„Mój Electrolux”.
Opowieść niby pro domo sua, ale mająca jednak baaardzo szeroki zasięg. Ogólnopolski.
Miałam swoją ulubioną lodówkę, do której byłam bardzo przywiązana po latach kucania w kuchni przed niskim, radzieckim lub polskim sprzętem, z którego po jakimś czasie zazwyczaj wypadały drzwiczki do zamrażarki. Warczały też te lodówki ponuro całymi godzinami.
Nowa kosztowała niemało, bo coś około 2 tysięcy złotych. Na jej drzwiach lśnił dumnie, acz dyskretnie napis "ELECTROLUX". Po latach ruskich dóbr AGD czuliśmy się jak, nie przymierzając, Carringtonowie. No, w każdym razie Europa i te rzeczy.
To było sześć lat temu.
W międzyczasie były dwie czy trzy drobne korekty o tyle kłopotliwe, że lodówka narowiła się w porze letniej, gdy już w zamrażarce były zapasy truskawek i wiśni na jesień i zimę, natomiast autoryzowany, firmowy mechano na Polskę północną, w każdym razie Gdańsk i okolice – był jeden /słownie: jeden/ i trzeba było czekać kilka dni na pomoc. Będąc lojalnymi wobec swojej lodówki i firmy, naturalnie czekaliśmy tych kilka dni, kosztem anihilacji mrożonek.
W sierpniu i mój kochany ELECTROLUX zaczął warczeć na mnie obraźliwie i to tak głośno, że sądziłam, iż sąsiedzi wiercą coś w ścianie nas dzielącej. Lodówka powarczała, powarczała i zdechła. Mechano – ten jeden, jedyny, firmowy – przyjechał po tygodniu. Stwierdził, że zdechł bezpowrotnie panel sterowania czyli elektronika. Wówczas okazało się, że nie ma na miejscu w magazynie takich paneli, bowiem… model mojej kochanej lodówki jest… STARY!!! Czyli – sześcioletni. Kolejne dwa tygodnie czekałam – stale będąc lojalną wobec firmy i przywiązaną do swojej lodówki – na zmianę panelu, co trwało 15 minut i kosztowało z robocizną 500 zł. Jeszcze uprzejmie doniosłam panu mechano swoją drabinę, bo lodówka jest wysoka.
Mrożone truskawki jednak – w tym sezonie po 8, 50 zł kilogram – diabli wzięli. Wiśnie i śliwki też.
Ale lodówka działała i byłam szczęśliwym człowiekiem – co zrozumie każda pani domu. Ale krótko. Po dwóch miesiącach z chłodziarki zaczął wydobywać się "zapaszek" i okazało się, że góra lodówki wysiadła na sicher – tak stwierdził wezwany mechano /ten jeden, jedyny/, który przyjechał po kilku dniach. Rozszczelnił się system chłodzenia chłodziarki i koniec. Nie do naprawy. Chłodzenia zamrażarki – niezależne – jeszcze działało.
Stwierdzenie, że jasny szlag mnie trafił za tych 500 zł i po utracie drogich i pracochłonnych zapasów zmrożonych owoców – to mało powiedziane!
Poszukałam więc możliwości reklamacj, znalazłam stronę "Mój ELECTROLUX", zalogowałam się, podałam konieczne dane i wysłałam ową reklamację, opisując przygody kuchenne z moją kochaną lodówką. Otrzymałam natychmiast potwierdzenie, że "reklamacja została wysłana prawidłowo". Dwa miesiące temu. Pies z kulawą nogą – jak dotąd – nie był łaskaw zainteresować się swoim lojalnym klientem i swoim szajsem, wciskanym ludziom pod nazwą ELECTROLUX za ogromne pieniądze.
A mądre dziecko mi mówiło: mamo, to jest zaprogramowane na 6 lat i szlus. Nie masz po co reklamować.
Właśnie warczy obraźliwie ostatni szaniec, czyli zamrażarka. Temperatura w niej rośnie i za chwilę wyrzucę to, co tam jeszcze mam.
Moi Drodzy – to jest właśnie dymanie klientów na zimno i z zimną krwią. Dla mnie sumy winwestowane w lodówkę są niemałe i ot tak – na nową – ich nie wytrzasnę. Ale mniejsza z tym. Chodzi o zasady rzetelnej firmy i rzetelnego handlu.
Jedno wiem i głośno to mówię – czniać firmę ELEKTROLUX.
A Was proszę o radę – na jaką lodówkę mam odkładać pieniądze? Znacie jakąś dobrą firmę, której sprzęt nie wysiada po cynicznie ZAPLANOWANYM okresie?
Wieszam notkę w EKONOMII. To bowiem całkiem nowa ekonomia, z piekła rodem, choć tyczy dymania na zimno par excellence.
Wiem również, że problem dotyczy wielu rodzajów sprzętu. Czy są jakieś polskie firmy, które radzą sobie z tym zaprogramowanym na zdechnięcie szajsem świetnych, zachodnich firm? Wymieńmy się tu informacjami i adresami ewentualnych polskich "złotych rączek". Nie dajmy się dymać! Brońmy się!
Niby z porzadnej rodziny, a do komedyantów przystala. Ci artysci...