Manula Kalicka (ur. 25 marca 1952 w Zalesiu Dolnym) – polska pisarka i dziennikarka. Ukończyła studia polonistyczne i dziennikarskie na Uniwersytecie Warszawskim. Pracowała jako bibliotekarka, producentka konfekcji damskiej, prowadziła księgarnię, obecnie prowadzi agencję literacką. Zadebiutowała w roku 2002 powieścią Tata, one i ja w konkursie literackim zorganizowanym przez Klub Świata Książki i magazyn Elle, w którym zdobyła drugą nagrodę Złote Pióro 2002. Kolejne jej książki Szczęście za progiem i Wirtualne Zauroczenie znalazły się na listach bestsellerów. Jako dziennikarka zadebiutowała na łamach tygodnika „Polityka” i do dziś dnia regularnie z nim współpracuje. M.W.: Kiedyś opowiedziałaś mi niesamowitą historię o tym, jak projektowałaś ubrania podpatrzone u Niemek i potem sprzedawałaś je w Polsce za czasów, gdy nie mieliśmy w sklepach […]
Manula Kalicka (ur. 25 marca 1952 w Zalesiu Dolnym) – polska pisarka i dziennikarka. Ukończyła studia polonistyczne i dziennikarskie na Uniwersytecie Warszawskim. Pracowała jako bibliotekarka, producentka konfekcji damskiej, prowadziła księgarnię, obecnie prowadzi agencję literacką.
Zadebiutowała w roku 2002 powieścią Tata, one i ja w konkursie literackim zorganizowanym przez Klub Świata Książki i magazyn Elle, w którym zdobyła drugą nagrodę Złote Pióro 2002. Kolejne jej książki Szczęście za progiem i Wirtualne Zauroczenie znalazły się na listach bestsellerów. Jako dziennikarka zadebiutowała na łamach tygodnika „Polityka” i do dziś dnia regularnie z nim współpracuje.
M.W.: Kiedyś opowiedziałaś mi niesamowitą historię o tym, jak projektowałaś ubrania podpatrzone u Niemek i potem sprzedawałaś je w Polsce za czasów, gdy nie mieliśmy w sklepach zbyt wielu kolorowych, ładnych rzeczy.
M.K.:Nie u Niemek, a w Belgii, to były czasy kiedy H&M czy C&A to były dla nas, Polek, wielkie marki.
Zarobiłam nieco pieniędzy i przywiozłam trzy sukienki, dla siebie mamy i siostry, Każda chciała mieć też pozostałe i tak to się zaczęło. Akurat w Warszawie powstał pierwszy butik na Krakowskim Przedmieściu prowadzony przez legendarne siostry Michalskie, więc pomyślałam: skoro udało mi się tak udatnie podrobić te sukienki, to może zrobię jakieś wariacje na temat łaszków, które widziałam na Zachodzie i zaproponuję.
M.W.: Chciałabym zobaczyć te stroje!
M.K.:Panie się zachwyciły i przez ładnych parę lat, szyłam sukienki z tetry, surówki czy płótna, bo to były jedyne dostępne u nas materiały. Najpierw zresztą się je farbowało. Studiowałam wtedy dziennikarstwo, wiec po drodze na zajęcia robiłam dostawę, a gdy wracałam, zaglądałam, co poszło. Miłe czasy.
M.W.: Pamiętam Cię, kiedy pierwszy raz pojawiłaś się w telewizji. Wygrałaś wówczas konkurs Świata Książki. Opowiedz trochę o tym wielkim wydarzeniu.
M.K.:Rzeczywiście jak większość moich przygód ta literacka była najzupełniej zwariowana. Nie pisałam nic od ostatniego tekstu na studiach, równo 20 lat. Zajmowałam się różnymi rzeczami by utrzymać dom, a czasy były nielekkie, jak zawsze zresztą, sukienki po wejściu kapitalizmu podupadły, zresztą już dawno przestało mnie to bawić. Rozstałam się z mężem, dziennikarzem, któremu pomagałam, poprawiałam, wymyślałam tematy i tytuły, stwarzałam warunki, by w spokoju pisał, n bo zdolna niego była bestia. Gdy teraz na to patrzę: chowałam się za jego plecami, sama nie miałam odwagi. I nagle koniec. Małżeństwo w gruzach, miałam też wtedy małą, ledwo dyszącą księgarenkę i ostre poczucie, że zmarnowałam życie, że to koniec.
M.W.: Wyobrażam sobie, jak musiało być Ci ciężko.
M.K.:Tak. Bardzo. Motałam się w depresji bez pomysłu przez całe trzy lata.
M.W.:Ale w końcu zdarzyło się coś pozytywnego, prawda?
M.K.: W 2002 roku (dekada akurat minęła odkąd piszę) wpadłam na koleżankę z dziennikarstwa, której wdzięczna będę po grób. Zagadnęła, czy bym nie napisała opowiadania, ona wyjeżdża, a potrzeba. Krótkiego, 4 tysiące znaków. To była magia, usiadłam napisałam, i poczułam, że ono dobre jest. Wpadłam w stan euforii. Serio. Napisałam zaraz dwa następne, tak na jednym oddechu. Wysłałam i cisza, zatem uznałam, że nie były wcale dobre, a mi odbiło. Ale znów wpadłam na Basię i się okazało, że w redakcji dyskietka się nie otworzyła. Posłałam mejlem i tak zadebiutowałam.
M.W.: A skąd pomysł, żeby wziąć udział w konkursie Świata Książki?
M.K.: Zobaczyłam info o konkursie dwa miesiące przed terminem, wiec wybrałam najlepiej rokujące opowiadanie Tata, one i ja i wzięłam w obroty. Synowie postradali matkę, która zainwestowała całą gotówkę w stuletniego laptopa, więc przeszliśmy na dżem, ja straciłam kontakt z realem, ale zdążyłam. Wysłałam w ostatniej nieomal minucie – 23, 45 i wygrałam. No i piszę. Zawszę mówię, że to był mój najlepiej zainwestowany tysiąc złotych-tyle kosztował laptop.
Książka się świetnie sprzedała, miała dwa wydania, kupiono prawa filmowe. Niestety film nie powstał – coś tam po drodze się omsknęło.
M.W.: Książka jest świetna, wiem, ponieważ tak właśnie zaczęła się moja przygoda literacka z Tobą. Podsumowując ten wątek: zadebiutowałaś w Świecie Książki. Dlaczego więc kolejne Twoje pozycje nie ukazały się w tym wydawnictwie?
M.K.: Po prostu, postawili na literaturę tzw. ambitną, a ja powędrowałam do wydawnictwa Prószyński, które kupiło na pniu ode mnie trzy książki.
Miałam wtedy ewidentne adhd.
M.W.: Telewizja, bankiety, sprzedaż praw do filmu… prawdziwa bajka, prawda?
M.K.:Telewizja? Bankiety? Aż tak cudne życie pisarek nie jest. Parę razy byłam, ale żeby to jakoś mnie kręciło nadmiernie, to nic z tych rzeczy. Miło, gdy cię wywiadują, ale jeszcze milej, gdy cię lubią. Najbardziej mnie kręciło, kiedy ktoś pisał, że czytał moją książkę naście razy. Ale nie da się ukryć-telewizja bardzo pomaga w tym, by cię lubili.
M.W.: Miałaś pewnie zagorzałych fanów?
M.K.:Mam fanki, które przy okazji ściskam czule, dzięki nim piszę, bo zadowoleni czytelnicy to właściwie jedna nagroda w literaturze popularnej.
„Tata, one i ja”, moja najpopularniejsza powieść była taka trochę antymusierowicz, choć bardzo lubię czytać Musierowicz, ale chciałam pokazać, że może być sensowna, wspierająca się rodzina, która mogłaby być uznana, za dysfunkcyjną w normalnym rozumieniu tego słowa. Mama przepada z dżentelmenem z Afryki, tata rockman zmienia panienki jak …chciałam powiedzieć rękawiczki, ale może prezerwatywy będzie słuszniej. Ma problem z narkotykami i dwoma dziewczynkami, które nagle spadły mu na łeb i usiłują, przynajmniej starsza, coś z niego wykrzesać, a i on nieporadnie, iście po męsku, jak mówiła jedna z bohaterek „Ani z Zielonego Wzgórza”, próbuje wybrnąć z tego, w co wpadł i bezustannie wpada.
Przy okazji, jest to rodzina, w której prym wiedzie babcia, też niezbyt konwencjonalna, ale bardzo skuteczna. Babcia na miarę czasów.
M.W.: Można by sądzić, że jesteś wielką szczęściarą, skoro w Twoim przypadku można odkręcić przysłowie i powiedzieć, że to nie Mahomet idzie do góry, tylko góra do Mahometa! Wem, że pewnego dnia przyszedł do Ciebie TVN….
M.K.:Ale to już dużo później, Zaproponowano mi napisanie książki do filmu Kochaj i Tańcz, który właśnie powstawał.
Typowa chałtura, ale dobrze płatna.
M.W.: Co miałaś zrobić dokładnie? Jak rozumiem, otrzymałaś do wglądu scenariusz filmu, który później cieszył się w kinach dużą popularnością.
M.K.: Scenariusza nie mogłam tykać, ale wynegocjowałam, że obok niego napiszę drugą historię – miłości rodziców pary bohaterów. To były moje czasy, późne lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte. Znałam te dziewczyny, tych chłopaków i te klimaty. Z przyjemnością mi się to pisało i wyszła mi z tego bardzo przyzwoita obyczajówka, tuż obok wątku filmowego, który natury rzeczy był, jak by tu rzec: wątlejszy- musiałam się trzymać scenariusza.
Ale uważam, i nie tylko ja, że to wcale udana pozycja, była chyba czternastą najlepiej się sprzedającą książką roku.
M.W.: Można jeszcze gdzieś dostać Twoją książkę?
M.K.:Nie wiem. Mało się książek wznawia.
M.W.: „Wirtualne zauroczenie” i – uwielbiam tę historię! Opowiedz, proszę Czytelnikom, jak wyglądały przygotowania do niej? Tu zdradzę, że były dość niesamowite …
M.K.: Wirtualne to moje szaleństwo. Spokojna matka dzieciom i początkująca pisarka zakopana na wsi odkrywa świat czyli Internet. Nagle się dowiedziałam, że życie tętni tuż obok mnie, choć za oknem mam łąkę. Po chwili odkryłam też randki, dojrzałam do nowego związku, i okazało się, że to możliwe, ale jakże dziwne. Byłam z innej epoki. Nie umiałam tego wszystkie rozpoznać, nie znałam reguł i ta ksiązka powstała z mojego zadziwienia.
M.W.: Naprawdę udawałaś mężczyznę? O czym pisały do Ciebie kobiety?
M.K.: Gdy po chyba trzech miesiącach w sieci zdecydowałam, że piszę o tym, bo to fascynujące, stworzyłam sobie z siedem profili. Byłam i kobietą trzydziestoletnią i czterdziestoletnią, i byłam też mężczyzną. Byłam też sobą. Prześwietlałam serwis z wszystkich punktów widzenia. Dostawałam zupełnie szalone listy, zabawne listy, wzruszające.
I takie, że aż bolało. Nie prowokowałam ich.
M.W.: Wyłania się z tego obraz, którego kobiety pewnie wcale nie chcą oglądać: obraz kobiet, które pragną miłości i szukają jej tam, gdzie jest możliwość.
M.K.:Kobiety bardzo szukają uczucia, wierzą w nie i idą za nim jak za błędnym ognikiem na bagnie. A mężczyźni, no cóż, raczej gonią przygodę. Podhajcowują swoje ego uwielbieniem kobiet, zdobywają je i dalej polują. Czasem zaglądam na randki i widzę wciąż tych samych facetów. Tyle lat. Jakie to smutne i jakie nudne. Ale oczywiście są i inni. Mili sympatyczni i warci grzechu. Tylko, że ci szybko znikają
I właściwie to dobrze. Znam kilka szczęśliwych netowych małżeństw.
M.W.: Wiem, że jest pewna książka, o której zawsze mówisz ciepło, ale też z żalem. Rembrandt – wielkie nazwisko, które pojawia się w jej tytule. Co to była za powieść i co z nią poszło tak, jak planowałaś?
M.K.:„Rembrandt, wojna i dziewczyna z kabaretu” to moja najważniejsza książka. Pisałam ją z największą starannością przez dwa lata, zbierałam materiały, dużo myślałam nad nią. Chciałam stworzyć coś w rodzaju Polskich Dróg – panoramę losów Polaków i Żydów w czasie wojny. Po drodze wybuchł Gross, nie zmienił on specjalnie mojego widzenia okupacji, byłam obczytana w temacie, wiedziałam mniej więcej jak to było. A było różnie, w różnych miejscach. Jak to w życiu.
M.W.: Jak dla mnie, to bardzo dobry pomysł. Co z tego wyszło?
M.K.: Chciałam napisać książkę prawdziwą, ale popularną, wzruszającą, taką, którą się czyta jednym tchem i chcesz więcej. Sagę. Niemałe zadanie sobie postawiłam. Tytułowy Rembrandt to oczywiście obraz, którego szukają Niemcy, a ukrywają Polacy i żydowski profesor Leon Rosenblatt. Taki wątek sensacyjny, a nawet kryminalny, bo osią jest morderstwo w pierwszych dniach okupacji. Ja pracuję w literaturze pop, i gdy chce o czymś powiedzieć, myślę jak o tym opowiedzieć ciekawie. Książka miała same świetne recenzje, znów sprzedałam prawa filmowe, nawet miałam dwóch amatorów, ale znów pech mnie dopadł; do realizacji filmu nie doszło, a z nowym wydawcą jakoś się nie zaprzyjaźniłam i nie miałam, gdzie pisać dalszej części. No i tak, mi ta książka uciekła, czego bardzo żałuję, mam kawałek drugiego tomu i ciągle liczę, że wrócę do pisania, choć im dalej, tym będzie trudniej.
M.W.: A gdyby teraz znalazł się wydawca zainteresowany wznowieniem Rembrandta i zostałabyś poproszona o drugą część? Zabrałabyś się na to? Masz jeszcze notatki albo sugestie dotyczące drugiego tomu, czy może po czasie napisałabyś ją zupełnie inaczej niż planowałaś?
M.K.:Oczywiście, mam pomysł na tom drugi, moi bohaterowie przedostają się Węgry, potem Leon Rosenblatt wędruje do Lwowa okupowanego przez Sowietów, zaś Irenka Górecka ryzykuje i wraca do Warszawy. A to wszystko dlatego, ze chciałam pokazać jak najwięcej historii.
A w tle ciągle sprawy zabytków, które trzeba ocalić- podobnie jak i ludzi.
Ciągle myślę o wznowieniu pierwszego części, i zaatakowaniu drugiej, która zresztą będzie zupełnie samodzielną historią do czytania.
M.W.: Jako agentce pisarzy, udało Ci się wydać już kilka, jeśli nie kilkanaście pozycji. Skąd pomysł na takie działanie? Uważasz, że w Polsce, gdzie mamy w sumie niewiele wydawnictw, agent jest pisarzom potrzebny? W czym ułatwiasz ich życie?
M.K.:Dzięki pracy agencji udało się już wydać ponad dwadzieścia książek. Agent jest autorom bardzo potrzebny, na swoim grzbiecie odczułam jak bardzo. Pisanie to delikatna materia, twórca zawsze jest pełen różnych niepokojów, ma słabą pozycję negocjacyjną, nie rozpoznaje często swojego miejsca, możliwości, nie zna rynku. Można rzec, strzela na oślep. Agent wie, z czym do kogo, umie wskazać dobre strony książki, przepracować z autorem słabsze, bo nikt nie jest doskonały i nie ma książki, która nie mogła być lepsza i lepiej się sprzedawać.
To świetne zajęcie, choć trudne na rynku, który się kurczy i generuje mało zysków. Moja agencja Manuskrypt powstała właśnie po to, by pomagać Autorom, ale i też wydawcom. Dzięki niej nie muszą tracić czasu na słabe pozycje, to co oferuję trzyma poziom. Może pasować lub nie – ale to porządny towar.
M.W.: Coś o tym wiem, niestety i cieszę się, w Polsce nareszcie nastąpiła era agentów dla pisarzy. Z wieloma wydawcami współpracujesz obecnie?
M.K.: Z kilkoma. Ale z samymi poważnymi firmami, z natury rzeczy, unikają nas wydawnictwa, które nie płacą Autorom, a takich jest multum.
M.W.: A jest jakaś powieść, której nie możesz sprzedać, chociaż uważasz, że powinna ujrzeć światło dzienne?
M.K.: Ostatnio udało mi się sprzedać taką powieść! Półtora roku leżała w agencji i cały czas o niej pamiętałam. To taki paradokument o przemyśle porno w Polsce. Świetnie, mocno napisany. Wydawcy bali się tematu i dzięki fali książek erotycznych znowu zaatakowałam i książka się ukaże. Mam jeszcze jedną taką – o kobiecie, która odkrywa, że jest lesbijką. Właściwie, to dzieje dwóch dziewczynek. Jednej wychowującej się w Stanach, drugiej na Śląsku. Dla mnie ta historia to trochę „Smażone zielone pomidory . Nie jest aż tak dobra, ale oddaje klimat dzieciństwa i miłości dwóch kobiet.
M.W.: Teraz pomówmy wreszcie o Tutto Bene. Dlaczego kryminał i dlaczego pisany do spółki ze Zbigniewem Zawadzkim?
M.K.:Kryminał, bo lubię kryminały i lubię zmieniać gatunki. Każda moja książka jest inna – poczytuje sobie to za sukces. Powielanie jednego pomysłu to nuda, a ja się nie lubię nudzić. Lubię wyzwania. A ze Zbyszkiem, bo razem prowadziliśmy Agencję, dobrze się znamy, mamy podobne poczucie humoru, lubimy też gotować i jeść, niestety. Dla odmiany po pracach agencyjnych zaczęliśmy się zabawiać pisaniem smacznego kryminału. Podsyłaliśmy sobie po 10 mniej więcej stron. To też było wyzwanie- agent nie może wypuścić kiepskiej książki.
M.W.: Nie mogę się powstrzymać przed tym pytaniem: jak to jest pisać we dwoje jedna powieść? Ustalacie, że Ty napiszesz ten fragment, a Zbigniew tamten? Dzielicie między siebie bohaterów?
M.K.: Na początku tak kombinowaliśmy. Ale później po prostu, gdy jedno się zmęczyło pisaniem, przekazywało plik drugiemu i tak to szło.
Ale nie bez hamowania, bo wbrew pozorom taki proces pisania jest mozolniejszy niż gdy sama piszesz. Każdy ma swoje sprawy, życie i dość długo trwało to pisanie. Dwa lata.
M.W.: Podoba mi się, że pod płaszczem kryminału, przemyciłaś istotne wątki społeczne, jak na przykład prześladowania mniejszości narodowych. Od razu nasuwa mi się skojarzenia z „Kolorem zbrodni” Richarda Price, gdzie z kolei w historię kryminalną została wpisana ocena sytuacji społecznej małego miasteczka, gdzie istniały silne rasowe podziały. Czy Ty również chcesz zwracać uwagę społeczeństwa na bulwersujące Cię, ważne sprawy?
M.K.:Własnie tak, w każdej z książek staram się coś przemycić sensownego. Nie opowiadam opowieści tylko po to by ja opowiedzieć.
Najpierw myślę nie fabule, tylko o czym chce powiedzieć w tle. Fabuła jest ważna. Ale dla mnie akurat wtórna. Niemniej zawsze mówię, że we mnie mieszkają historie.
M.W.: Jedna z bohaterek „tak spojrzała” na bohatera, że dla czytelnika wszystko staje się jasne. Uwielbiam w Twoich powieściach właśnie wątki romansowe. Powiedz, czy w następnej książce, którą wiem, że piszesz, będziemy mogli oczekiwać nie tylko kryminału, ale też miłości?
M.K.: Nie wiem. Jeszcze jej nie domyślałam do końca. Ba! chyba zmienie pomysł. Natomiast w Rembrandcie chciałabym by Irenka przeżyła miłość, bo jakże tak bez miłości?
M.W.: No właśnie, co dokładnie piszesz i czy robisz to teraz już sama, czy wciąż ze Zbigniewem? A może szukasz nowego partnera do współpracy?
M.K.:Teraz piszę sama. To jednak mój zawód. A Zbyszek jest tłumaczem i zawsze swoje tłumaczenia stawia na miejscu pierwszym.
Niestety, ale czasowo to dla mnie niemożliwe. Muszę pisać szybciej.
Książka w dwa lata, to za długo. Czytelnicy zapominają o Autorze, fabule itd..
M.W.: Recenzje macie świetne, myślę, że książka potwierdza wasze kompetencje.
Nam chodziło o dobrą zabawę, przede wszystkim dla czytelników. Ale i my się dobrze bawiliśmy pisząc.
M.W.: Czyli Tutto Bene co znaczy Wszystko dobrze?
M.K.:Jak najbardziej.
Rozmawiała: Małgorzata Warda