Istota wyborów polega na tym, że głosując na swojego kandydata, ludzie głosują na siebie
Kiedyś z wielką zazdrością oglądałem w telewizji godzinny reportaż o pokojowej zmianie władzy w Serbii, kładącej kres reżimowi postkomunisty Slobodana Milosevicia. Jednego dnia ludzie spontanicznie poszli pod serbski parlament, którego budynek był chroniony przez szczelny kordon uzbrojonych policji. Żółwie wyglądali groźnie i poważnie, gotowi bronić budynku siłą. Ale ludzie stale nadchodzili. A kiedy przybył ich pierwszy milion policja zdecydowała sie opuścić teren wokół budynku i spokojnie odeszła. Policja nie wiedziała, że następny milion Serbów był już w drodze do parlamentu. Decyzja policji o zaprzestaniu chronienia budynku parlamentu była na wskroś racjonalna. Ludzie pokazali, że mają siłę i rowalili parlament, który im nie służył. Serbia zyskała szansę na demokrację i stworzenie nowych warunków rozwoju swego kraju.
To jest także niezbędne w Polsce. W Polsce nie ma demokracji. W Polsce jest fasadowa i fikcyjna demokracja. Dlatego Polsce jest niezbędny marsz milionów Polaków na parlament po to, aby doprowadzić do wolnych wyborów. Aby wybory do Sejmu w Polsce były wolne muszą być bezpośrednie, a nie proporcjonalne. Tak jak w Kanadzie. Tak jak w Wielkiej Brytanii. Tak jak w USA. Tak jak we Francji. To odsunie od władzy partyjnych mafiozów z drapieżnych partii politycznych, razem z ich autokratyczną mentalnością. To pozwoli wybrać reprezentantów naprawdę odpowiedzialnych przed ludźmi za swoje miejsca w Sejmie i w Senacie. To da nowemu rządowi autorytet i szacunek, aby utrzymać praworządność, gwarantować prawa jednostki i bronić nas przed drapieżnymi praktykami grup mniejszościowych. To pozwoli naszej Ojczyźnie zacząć nowe życie.
W Polsce nie szanuje się praw jednostki i toleruje się grabieżcze praktyki grup mniejszościowych przez to jedno słowo – proporcjonalne zamiast bezpośrednie. Proporcjonalne wybory do Sejmu polegają bowiem a tym, że głosuje się na listy kandydatów partii politycznych, wybierając jednego z nich. Tyle, że ci kandydaci są już wybrani na te listy przez politycznych mafiozów partyjnych. I nikt, kogo ci mafiozi nie zaakceptują, do Sejmu się nie dostanie. A więc po pierwsze wyborcy głosują na już wybranych, a po drugie nikt z nich samodzielnie wystartować nie może. Czyli fikcja demokracji. Skoro ja muszę głosować na kogoś, kogo już ktoś inny wybrał, to nie ma demokracji w Polsce. Skoro ja nie mogę sam wystartować w wyborach, lecz muszę mieć zgodę mafiozów partyjnych, to nie ma demokracji w Polsce. Jest tylko fikcja demokracji i fikcja wyborów demokratycznych. Polak w dzisiejszej Polsce jest jak Murzyn ze stanu Missouri na południu Stanów Zjednoczonych w latach 50. XX wieku. Niby może głosować, ale nie ma swoich kandydatów. A samemu wystartować nie może.
W Polsce wyborcy nie znają z reguły swych kandydatów. Gdyż są za duże okręgi wyborcze. Są kilkusettysięczne. A i kandydatów jest w każdym okręgu wyborczym jest co najmniej stu kilkudziesięciu. Wyborcy wiedzą o nich tyle, ile powiedzą im media. Głosują więc na medialne wizerunki partii politycznych i medialne wizerunki mafiozów partyjnych, udających przywódców politycznych Polaków. To daje mediom w Polsce niepotykaną w innych krajach władzę polityczną. To daje drapieżnym grupom mniejszościowym, które kontrolują media czy tylko mają na nie największy wpływ, na czele z żydowską grupą władzy, niespotykaną i niekontrolowaną przez wyborców władzę polityczną. A Polska jest haniebnie na przy końcu światowej listy krajów, jeśli chodzi o wolność wypowiedzi w prasie, radiu i telewizji.
W konsekwencji wybrani tak posłowie nie są reprezentantami wyborców, ale reprezentantami partii politycznych, a faktycznie mafiozów partyjnych. Dlatego Polacy nie mają swoich reprezentantów w Sejmie. Dlatego wybrani przez mafiozów partyjnych posłowie nie reprezentują Polaków. Dlatego nie planują dla Polski przyszłości. Dlatego rządzi w państwie prywata, korupcja i głupota. Dlatego w Polsce nie szanuje się praw jednostki i toleruje się grabieżcze praktyki grup mniejszościowych.
W Kanadzie, aby zostać posłem w wyborach federalnych ( są jeszcze wybory prowincjonalne i lokalne), trzeba zgłosić się osobiście w biurze wyborczym jednego z 308 jednomandatowych okręgów wyborczych. Tam kandydat składa oświadczenie, że chce kandydować. To oświadczenie poświadcza świadek kandydata oraz musi oświadczyć pod przysięgą, że zna kandydata, był świadkiem jego oświadczenia i kandydat ma prawa wyborcze. Do poświadczenia, dołączone są podpisy poparcia kandydata przez 100 mieszkańców okręgu. Kandydat wpłaca 1000 dolarów kaucji, którą mu się zwraca, gdy uzyska co najmniej 2% ważnie oddanych głosów. Jeśli kandydat jest popierany przez którąś z zarejestrowanych partii, musi dołączyć pismo potwierdzające takie poparcie. Każda partia może w jednym okręgu wyborczym poprzeć tylko jednego kandydata. Kandydat bez poparcia partii, jest kandydatem niezależnym. Po weryfikacji dokumentów w ciągu 48 godzin, kandydat otrzymuje nominacje wyborczą i rozpoczyna kampanię wyborcza.
Kampania wyborcza w Kanadzie polega przede wszystkim na bezpośrednich kontaktach z wyborcami. Kandydaci są znani przez większość wyborców danego okręgu. To są na ogół lokalni działacze społeczni, przedsiębiorcy, lokalni politycy i aktualni posłowie. Kandydaci promują swój program wyborczy dzięki spotkaniom z wyborcami, wiecom, piknikom oraz odwiedzaniem wyborców w domach i mieszkaniach. Liczy się przede wszystkim osoba kandydata. Jego partyjność ma mniejsze znaczenie. Dlatego Kanadyjczycy często głosują w wyborach federalnych, prowincjonalnych i lokalnych na kandydatów popieranych przez zupełnie różne partie. Posłem zostaje kandydat, który zdobył największą liczbę głosów. I w następnych wyborach jest rozliczany osobiście ze swoich obietnic wyborczych. Kiepscy szybko są eliminowani, a żadna partia nie poprze takiego kandydata, bo straci mandat.
W konsekwencji tak wybrani posłowie czują się zależni przede wszystkim od swoich wyborców. Choć prawdą jest, że trudniej zostać posłem niezależnym, niż posłem popieranym przez którąś z partii. Poseł w Kanadzie stara się na ile może o realizację swojego programu w parlamencie, bo wie że przez cztery lata jest bacznie obserwowany przez wyborców. Stąd regularne jego spotkania z wyborcami, debaty publiczne i sprawozdania do wyborców przesyłane pocztą. Ale najwięcej czasu w swoim okręgu wyborczym poseł poświęca na przyjmowanie od swoich wyborców skarg, wniosków i postulatów i ich załatwianie. Jest nie do pomyślenia, aby poseł w jakikolwiek sposób zlekceważył swoich nawet indywidualnych wyborców. Tak jak jest nie do pomyślenia, ba! nie do wyobrażenia, aby w parlamencie kanadyjskim optował za interesami USA, Rosji czy Meksyku, czy przyzwalał na poniżanie Kanady i godności narodowej Kanadyjczyków.
W Polsce w 1992 roku we Wrocławiu powstał Ruch Obywatelski na rzecz Jednomandatowych Okręgów Wyborczych, założony przez fizyka jądrowego prof. Jerzego Przystawę, który zmarł w listopadzie 2012 roku. Utrzymywałem z nim kontakt przez 22 lata. Dobrze zapamiętam jego słowa, kiedy mu się poskarżyłem, że byłem zmęczony pracą polityczną w Polsce. Prof. J. Przystawa powiedział mi wtedy, żebym nigdy nie oczekiwać od Ojczyzny zapłaty ani wdzięczności. I abym pamiętał, ilu Polaków straciło życie w patriotycznej walce o wolność.
Ruch JOW chce, tak jak w Wielkiej Brytanii czy Kanadzie, wyborów bezpośrednich 460 posłów w 460 małych okręgach wyborczych w jednej turze. Posłem zostaje ten, kto zdobywa najwięcej głosów. I aby nim zostać trzeba przyjść do Komisji Wyborczej z dowodem i podpisać deklarację o starcie w wyborach. Trzeba przedłożyć 15 podpisów poparcia swojej kandydatury przez obywateli z okręgu wyborczego, z którego się kandyduje. I trzeba wpłacić kaucję w wysokości 3 tys. zł, po to aby nie było chętnych do startów na niby. Ta kaucja jest zwracana kandydatowi, jeśli uzyskał przynajmniej 3 procent ważnie oddanych głosów. I to wszystko. Nazwisko kandydata wpisuje się na listę wyborczą według alfabetu. I bez podawania przynależności partyjnej. Ten, kto zdobędzie najwięcej głosów, choćby tylko o jeden, zostaje posłem. Jeśli zdarzy się taka sama ilość głosów oddana na kandydatów, rozstrzyga losowanie.
Tak wybrany kandydat jest bezpośrednio zależny od swoich wyborców. Nie od partii i nie od mafiozów partyjnych. Albo będzie reprezentantem wyborców, albo go w następnych wyborach juz nie będzie jako posła. I to raz na zawsze. Jest bowiem bezpośrednio zależny od wyborców w swoim małym, około 60 tysięcznym okręgu wyborczym. Nie musi mieć poparcia mediów, aby o nim wiedziano. Nie musi też mieć wielkich pieniędzy, aby dotrzeć do wielokrotnie mniejszej grupy wyborców. To partie muszą się starać, aby mieć silnych kandydatów. Nikt juz bowiem na ich medialne wizerunki głosować nie będzie. Wyborcy głosować będą na osoby kandydatów. To wymusi zmiany w samych partiach, pod groźbą wyrzucenia ich na śmietnik polskiej historii. To zlikwiduje partyjnych mafiozów, którzy stracą władzę wskazywania kandydatów do Sejmu.
I tylko w ten sposób można wyłonić autentycznych liderów politycznych. Można ich wyłonić w autentycznie wolnych i demokratycznych wyborach. Spośród lokalnych liderów środowiskowych i wśród kilkunastu milionów Polaków, wyszukają ich sami wyborcy oddając na nich głos. A następnie zweryfikują swój wybór za cztery lata w następnych wyborach. Tak rozpocznie się proces pozytywnej selekcji patriotycznej elity politycznej Polski. I tylko tak we współczesnej Polsce można stworzyć autentyczną elitę polityczną reprezentującą Naród.
Dla wolności wyborów ważną sprawą jest ich finansowanie. Już na poziomie zbierania funduszy wyborczych w krajach demokratycznych, można wiedzieć kto może wygrać wybory. Suma zebranych pieniędzy do prowadzenie wyborów, jest kluczowym wskaźnikiem popularności kandydata w państwach demokratycznych. W normalnym świecie o popularności kandydata świadczy właśnie wysokość sumy pieniędzy zebrana przez niego na wybory od swoich indywidualnych wyborców i popierających go instytucji. Na przykład w Kanadzie finansowanie kampanii wyborczych jest ściśle regulowane przez prawo wyborcze. I prawo kanadyjskie ogranicza indywidualne poparcie od osoby i instytucji do maksymalnej sumy 1000 dolarów. Po to aby bogaci sponsorzy lub kryminaliści nie zmanipulowali wielkimi pieniędzmi wyniku wyborów.
W Polsce jest inaczej. W Polsce wskaźniki popularności tworzą rządowe agencje badania opinii publicznej. I w Polsce nikt nie mówi głośno o sposobie finansowania kampanii wyborczych. I to z kilku powodów. Głównym powodem jest to, że wszystkie większe partie polityczne są ze sobą niewidocznie powiązane i są zainteresowane utrzymaniem stanu zastanego. Grają właściwie tylko różne role polityczne w różnym czasie. Albo rządzących, albo członków opozycji. Pieniądze wydawane przez te partie na kampanie, są im zwracane po tym , jak dostaną się do parlamentu. To zresztą urąga zasadzie równości w wyborach. Uprzywilejowuje, i to za pieniądze publiczne, partie które już są w parlamencie. Ta sytuacja powoduje nade wszystko to, że partie nie są tak naprawdę zainteresowane poszukiwaniem finansowego wsparcia wśród własnych wyborców. Poza tym nie ma tak naprawdę kontroli sprawozdań wyborczych. Państwowa Komisja Wyborcza nie ma do tego woli i chęci, ani też możliwości. A więc bogaci sponsorzy mogą bezkarnie dorzucić ogromne sumy pieniędzy dla swoich kandydatów w trakcie wyborów.
Drugą przyczyną ignorowania tematu zbiórki pieniędzy na kampanię, jest po prostu niewiedza ludzka. Wielu ludzi, którzy spędzili większość swojego życia w komunizmie, nie rozumie, jak ważne jest popieranie kandydata własnymi pieniędzmi. Są przyzwyczajenie do tego, że głosują na kandydatów, którzy im się prezentują, po prostu za darmo. Ten brak doświadczenia i niewiedza powodują, że prawdziwi kandydaci, czyli tacy, którzy są gotowi reprezentować polski interes narodowy i polską rację stanu, są zwyczajnie wykluczenie z gry wyborczej. Ta sytuacja, połączona z fasadową demokracją wyborów proporcjonalnych, daje katastrofalne rezultaty polityczne. Partie establishmentu, swoiste "mafie" typu politycznego, nie są właściwie możliwe do usunięcia. I zżerają Polskę jak rak.
Kiedy pytałem Polaków, którzy chcieli, abym kandydował na prezydenta, o wsparcie finansowe, wzbudzałem w nich zmieszanie i zaskoczenie. Być może dlatego, że żaden inny kandydat nie prosił ich nigdy o pieniądze. Albo dlatego, że żadnego nigdy finansowo nie wsparli. Ludzie przyzwyczaili się, że kandydat ma pieniądze. Nie interesuje ich natomiast to, skąd je ma i od kogo. Niektórzy wyborcy nawet myślą, że jeśli kandydat wyda swoje oszczędności, to sobie to "odbije" po wygranych wyborach. Nie rozumieją, że w demokracji nie ma takich możliwości.
Jest to bardzo smutne dlatego, że każdy wyborca otrzymuje dokładnie to, za co "zapłacił". W świecie polityki, "darmowi" kandydaci, są w rzeczywistości tymi najdroższymi. Zawsze bowiem ci "darmowi" kandydaci szukają nieuczciwych sposobów, aby zwrócić sobie koszty kandydowania. A może nawet na tym dużo zarobić.
Jeśli o mnie chodzi, to w 1990 roku praktycznie całą swoją kampanię prezydencką sfinansowałem z moich prywatnych oszczędności, zarobionych po odprowadzeniu podatków w Kanadzie, gdzie mam firmę. Niestety otrzymałem wtedy od mojego czteromilionowego elektoratu w trakcie dwóch miesięcy kampanii tylko 600 dolarów. Wszystkie wydane przeze mnie pieniądze przełożyły się na koszt 9 centów za każdy otrzymany głos. Więc cena relatywnie nie była wysoka. I gdyby każdy z moich wyborców wpłacił na moje konto wyborcze tylko 50 groszy, byłbym dumny, że moją kampanię wyborczą sfinansowali moi wyborcy. Wydałem wtedy na swoją kampanię prezydencką 350 tysięcy dolarów. Mój główny kontrkandydat Lech Wałęsa zaś 10 mln dolarów. Skąd je miał i od kogo? O to nikt go nie spytał. Był "darmowym" kandydatem.
Modlę się więc o to, aby Polacy zrozumieli ważność wspierania finansowego własnych kandydatów. I zaczęli wreszcie gromadzić pieniądze dla ludzi, którym ufają. Nasz okupant wewnętrzny opracował system wyborczy nieograniczonego wsparcia własnych kandydatów, promowanych w ich rządowych i prywatnych mediach. I ich finansowania. I co wybory szachownica wyborcza jest już wcześniej ustawiana. I praktycznie zapewniająca kandydatom okupanta zwycięstwo. A w wyborach prezydenckich, ten szach-mat dla kandydatów polskiego interesu narodowego i polskiej racji stanu, może być dość łatwo odwrócony. Jeśli tylko naród zjednoczy się w zbieraniu pieniędzy.
Z mojego doświadczenie wiem, że niestety Polacy często traktuję wybory jak darmowy wyścig koni w okienkach rządowej i prywatnych telewizji. Potem narzekają, że przegrali wybory. I są rozczarowani, że po wyborach jest gorzej, nie lepiej. A istota wyborów polega na tym, że głosując na swojego kandydata, ludzie głosują na siebie. I tylko z ignorancji głosując na siebie, nie popiera się swoich żywotnych interesów własnym pieniądzem.
Podczas moich długich lat spędzonych za granicą, życie nauczyło mnie kilku ważnych rzeczy na temat demokracji, polityki i znaczenia suwerennego rządu. Polacy wciąż mają jeszcze szansę na zbudowanie swojej własnej przyszłości. Zbieranie pieniędzy i udział w wyborach jest właśnie sposobem, aby tę bitwę o możliwość budowania swej własnej przyszłości wygrać bez przelewu krwi. Inwestycja jednego dolara w kandydata, który będzie reprezentował Polski Interes Narodowy i Polską Rację Stanu, musi dać spotęgowany zysk. Właśnie na ten zysk liczą inwestorzy, którzy sponsorują "darmowych" kandydatów. Po prostu ich inwestycja musi się im zwrócić z zyskiem. I to jest praprzyczyną powszechnej korupcji w Polsce.
Można powiedzieć więc, że przyszłość Polski leży w naszych rękach, ale też i naszych portfelach. Nawet minimalna kwota od każdego potencjalnego wyborcy, może zmienić wyniki gry wyborczej. We właściwym momencie trzeba sięgnąć do własnej kieszeni i wysłać pieniądze kandydatowi własnego wyboru. To jedyny sposób, aby uruchomić proces prawdziwej demokracji i przerwać reguły nieuczciwej gry, narzuconych przez wewnętrznego okupanta. Jeśli jednak Polaków nie stać na jednego dolara wsparcia, nie powinni oczekiwać lepszej przyszłości. Lepszej przyszłości za darmo nigdy nie będzie.
Stanisław Tymiński