Dzisiaj znowu za swoje zasługi w utrzymywaniu przy władzy „rycerzy okrągłego stołu” nasz dzielny elektryk Wałęsa doświadcza splendorów i komplementów. To niedawno w „Newsweeku” Andrzej Wajda poszedł na całego i mianował Wałęsę „Drugim Kościuszką”…
Kiedy „elity” w III RP jeszcze dwie dekady temu były zachwycone polskim mężem opatrznościowym Lechem Wałęsą, a było to oczywiście zanim stanął w wyborcze szranki z premierem„siłą spokoju”, Tadeuszem Mazowieckim, próbowano w jakiś sposób zatrzeć obraz, jaki wyłaniał się przy każdej okazji, kiedy Wałęsa pojawiał się publicznie.
Nie dało się nijak ukryć, że mamy do czynienia z próżnym, prymitywnym i gruboskórnym nieokrzesanym prostakiem, który jako główny obalacz polskiego i światowego komunizmu wyglądał delikatnie mówiąc dość niewiarygodnie.
Oczywiście od razu do dzieła pompowania Wałęsy ruszyli wprawieni w oddawaniu hołdów PRL-owskiej władzy „intelektualiści” typu Andrzej Wajda, który publicznie zadeklarował nawet chęć bycia szoferem geniusza.
Później coraz częściej ujawniano Polakom różne nadprzyrodzone cechy wodza, dodatkowe zmysły, wizjonerstwo, cudotwórstwo. Wśród porównań stosowanych do przekonywania Polaków, że w byle, jakim opakowaniu znajduje się towar prima sort, najbardziej utkwił mi w pamięci „Drugi Piłsudski”. Potem jak pamiętamy wszystko ucichło i właściwie Wałęsa zanim otrzymał ostatnie powołanie do walki z „kaczyzmem” przebywał przez lata w stanie politycznej hibernacji.
Powrócił dopiero w światłach jupiterów w 2005 roku, gdy PiS niebezpiecznie rósł w siłę. Stało się to podczas pogrzebu Jana Pawła II w Rzymie, kiedy to cała Polska ujrzała pojednanie się salonu i zwieranie anty-pisowskich szeregów w obliczu zagrożenia.
Doszło wówczas przed kamerami do słynnego wzajemnego sobie wybaczenia i pojednania między Wałęsą i Kwaśniewskim. Cel był prosty. Włodarze PRL-bis przerażeni żałobą, która zjednoczyła Polaków i postanowili przelicytować miejscowy plebs. Ten sam potworny strach przed zjednoczonym narodem miał powrócić po 10 kwietnia 2010 roku.
Dzisiaj znowu za swoje zasługi w utrzymywaniu przy władzy „rycerzy okrągłego stołu” nasz dzielny elektryk Wałęsa doświadcza splendorów i komplementów. To niedawno w „Newsweeku” Andrzej Wajda poszedł na całego i mianował Wałęsę „Drugim Kościuszką”, o którym będzie kręcił film.
Próbowałem porównać życiorysy obu narodowych bohaterów, ale szybko zrezygnowałem, kiedy mi wyszło, że gdy Tadeusz Kościuszko wraz ze swoim bratem Józefem pobierali nauki Kolegium Pijarów w Lubieszowie, to 200 lat później również dziewięciolatek Lech Wałęsa był na etapie drugiej klasy szkoły podstawowej i oddawania moczu do kościelnej chrzcielnicy.
Kiedy Tadeusz Kościuszko wstępował do Korpusu Kadetów Szkoły Rycerskiej i studiował tam historię Polski i historię powszechną, filozofię, łacinę, język polski, francuski i niemiecki oraz prawo, ekonomię, arytmetykę, geometrię i miernictwo, Lech Wałęsa będąc w tym samym wieku, po ukończeniu zawodówki pracował już, jako konserwator urządzeń elektrycznych w Państwowym Ośrodku Maszynowym w Łochocinie.
Dałem sobie spokój z tym życiorysowym slalomem równoległym, bo przecież jasnym jest, że establishment III RP jest w stanie wypromować każdego bez wyjątku naturszczyka pod warunkiem, że zapewni on temu establishmentowi dalsze możliwości pasożytowania bez zawracania sobie głowy jakąś tam Polską i tym podobnymi pierdołami.
Jednym słowem zaserwowano nam durnia i zwykłego podłego chama ( sądy orzekły, że te słowa nie obrażają prezydenta), o czym przez pokolenia najbardziej będą świadczyły te słowa wypowiedziane przez Wałęsę po śmierci śp. Lecha Kaczyńskiego:
„Na pewno zginął i to jest osiągnięcie, że zginął. Natomiast innych osiągnięć nie widzę i nie widziałem.”
Teraz przejdźmy do drugiego naszego wąsatego nieszczęścia.
Tu nieokrzesanego i pozbawionego jakiegokolwiek taktu, gruboskórnego naturszczyka obdarowano herbem, na gruby paluch wciśnięto mu sygnet i tak nasz hrabia na tle złoconych opraw książek, zabytkowych pałaców i powodujących poczucie ciepła i bezpieczeństwa staropolskich kominków kokietował tubylczą ludność.
Oczywiście przysłowiowa słoma jak zwykle szybko wyłazi z butów, zwłaszcza, jeżeli prezydent historyk i prezydentowa filolog podpisują się w ambasadzie Japonii pod krótkim wpisem kondolencyjnym, w którym głowa polskiego państwa robi siedem byków. Teraz duża część Polek i Polaków może sobie pluć w brodę, a zapewniam, że to dopiero początek.
No, ale czego można się spodziewać po prezydencie historyku, któremu przy pomocy teścia ubeka udało się napisać pracę magisterską w jedenaście dni, a promotorem tej pracy był nie byle, jaki pedagog, bo sam profesor Andrzej Garlicki, czyli tajny współpracownik SB o pseudonimie „Pedagog”?
A teraz najważniejsze ostrzeżenie.
Bardzo źle by się stało gdyby większość Polaków zaczęła obu polityków postrzegać, jako zwykłych i niegroźnych „WSIowych głupków”.
Umieszczenie ich przez „układ sprawujący władzę” na najwyższych funkcjach w państwie, co wymagało wprost gigantycznego nakładu sił i środków oznacza, że są to osoby niebezpieczne, groźne, bezwzględne i pozbawiona jakichkolwiek skrupułów.
Oni doskonale wiedzą, dzięki jakim mechanizmom, siłom i ludziom znaleźli się na wyznaczonych im pozycjach, więc ich bezwzględna lojalność zawsze będzie dotyczyła wyłącznie owych promotorów oczywiście jak zwykle z dobrem Polski i Narodu na kłamliwych ustach.