed każdym stoi „wielki portier” w kapeluszu z kogucimi piórami i z laską o srebrnej główce. Stephens wspomina o „kukierniach”, jak odczytuje słowo „cukiernia”, i porównuje je do „French cafes”. W „kukierniach” „śniada i wypoczywa wielu warszawian”.



Azjatyccy Polacy, potomkowie Tatarów



Tu docieramy do fragmentu dość osobliwego:

„Polacy, w swych cechach, wyglądzie, obyczajach i manierach przypominają bardziej Azjatów niż Europejczyków i bez wątpienia pochodzą od tatarskich przodków” – pisze Stephens. Zauważa jednak, że „choć należą do słowiańskiej rasy, która zajmuje prawie cały obszar rozległych równin zachodniej Europy [gdzie w takim razie jest wschodnia?], wznieśli się wyżej, niż inni z prostackich i barbarzyńskich krain, które charakteryzują tę rasę, i to się szczególnie objawia w Warszawie”.

Autor spodziewał się widocznie w Polsce odnaleźć część dawnego, azjatyckiego w zasadzie, splendoru, wspomina bowiem, z jakim szokiem oglądali paryżanie polskie poselstwo, które przybyło do francuskiej stolicy prosić na tron Henryka, w Polsce zwanego Walezym. Polacy – ku osłupieniu Francuzów – nosili „długie szaty, futrzane czapy, szable, łuki i kołczany”, wszystko „na bogato”, w diamentach i złocie. W rzeczy samej, dawna szlachecka Rzeczpospolita była w Europie postrzegana jako kraj katolicki, ale i egzotyczny i – w zasadzie – niespecjalnie europejski.

I ten obraz Polski „doniósł się” do XIX wieku.

„Tego barbarzyńskiego wyglądu nie widać już jednak na ulicach Warszawy” – zauważa Stephens. Co więcej, Amerykanin „natychmiast po wjeździe do miasta” był „uderzony jego europejskim aspektem”. Warszawa „wyglądała prawie, choć nie do końca, jak miasto w zachodniej Europie, co można zapewne przepisać w wielkiej mierze całkowitej nieobecności półazjatyckich strojów, tak powszechnych we wszystkich rosyjskich miastach, nawet w Sankt Petersburgu. Jedyna rzecz, którą znalazłem osobliwą, to pozostałości barbarzyńskiego smaku na blichtr, manifestującego się w wielkich spinkach, guzikach czy złotych łańcuszków noszonych na piersi”.

„Plama na charakterze narodowym” Polaków

Polscy wieśniacy – zauważa Stephens – znajdują się na „najniższym stopniu społecznej degradacji”. Szlachta jest bardziej liczna, niż w jakimkolwiek innym kraju Europy, i to ona „sformowała polski naród”. Polskich szlachciców nazywa „dzielnymi, energicznymi, szczerymi, gościnnymi i wystrojonymi” i przypomina, że nazywano ich „Francuzami Północy”, nie tylko ze względu na umiłowanie do kuchni, rozrywek i spędzania czasu na świeżym powietrzu, ale także ze względu na polityczne upodobania („rewolucję w Paryżu zawsze odczuwano i w Warszawie”). I – zauważa Stephens – podobnie, jak Francuzi, polscy szlachcice odnoszą się do Niemców w ten sposób, że nazywają ich „głupimi”, sami mając się za elokwentnych i rzutkich.

Uprawianie jakiejkolwiek profesji – zauważa – choćby prawa czy medycyny, uważa polska szlachta za dyshonor. Woli, jeśli już musi wybierać, pług. Dlatego „cały handel w kraju znajduje się w rękach Żydów”, a większość rzemiosł „wykonują obcokrajowcy”. „Nie znalazłem Polaka w ani jednym sklepie w Warszawie, właścicielami hoteli i kawiarni są obcokrajowcy, głównie Niemcy. Mój krawiec był Niemcem, szewc Francuzem, a człowiek, który wstawił nowy kryształ w mój zegarek był Włochem z Mediolanu”. Stephens uznał tę „totalną absencję Polaków w jakimkolwiek pożytecznym zajęciu” „plamą” na ich charakterze narodowym.

Podczas pobytu w Warszawie Stephens czuł, mimo tłumów na ulicach i otwartych kawiarni, „posępne powietrze” nad opanowanym przez Rosjan miastem. Nastrój ten potęgował się, gdy słyszał „dziką muzykę” Kozaków czy rosyjskiego oficera w szynelu siedzącego w „drosky”. „Ale może mi się tylko wydawało” – dodaje.

Polska – pisał wtedy jeszcze autor – wyróżnia się na tle innych narodów Europy jako kraj tolerancji religijnej, choć opisuje także kaźnie, które dotknęły „bluźniącego bogu” Kazimierza Łyszczyńskiego, polskiego ateisty, „szlachcica litewskiego”, któremu „czerwonymi obcęgami wyrwano języki i rozerwano usta”, a dłonie żywcem spalono, jako narzędzia, które stworzyły niemiłe katolickiej wizji Boga pisma. Stephens dodaje, że przed przyjęciem chrześcijaństwa Polacy czcili „Jowisza, Plutona, Marsa, Wenusa, Dianę i inne pogańskie bóstwa”, tyle, że „pod innymi nazwami”.

Niedziela – pisze Amerykanin – jak w każdym katolickim kraju jest wolna, a przed kościołami dzieją się „takie same sceny, jak we Włoszech”. Mieszają się tu wszyscy, „szlachta, chłopi, sklepikarze, chłopcy z dorożek, żebracy. Szlachetnie urodzona pani zstępuje z karocy i moczy palce w tej samej święconej wodzie, klęka na tej samej podłodze, co żebrak”. Po wyjściu z kościoła jednak „powraca między nich niezmierzony dystans”.

O Polakach, którzy nie wychodzą na ulice, by nie ryzykować obrazy



Stephensowi osobliwie podoba się „urządzony ze smakiem” Ogród Saski (Jardin de Saxe), otoczonytak wysokimi  murami, oplecionymi winoroślą, by „nie było widać wokół niego budynków”, że Amerykanin „ledwie mógł uwierzyć, że znajduje się w centrum miasta”. Stpehensowi, którzy żałował, że nie ujrzał tu przedstawicieli „najznamienitszych polskich rodów”, towarzysze wytłumaczyli, że się spóźnił: po powstaniu historyczne polskie rody są prześladowane, i wielu zmuszonych zostało do opuszczenia miasta. „Ci, którzy zostali są zbyt dumni, by ryzykować obrazę ze strony rosyjskich oficerów”, wolą więc siedzieć w domach. Rosyjscy oficerowie zresztą – jak pisze Stephens – „ze swoimi brzęczącymi mieczami i bujającymi się pióropuszami nosili się w dumnej i pańskiej manierze”. Ciekawą klasą postrzega Stephens ochrzczonych, bogatych Żydów, którzy „posiadają wielką elegancję w wyglądzie i manierach”. Nienawidzą oni – zauważa autor – swoich niechrzczonych pobratymców z całego serca, a ich nienawiść jest hojnie zwracana. „Zajmują miejsce między Izraelitami a chrześcijanami”.

Stephens zachwyca się także Łazienkami, pełnymi „romantycznych mostów i alejek”, widząc w tych „pięknościach” rękę „dobrego króla Stanisława”.

Goszcząc w jednym z polskich domów Stephens ze wzruszeniem przyglądał się mężczyznom noszącym „zakazane polskie mundury”. Jako Amerykanin – pisze – „z dumą powiedziałem im, że” Polacy, którzy po upadku powstania wyjechali do USA, „znaleźli pośród naszych obywateli sympatię, na którą ci dzielni mężowie zasługiwali, i że nasz rząd nadał ziemię wygnanym rodakom Kościuszki”. Po powrocie do kraju Stephens przeczytał w gazecie, że część polskich wygnańców w Ameryce próbowała „podczas próby przekroczenia Gór Skalistych zostali pocięci na kawałki przez Indian”.

O całowaniu buta

Z Warszawy Stephens wybierał się do Krakowa. Długo czekał (wściekając się i zżymając na czasochłonną i utrapieńczą biurokrację) na dokument uprawniający do dalszej jazdy, który miał odebrać na policji. Ostatni wieczór spędził „at a herbata”, która jest „czymś podobnym do kawiarni w Europie południowej”.

Przewodnikiem Stephensa był chłop, który, ku jego zdziwieniu, oczekując na Amerykanina pod hotelem, najzwyczajniej w świecie położył się na chodniku i zasnął. Gdy go obudzono, rzucił się na Stephensa i jął całować jego dłoń, co jeszcze Amerykanin jako tako zniósł, oraz buty, co spowodowało, że Stephens mało go nie odkopnął. Widok „atletycznego, białego [!] mężczyzny całującego jego but” był dla Amerykanina nie do zniesienia.

Za cały strój polskiemu wieśniakowi wystarczała „koszula długa do stóp, przepasana skórzanym pasem szerokim na osiem cali, który służył mu za kieszeń”.

Z Warszawy do „Raddomia”

Po opuszczeniu Warszawy (rosyjscy żołnierze przetrzymali Stephensa na rogatkach odpowiednio długo, by Amerykanin zdążył odczuć i skontemplować moc państwa carów), podróżnik i „jego wieśniak”, jak określał chłopa, pojechali na południe. Zatrzymali się po jakimś czasie w miasteczku, którego nazwy Stephens nie zapamiętał (Grójec?). „Jak wszystkie inne miasteczka po tej stronie Warszawy w centrum znajdował się plac okolony stojącymi doń frontem drewnianymi domami. Mieszkańcami byli przeważnie Żydzi”. „Kukiernia” w tym miasteczku była „znacznie czystsza i lepsza, niż miasto obiecywało”.

Popijając kawę i zagryzając bułką podziwiał spęd bydła na rynek, który uznał za „wyjątkowe przedstawienie”. Za miastem zatrzymali się w „czymś w rodzaju karawanseraju” – prowadzonym przez Żyda zajeździe. Żona właściciela – odnotowywał podróżnik – wydawała się znajdować osobliwą przyjemność w kłóceniu się z każdym z gości, i fakt, że nie mogła pokłócić się z Amerykaninem, który za nic w świecie nie rozumiał, o co jej chodzi, wprawiała ją w jeszcze gorszy humor. W końcu jednak potraktowała gościa w wyjątkowo dobry sposób: rozsypała mu na podłodze „słomę o tolerowalnej czystości”, na której Amerykanin spędził noc. W zajazdach tego typu – jak się zdaje – zatrzymywali się, z braku innego wyboru, podróżni każdego stanu: w tym podgrójeckim (?) zajeździe Stephens spotkał niemieckiego przedsiębiorcę, który prowadził „dużą manufakturę żelazną” o „trzy dni drogi od Warszawy”.

Absurdalny Radom „zapamiętany na całe życie

Następnym miastem na drodze Stephensa był Radom, zapisywany przez niego jako „Raddom”. Wizyta w tym mieście była bardzo groteskowa i bardzo gombrowiczowska.

Wjeżdżało się do Radomia przez bramę. Stał przy niej żołnierz, który sprawdził paszport Amerykanina, a następnie wpakował się do jego powozu. Razem pojechali na rynek, gdzie policjant zaprowadził Stephensa na posterunek. Policjant spodziewał się łapówki, a na posterunku na podróżnego „nie zwracano uwagi”.

Gdy Stephens zauważył, że jego paszport – odebrany mu wcześniej przez policjanta – leży na stole, po prostu podniósł go, chcąc zwrócić na siebie uwagę. I faktycznie, zwrócił. Jeden z policjantów wyrwał mu dokument, i „w impertynenckiej manierze”, huknął nim o blat. Pozostali policjanci powstali, i – jak opisuje Amerykanin – kolejno podchodzili do paszportu, podnosili go do oczu, i również uderzali nim o blat.

Po pewnym czasie podszedł do Amerykanina „dobrotliwy” oficer, który, ciągnąc Stephensa za rękaw i wskazując na zegar, wytłumaczył mu, że musi przyjść o pierwszej. Stephens wyszedł na miasto, posiedział w „kukierni”, a gdy o pierwszej wszedł na posterunek, kazano mu przyjść o czwartej.

Gdy wrócił o czwartej, okazało się, że czeka na niego umundurowane konsylium. Tłumaczem był młodzieniec, „który trochę mówił po francusku”. Pierwsze pytanie które  zadano Stephensowi, brzmiało: jakim to cudem Amerykanin podróżuje po carskim imperium z rosyjskim paszportem.

Stephens odpowiedział oficerom, że nakazuje to ich własne prawo, a paszport został mu wydany przez rosyjskiego konsula w Konstantynopolu i póki co całkiem nieźle się sprawdzał w podróży po całej Rosji.

Następnie oficerowie chcieli wiedzieć, co sprowadza Amerykanina do Polski, na co ten miał ochotę „szczerze rzec, że jej bohaterska historia i chęć zobaczenia na własne oczy gigantycznej stopy na karkach podbitej ludności, i że właśnie taki inkwizycyjny system pytań jest  jedną z rzeczy, którą chciał zobaczyć”, lecz powstrzymał się: odpowiedział wymijająco, co „nie usatysfakcjonowało” konsylium.

Oficerów interesował kolor oczu Stephensa, jego wiek, wzrost i tak dalej. Porównywano te dane z paszportem: głośno odczytywano jego zapisy, a następnie po kolei sprawdzano zgodność z „oryginałem”.

Po jakimś czasie wszyscy na komisariacie „porzucili swoje zajęcia” i zgromadzili się wokół Stephensa, wspólnie porównywali go z paszportowym opisem i kiwali głowami. Podczas tego badania podróżnik zorientował się, nie bez smutku, że „większość tych oficerów było Polakami, którzy sprzedali się Rosji za marną pracę i płacę, zdrajcy w sercach i życiach, apostaci od każdego honorowego uczucia, i dyszący bardziej piekielnym duchem na własny kraj, niż sami Rosjanie”.

Kazał tłumaczowi przekazać oficerom, że „zapamięta to małe miasto na całe życie”, że „podróżował po Anglii, Francji, Włoszech, Grecji, Turcji i Rosji”, ale nigdzie nie spotkał takiego „gburostwa i nigdzie go tak obraźliwie nie potraktowano”, i że „nigdzie w Europie dwudziestu oficerów nie wyśmiewałoby podróżnego ku jego zakłopotaniu, zamiast mu pomóc, i że pośród nich nie ma żadnego prawdziwego Polaka”. Tłumacz przetłumaczył, oficerowie się obrazili i kazali Stephensowi przyjść o wpół do szóstej.

Całe miasto już wiedziało, że w Radomiu pojawił się „Amerykanin podróżujący z fałszywym paszportem”: jego „biedny Polak”, woźnica, biegał po ulicach i lamentował nad losem swego „pana” i nad dziesięcioma rublami, które miał od niego obiecane, i które jak nic przepadną, jeśli przepadnie i pan. Na ulicach wszyscy się na Amerykanina gapili. W jednej „kukierni” sprzedawczyni była „bardzo się uśmiechająca i usłużna” do tego stopnia, że Stephens poszedł do innej. W drugiej „kukierni” rozmowy ucichły, gdy tylko Amerykanin wszedł.

Stephens odnotowuje, że przyjazd obcokrajowca do tak małego miasteczka zawsze powoduje sensację, tym bardziej, gdy jest on obywatelem „wolnego kraju, takiego jak Ameryka”: od razu władze podejrzewają, że przybył on po to, by podjudzać Polaków do kolejnej rewolucji”. A – konstatuje smutno podróżnik – w tak despotycznym kraju „podejrzany znaczy winny”.

Gdy Stephens przybył na posterunek o wpół do szóstej, tłumacz udawał, że go nie poznaje. Amerykanin próbował zaciągnąć go ze sobą, apelował do jego przyzwoitości – wszystko na nic: tłumacz prawie sfrunął po schodach i zwiał.

W gabinetach policyjnych prawie nikt nie zwracał na niego uwagi, a ci, którzy zwracali, byli wyjątkowo niegrzeczni. Stephens wspomina, że „było z jego strony cudem powściągliwości”, że nie przygrzmocił nikomu w twarz.

„Zapięty po szyję” komendant wypisał jakiś rozkaz, kazał go ostemplować i wsunął w paszport Amerykanina. Żołnierz wyprowadził go z budynku, przed którym zebrał się już spory tłumek: radomianie w pełnej namaszczenia ponurej ciszy oczekiwali, co też władze przedsięwezmą z amerykańskim podróżnikiem. Ten szedł za prowadzącym go żołnierzem. Gdy mijali więzienie, więźniowie machali im zza krat. Stephens odetchnął z ulgą, gdy minęli ten przybytek i poszli dalej, jednak nie przestawał wyobrażać sobie „Syberii” i zastanawiał się, czy nie powinien napisać „do pana Wilkinsa, ambasadora w Sankt Petersburgu”.

I tak się to wszystko złożyło, że amerykańskiego turystę przyprowadzono przed oblicze samego gubernatora.

Był to „Rosjanin koło sześćdziesiątki”, który grzecznie poprosił Stephensa, by usiadł, o wszystkie „niedogodności”, które go spotkały obwinił Polaków „którzy, jak zapewnił, zajmują niższe pozycje w administracji”, pouczył jednak, że „kraj jest w tak niespokojnym stanie, że konieczne jest badanie wszystkich obcokrajowców”, szczególnie, że – jak opowiadał – władze posiadają wiedzę o kilku Francuzach wysłanych do Polski w celu podburzania jej ludności przeciw Rosjanom.

Wytłumaczywszy, oddał Stephensowi paszport i życzył wszystkiego najlepszego. Rezolutny zazwyczaj Amerykanin nie pytał już gubernatora o nic, tylko jak najszybciej ulotnił się z jego siedziby. „Do tej pory nie wiem, za co właściwie byłem wtedy zatrzymany” – skarży się we wspomnieniach Stephens.

Gdy przybył na komisariat z decyzją gubernatora, była już dziewiąta wieczorem i biuro, w którym zajmowano się Stephensem wcześniej, było zamknięte. Jakkolwiek – jak Amerykanin nie bez satysfakcji zauważa – „wszyscy dranie”, którzy byli dla Amerykanina tak niemili, obecnie „radzi byli mu służyć”.

Roztrzęsionego Amerykanina, który zawiesił się i nie wiedział, co robić dalej, jakaś dobra policyjna dusza zaprowadziła do jednego z okolicznych mieszczańskich domów, żeby sobie posiedział w czasie, gdy ona (dobra dusza), załatwi pod decyzją gubernatora podpis komendanta. Dom prowadzony przez same kobiety. W tym domu po raz kolejny Stephens zachwycił się „polskimi paniami”, twierdząc, że muszą znać czary, bowiem jeszcze przed chwilą miał „najgorsze myśli o całej ludzkości”, a w ciągu paru minut przebywania z młodymi polskimi mieszczankami „całe zgorzknienie uległo stopieniu”, a nawet był skłonny wybaczyć „gburom, którzy go prześladowali”. Był – jak wspomina – „pierwszym Amerykaninem”, którego młode mieszczanki „widziały w życiu” i były bardzo zdziwione, że nie jest czarny, bowiem „myślały, że wszyscy Amerykanie są czarni”.

W domu tym Stephens znalazł, jak pisze, „taką polskość, jakiej szukał”: pan domu poległ na polu chwały, a jego syn musiał uciekać do Francji. „Nigdy nie widziałem polskiej pani, która by nie była buntowniczką” – zachwyca się Stephens.

Gdy o jedenastej w nocy policjant przyniósł glejt komendanta i Amerykanin wyszedł z domu w którym jego dusza wzlatywała pod niebiosa, okazało się, że powóz, wraz z „jego Polakiem” najnormalniej w świecie rozpłynął się w powietrzu.

„Stałem przez chwilę w miejscu, w którym zostawiłem powóz i zastanawiałem się, co teraz robić” – wspomina smutno.

Stephens znalazł „swojego Polaka” w jednej z podmiejskich stajni, tyle, że „Polak” nie był już „jego”: bardzo się na Amerykanina z jakiegoś powodu obraził i mocno na niego krzyczał, choć – jak z żalem wspomina Stephens – nie wiadomo, co. W każdym razie o żadnym całowaniu buta nie mogło już być mowy.

Dopiero po jakimś czasie okazało się, że Polakowi szło o rzecz prostą: o dziesięć rubli, które – jak brzmiała umowa – miał otrzymać, gdy zawiezie Amerykanina na austriacką granicą w umówionym czasie. Innymi słowy – czas to pieniądz, a zamorski pan raczył przebimbać cały dzień i wieczór. Wyruszyli wkrótce.

Od kukierni do kukierni i o odkryciu ogórka kiszonego

Dalszą drogę na południe autor umilał sobie rozmyślaniami na temat Polski, kraju „prawie nietkniętego stopą obcokrajowca”.

Gdy dojeżdżał do granic administracyjnych Kielc „poczuł się nerwowo”.

I zastosował prosty trick: naciągnął kapelusz na oczy i rozparł się wygodnie na siedzeniu, udając „wielkiego pana”. „Żołnierz dotknął daszka i otworzył bramę”.

W Kielcach Amerykanin poszedł do „kukierni”, gdzie zjadł chleb z cukrem i wypił kawę. Po jakimś czasie wrócił Polak, który znów był „jego Polakiem”, pocałował go w but i dał znać, że konie gotowe i można ruszać.

Jadąc dalej, Amerykanin odkrywa, że z  Polakami może całkiem wygodnie porozumiewać się po łacinie. W nadgranicznej „trattorii” podziwia kiszonego ogórka i dziwi się, jak też można spijać spod niego coś, co określił – zapewne z braku lepszego określenia – jako „vinegar”.

Rzeczpospolita Krakowska, czyli „w końcu w Europie”

Na granicy Rosji i Rzeczypospolitej Krakowskiej – o dziwo – problemów nie było, i Stephens w nocy dotarł do Krakowa, gdzie zatrzymał się w hotelu „Pod Białą Różą”. Jak pisze, nie posiadał się z radości, że znów znalazł się „w granicach cywilizowanej Europy, w zasięgu zwykłych publicznych udogodnień”.

Zadowolony rozsiadł się przy kominku, i „posłał po właściciela, by ten przyszedł i porozmawiał z nim”. Właściciel, Włoch, okazał się „świetnym facetem”, a restauracja jego hotelu „uczęszczana była przez pierwszych ludzi w Krakowie”.

Kraków określił Stephens jako „stare i interesujące miasto”. Jest pięknie położone, a jego panorama – naszpikowana iglicami, wieżami kościołów, dachami pałacyków – zachwyciła Amerykanina. Zachwyt jednak minął mu nieco, gdy się w mieście zanurzył. Ale – jak zaznacza – „pozostało uczucie szacunku”, bo widać było po Krakowie „ślady lepszych dni”.

Autor zżyma się na kontrolę „trzech sępów – Rosji, Austrii i Prus” nad Wolnym Miastem Krakowem i przywołuje czasy, gdy miasto to było stolicą, gdy „Polska wysoko stała między narodami”. „Widać tu czasem pana w krótkiej szacie z niebieskiego sukna, z czerwoną szarfą i białą rogatywką, w ubraniu, które upodobali sobie szlachcice i dumni Polacy”. Zauważa też, co go „uderza”, wiejskie podkrakowskie stroje na ulicach miasta.

„Jak w prawie każdym mieście w Europie” – pisze Stephens – „stare mury miejskie zostały przekształcone w bulwary”. Amerykanin z zainteresowaniem opisuje krakowskie kopce, Rynek i Kościół Mariacki, Wawel (zapisywany jako Wauvel), groby królewskie. Zachwyca się Kościuszką.

A w hotelowej restauracji spotyka przy kolacji nikogo innego, tylko samego generała Józefa Chłopickiego, byłego dyktatora powstania listopadowego, „męża, do którego Polacy się zwrócili, jak do Kościuszki”.

„Wyglądał na mniej więcej sześćdziesiąt pięć lat, włosy miał idealnie białe, bardzo rumianą cerę, pewny i zdecydowany w zachowaniu i nadal w nienadszarpniętym zdrowiu, trzymając fason i dumę dystyngowanego weterana” – pisze autor, ale nie ma dla Chłopickiego ciepłej opinii poza tym, że całkiem nieźle wygląda:

„Nie mogłem uwierzyć, że zamienił cenną satysfakcję z długiej i wspaniałej kariery na kilka lat niegodnej egzystencji, i choć jestem obcokrajowcem, mogłem tylko żałować, że u schyłku życia okoliczności, zasadnie bądź nie, skalały imię tak szanowane. A głośno przeciw niemu przemawiało to, że widziałem go siedzącego w publicznej restauracji w Krakowie, nie niepokojonego przez rosyjski rząd”.

Generał Chłopicki bowiem, świetny żołnierz, w czasie powstania listopadowego – choć był jego dyktatorem i choć został ranny w bitwie pod Olszynką Grochowską (którą można uznać za sukces), nie podchodził do polskiej rewolty ze specjalnym entuzjazmem, co miało swoje odbicie w sposobie kierowania powstaniem, i co przez wielu Polaków uznane zostało za zdradę. Którą to opinię Stephens – jak widzimy – ochoczo podchwycił, mając Chłopickiemu za złe i to, że jadł spokojnie kolację w krakowskim hotelu.

„Podziemne labirynty”

Następnego dnia Amerykanin koił nerwy w Wieliczce, która leżała już poza obszarem krakowskiej minirzeczypospolitej, w Austrii. „Mimo bliskiej odległości musiałem przejść przez wszystkie formalności związane z wjazdem na teren obcego państwa”. Stephens „wziął fiakra” i jeździł do „różnych biur w całym mieście”. Odwiedził konsula austriackiego, gdzie dał mu „dolara płatnego do ręki”, a ten „był zaszczycony, mogąc wpuścić go w dominium cesarza austriackiego”, przy czym nie ma chyba co zakładać, że konsul połasił się o dolara łapówki, tylko, że tyle właśnie wynosiła opłata wizowa. Chyba.

Poza nużącym załatwianiem formalności wizowych potrzebny był jeszcze glejt od dyrektora kopalni w Wieliczce skierowany do nadzorcy kopalni – wydać się może, że w owych czasach w Europie Wschodniej i Środkowej życie obywateli upływało głównie na snuciu się od urzędu do urzędu, który to nabrzmiewający obyczaj eksplodował w końcu wulkanem u Kafki.

Załatwiwszy wszystkie papiery Stephens „znów wynajął fiakra i w ciągu paru minut przekroczył Wisłę. Na końcu mostu austriacki żołnierz zatrzymał go, by zobaczyć  paszport, celnik przeszukał bagaż sprawdzając, czy nie Amerykanin nie przewozi artykułów do oclenia.

Stephens cieszy się, że wszystkie formalności – od kiedy po raz pierwszy wziął fiakra by jeździć po biurach aż po oficera na moście – zajęły mu tylko dwie godziny.

Za Wisłą Amerykanin znalazł się w kraju „pięknym, pagórkowatym i dobrze uprawianym”, a na horyzoncie z zadowoleniem oglądał zarys Karpat, co ucieszyło go tym bardziej, że „już od dawna nie widział niczego, co wyglądało, jak góra”. Od Morza Czarnego – pisze – „podróżował równiną i z radością witał szczyty Karpat tak, jakby witał wieżę kościelną powracając na zamieszkane tereny”.

Wieliczka była miasteczkiem drewnianym, a rzeczą, która uderzyła Stephensa najbardziej był fakt, że wyglądała na wyludnioną – „wszyscy mężczyźni” – domyśla się – „pracują w kopalni”.

Amerykanin pokłócił się jeszcze z nadzorcą po łacinie, po czym zstąpił w końcu do kopalni prowadzony przez byłego napoleońskiego żołnierza ubranego w strój górniczy. Nakazał Stephensowi założyć długi, biały chałat, a następnie zostali spuszczeni w dół za pomocą prostej, górniczej windy. „Przez chwilę bałem się, że spadnę do krainy Plutona” – ekscytuje się post factum Stephens.

Amerykanin z zachwytem pisze o swojej podróży z pochodniami „po labiryntach podziemnego świata” i pisze, że „stał na pustyni, w dolinie Nilu”, ale nigdzie nie czuł tak wielkiej ludzkiej marności, jak w Wieliczce, bowiem w tej kopalni ryjący pod ziemią ludzie skojarzyli mu się z mrówkami. Powtarza zasłyszane mity, że gdzieś pod ziemią znajdują się całe wsie górnicze, w których ludzie rodzą się i umierają nie widząc światła dziennego, ale „to wszystko jest nieprawda: górnicy zjeżdżają na dół i wyjeżdżają na górę codziennie, mieszkając w okolicznych wsiach”, z wielkim zainteresowaniem jednak przygląda się koniom, które – jak mu powiedziano – „urodziły się w kopalni i nigdy nie widziały światła dziennego”. „Postarzały się przedwcześnie”.

Wyjeżdżając, Stephens wpisał się do księgi wizytujących, gdzie znalazł nazwiska dwóch Amerykanów, którzy odwiedzili to miejsce miesiąc przed nim. Przez most na Wiśle powrócił do miasta (przechodząc formalności graniczne), gdzie Pod Białą Różą wysłuchał kolejnych opowieści o polskiej rewolucji.

„I tu” – pisze Stephens – „na brzegach Wisły, opuszczam czytelnika. Przeniosłem go przez morza i rzeki, przez góry i równiny, przez królewskie pałace i chłopskie chaty” – żegna się, kończąc w ten sposób „Przypadki w podróży po Grecji, Turcji, Rosji i Polsce”.

0

Prawyprosty

35 publikacje
0 komentarze
 

Dodaj komentarz

Authorization
*
*
Registration
*
*
*
Password generation
343758