W Polsce można zwolnić 95% urzędników i zlikwidować ponad 90% niepotrzebnych przepisów. Koszty utrzymania armii urzędników nie znaczą prawie nic w porównaniu ze szkodliwością ich działań.
Dwa dni temu burzliwą dyskusję wywołał tutaj mój wpis na temat konieczności zlikwidowania nadzoru budowlanego. Napisałem bowiem, że urząd ten zajmuje się wyłącznie utrudnianiem życia obywatelom poprzez realizację przepisów, które należałoby zlikwidować pozostawiając jedynie trzy: ograniczenie co do wysokości domów/bloków, zakazanie prowadzenia uciążliwej działalności w strefie mieszkalnej (aby na osiedlach domów nie budowano np. rzeźni) i w końcu przepis dotyczący konieczności rozdzielenia stref mieszkalnych i przemysłowych. I koniec. Pozostałe przepisy, w tym zwłaszcza te dotyczące odbioru domów, są bez sensu i winny być zlikwidowane.
Dokładnie tak samo jest w prawie każdym obszarze życia, regulowanym przez przepisy. Prowadzenie w Polsce firmy to pasmo udręk i użerania się z kolejnymi urzędami (ZUS, skarbówka, inspekcja pracy, coś tam jeszcze), oraz wypełnianie tysięcy stron niepotrzebnych dokumentów. Wszystko to paraliżuje pracę firmy. Przedsiębiorca nie może rozwijać swojej działalności, bo dużą część życiowej energii traci na wypełnianie chorych przepisów. Likwidacja tych przepisów to prosta recepta na szybszy wzrost gospodarczy. Coraz większym wyzwaniem staje się również posiadanie samochodu. Kierowca musi raz na rok zrobić badania techniczne, wykupić ubezpieczenie, a jeśli jeździ po drogach to czekają na niego radary, inspekcja drogowa, policja i wszystkie inne utrudnienia. Po co takie problemy?
Klasycznym przykładem szkodliwości działania biurokracji są właśnie wszelkie próby utrudniania życia kierowcom. Minister Rostowski zaplanował w tym roku 1,5 miliarda złotych wpływów do budżetu z tytułu mandatów. Mandaty wystawia kilka instytucji (straże miejskie i gminne, policja, inspekcja transortu drogowego). Niestety na mandatach się nie kończy. Trzeba bowiem prowadzić korespondencję ze strażami, przyjmować punkty, tracić prawo jazdy, biegać po sądach, robić powtórne egzaminy, badania zdrowotne itp. Czyli pamo udręk. Już lepszym rozwiązaniem byłoby wprowadzenie w całej Polsce podatku od kierowcy – np. 500 zł rocznie i likwidacja tego systemu gnębienia kierowców. Kierowców mamy ok 18 milionów, więc dałoby to 9 miliardów złotych, a więc sześć razy więcej niż oczekuje minister Rostowski. I wówczas nie byłaby potrzebna armia funkcjonariuszy robiąca nam zdjęcia z ukrycia, oraz późniejsze korowody prawno – papierkowe, straty czasu w ośrodkach egzaminacyjnych itp. Każdy kierowca mógłby zapłacić i miałby święty spokój. A czas stracony na użeranie się z biurokracją mógłby poświęcić na zarabianie pieniędzy.
Prawdziwa szkodliwość biurokracji nie polega na tym, że z naszych podatków opłaca się armię "samych swoich", znajomych królika. Prawdziwa szkodliwość polega na tym, że ta armia darmozjadów tworzy kretyńskie przepisy, które utrudniają nam życie, zmuszając nas do wypełniania niepotrzebnych papierków, biegania po urzędach, marnowania czasu i energii na sprawy niepotrzebne. Gdybyśmy tej armii ludzi płacili pensje za darmo i zakazali wydawania jakichkolwiek przepisów – dla gospodarki byłoby to znacznie bardziej korzystne niz system obecny (pomijając niemoralny charakter tego rozwiązania, bo płacenie ludziom za nieróbstwo jest niemoralne). Oczywiście istnieje też rozwiązanie optymalne: zlikwidować natychmiast te urzędy, zatrudnione w nich osoby zwolnić, a większość przepisów natychmiast anulować.
Problem polega na tym, że liczba urzędników w Polsce (centralnych i samorządowych) dochodzi do miliona osób. Jeśli dodamy do tego ich rodziny to daje to ok 3 milionów głosów w wyborach. A więc filar wyborczy PO. PO musi więc utrzymywać armię urzędników, by za nasze pieniądze kupować ich głosy. I to jest powód, dla którego armia urzędników z tygodnia na tydzień się powiększa.