Tekst nie jest krótki, ale zachęcam do przeczytania wszystkich studentów, wykładowców, zwłaszcza politechnik i wszystkich którym leży na sercu dobro edukacji wyższej.
Polska edukacja dogorywa, poziom nauczania uległ całkowitej degradacji, uczelnie masowo produkują półanalfabetycznych magistrów, żaden polski uniwersytet nawet nie aspiruje do europejskiej, nie mówiąc już, do światowej czołówki, polska nauka jest niedofinansowana, nieefektywna i niekonkurencyjna, nie stanowi zaplecza dla polskiego przemysłu, jest niedostosowana do rynku pracy, mamy najmniej patentów w Europie, spada poziom nauczania również w szkołach podstawowych i ponadpodstawowych. Wszyscy wiedzą, uczniowie, nauczyciele, wykładowcy, studenci, urzędnicy, dziennikarze, politycy, wiedzą, że jest źle, bardzo źle. Wszyscy wiemy, że człowiek wychodzący z polskiej uczelni jest kompletnie nieprzygotowany do podjęcia jakiejkolwiek, konkretnej pracy. I często kończy na zmywaku w Londynie. Wszyscy o tym mówią, wszyscy wiedzą, dyskutują, ale wniosków nie ma żadnych. I nie widać ich na horyzoncie.
Jakie są przyczyny katastrofalnej sytuacji w polskiej edukacji? Mam nadzieję odpowiedzieć na to pytanie, także sięgając do własnych doświadczeń. I jak zawsze w tego typu felietonach, postaram się znaleźć program pozytywny, który mógłby sytuację poprawić.
Sądzę, że istota problemu leży głównie w kompletnym pomyleniu pojęć i celów, jakim dany proces edukacyjny, na przykład studia wyższe, czy licea ogólnokształcące służą. Kłopot wynika też z masowego ogłupiania społeczeństwa przez lewicową propagandę, terroryzowanie go fetyszem "edukacji", jako koniecznym dziejowo i niezbędnym do egzystencji integralnym przymusem każdej jednostki.
Sądzę, że problem polskiej edukacji to nie jest problem braku pieniędzy, tylko ich złego wydatkowania. A trzeba powiedzieć, że dysfunkcja państwa w tym obszarze powoduje miliardowe straty dla polskiego budżetu każdego roku. Ale o nich może w dalszej części.
W polskiej edukacji największy kryzys przechodzi szkolnictwo wyższe. Odpowiedzmy sobie zatem na pytanie, czym tak naprawdę było i nadal powinno być szkolnictwo wyższe i czy polski model studiów przystaje do tego modelu, przyjętego w przeszłości. Otóż studia wyższe powinny być miejscem dla wąskiego grona najbardziej utalentowanych, najbardziej zdolnych i najbardziej pracowitych przedstawicieli danego narodu. Ludzie są bowiem tak skonstruowani, że nie każdy z nich ma możliwości zostać uczonym w danej dziedzinie, są i tacy, którym się zwyczajnie nie chce, inni nie mają po prostu pewnych zdolności poznawczych. Na studia powinni się dostać tylko ci, którzy przeszli surowe, czasem kilkudniowe, autonomiczne, niezależne egzaminy wstępne na daną uczelnię. Na samych studiach powinny być też duże wymagania, przez co nie wszystkim uda się zostać magistrem.
A czemu studia powinny służyć? Przede wszystkim temu, by ta najzdolniejsza elita społeczeństwa mogła prowadzić naukowo, duchowo, intelektualnie, historycznie, edukacyjnie, filozoficznie pozostałą część narodu. Studia z natury rzeczy mają służyć prawdzie i poznaniu. A nie temu, by po ich zakończeniu dostać dobrze płatną posadkę.
A do tego sprowadza się w Polsce myślenie o edukacji wyższej. Nie chęć poznania, nie chęć dotarcia do prawdy, nie chęć pogłębienia swojej wiedzy, nie chęć pogłębiania własnych zainteresowań, ale zrobienie na siłę "papierka" tylko po to, by pracodawca przyjął do pracy za godziwą wypłatę.
Na studia w Polsce nie wybiera się tylko elita młodego pokolenia. Wylewająca się propaganda politycznej poprawności zaprosiła na uczelnię zwykły motłoch. Funkcjonariusze lewicy przekonują, że "równość" wszystkich obywateli oznacza też to, że każdy z nich może zostac magistrem astronomii. Dziś każdy młody człowiek, niezależnie od możliwości jest poddany presji studiowania czegokolwiek. By nie zostać na lodzie na rynku pracy. Kłania się tutaj zatem też postawa pracodawców, którzy z różnych przyczyn oceniają człowieka po tym, czy ma studia, czy nie. Moim zdaniem nawet 90% stanowisk pracy w Polsce nie wymaga żadnego przygotowawania wyższego, zresztą każdy student powie, że wszystkiego uczy się praktycznie od podstaw w pracy. Sądzę, że takie patologiczne przekonania biorą się z początku lat 90., gdy rynek pracy mocno się skurczył, był duży popyt na pracę a mała podaż ludzi wykształconych. Wtedy, być może niesłusznie, człowiek po studiach, jakichkolwiek, miał większa szansę na dostanie pracy w ogóle. Do tego doszła tresura środowisk Gazety Wyborczej, promocja wykształcenia, jako czegoś europejskiego, nowoczesnego, panaceum na polski ciemnogród. W rezultacie doszliśmy do ściany, gdyż średnio rozgarnięty, doświadczony pracownik po zawodówce wie dziś więcej, niż magister inżynier prosto po dostaniu dyplomu.
Kolejna patologia związana ze studiami w Polsce to wyganianie doświadczonych, cennych i przydatnych pracowników, najczęściej urzędów, na studia pod groźbą utraty obecnego miejsca pracy. Wszystko przez irracjonalne prawo, które na danych stanowiskach dopuszcza tylko i wyłącznie zatrudnianie magistrów. Absurd polega na tym, że taki pracownik ma najczęściej takie same zadania zarówno przed, jak i po uzupełnieniu wykształcenia. Dodajmy, że takie uzupełnienie łączy się z dzieleniem czasu na pracę i szkołę, dotatkowym zmęczeniem, mniejszą efektywnością w pracy, czemu zatem ma to służyć?
Teraz trochę o tym, jak wyglądają studia od środka, z mojej perspektywy, studenta jednego z bardziej wymagających kierunków na jednej z uczelni technicznych. Muszę przyznac jedno, nie wiedziałem w jakim stopniu nasz kraj jest zdegradowany, dopóki nie trafiłem na studia. Farsa zaczyna się już przed rozpoczęciem nauki, podczas rekrutacji. Tak jak wspomniałem, na jednym z trudniejszych kierunków nie ma takiego oblężenia ze strony maturzystów, w związku z tym na kierunek dostaje się każdy, kto zdał maturę, nawet gdyby kompletnie zawalił matematykę i fizykę! Wśród tych ludzi jest też pewna pula zwykłych ludzi o mentalności pijaczka spod budki z piwem, którzy na tak wymagający profil dostali się z kompetnego przypadku. Później dowiaduję się, że Politechnice nie zależy na jakości studentów, a na ilości! Bo za każdym studentem więcej na danym kierunku, idzie o ileś większa dotacja dla uczelni. Czy ten system nie jest chory?! Czy państwo przyjęło polityke Gazety Wyborczej polegającej na haśle "Im więcej studentów, tym lepiej"?
Na pierszym roku ostra selekcja, która ma wyciąć tych gorszych. Rykoszetem dostają też ci zdolni, choć trochę leniwi, a przechodzą ci co lepiej ściągną. A po tym okresie próby utarty schemat, studenci udają, że się uczą, a wykładowcy udają, że wykładają. Podczas semestru przerabia się piekielnie trudny materiał, którego nikt nie jest w stanie pojąć, po to, by na zaliczeniach powtórzyć zadania z poprzednich lat. Zarówno wykładowcy, jak i niezainteresowani studenci mają wszystko w nosie, celem jednych i drugich jest nie wchodzić sobie w paradę, "nie robić problemów". Bardzo często arogancki prowadzący, tzw. "kosa" staje się w późniejszych latach wręcz dobrym kumplem dla studenta, z którym można sobie pożartować, zapalić papierosa. Mimo to, na piątym roku zostało nas około 30% z rozpoczynających, gdyż większość zrezygnowała sama w pierwszych, ciężkich semestrach. Jeżeli chodzi o wykładany materiał na zajęciach, to jest on kompetnie nie kompatybilny, z tym co wykonuje się w praktyce w jakiejś pracy, mielismy nawet kilka przedmiotów humanistycznych, co było kolejnym dziwactwem. I mogę śmiało napisać z przeprowadzonych rozmów, że taka atmosfera bylejakości, miernoty, olewactwa jest na każdym kierunku politechniki, poza Informatyką, na którą trafiąją naprawdę nieprzeciętni ludzie. I z tego co czytałem, to tak jest też w całej Polsce, na każdej politechnice. Jakże symboliczna jest obrona pracy inżynierskiej. Komisja nie jest zainteresowana tym co prezentują studenci, jeden rozmawia z drugim, drugi gada przez telefon, trzeci sobie wychodzi. Potem odpowiedź z zakresu studiów, kto to przerabiał ten wie co oznacza owy "cały zakres studiów". Na koniec koleżeński uścisk ręki w ramach gratulacji.
A jeżeli aż tak źle jest na Politechnikach, które w dzisiejszych czasach mają tak dobrą prasę, to co się wyrabia na uczelniach humanistycznych? Z opowieści wiem, że jest jeszcze gorzej, że jest to jakaś totalna sztuka dla sztuki, jeszcze większa maskarada, jeszcze większy festiwal hipokryzji. A już kompletna degrengolada panuje na większości uczelni prywatnych, gdzie jak mówi tajemnica poliszynela, wystarczy odpowiednio posmarować pewnym osobom, by kupić sobie wymarzony dyplom. Jeżeli weźmiemy pod uwage nieprawdopodbny wysyp szkół wyższych w niemal kazdym przysłowiowym "Pcimiu Dolnym", jeżeli weźmiemy pod uwagę Wyższe Szkoły Zawodowe, zadamy sobie pytanie, skoro i tak absolwenci takich szkół nie znajdują pracy, to po co to wszystko funkcjonuje? Czy stać nas na to, by fundować młodym ludziom przedłużenie młodości, bo do tego sprowadza się większość studiów w Polsce, a potem wypuszczać ich za granicę? Czy stać nas na produkcję doskonałego leminga, myślącego, że jest "wykształcony" tylko dlatego, że posiada dyplom? A i często idzie to w parze z arogancją, brakiem elementarnej kultury, wiedzy, fałszywą dumą ze swoich "intelektualnych" osiągnięć, pogardą dla niewykształconych. Czy to moralne dawać ludziom to, co sie im nie należy?
Przecież patologiczne polskie szkolnictwo wyższe marnuje nieprzebraną ilość zasobów finansowych, ludzkich, czasowych, gdyby tak to wszystko zliczyć, gdyby ten irracjonalny system edukacyjny nie istniał, Polska jako kraj mogłaby zaoszczędzić setki miliardów, jeśli nie bilionów złotych. Wymieńmy koszty, budowa pałacowych budynków dydaktycznych, ich utrzymanie, wypłaty dla wykładowców, wszystkich pracowników obsługi, biurowych, stypendia socjalne i naukowe dla studentów. Policzmy sobie o ile mniej wpływa do kasy państwa z podatków, gdyż człowiek w wieku produkcyjnym zamiast pracować "uczy się". Pomnóżmy to razy ilość uczelni i wyjdzie nam niezła, okrągła sumka. Skoro to wszystko tak źle funkcjonuje, marnuje tak cenne zasoby, to komu zależy na dalszym zdychaniu polskiej edukacji?
Odpowiedź brzmi, wykładowcom. Im zależy wręcz, żeby promować miernotę, bylejakość, by studia produkowały magistrów na skalę masową. Im zależy również na funkcjonowaniu wielu pomniejszych Szkół Zawodowych, prywatnych, na których dorabiają po godzinach. Jeden z moich wykładowców chwalił się, że zarabia dzięki temu tak wielki szmal, jak nie przymierzając, szefowie spółek skarbu państwa. A gdy przychodzi do niego telefon z jeszcze jedną ofertą nauczania w innej szkole, mówi tak. "Jestem zajęty, ale jak mi zapłacicie trzy razy więcej to się skuszę. I zawsze zapłacą." Za zwykłe opowiadanie o ekonomii, czy to ma jeszcze coś wspólnego z nauką?
Oczywiście, powyższy przypadek to ewenement, wykładowcy nie ponoszą całej winy za ten stan rzeczy, gdyż uczciwie trzeba przyznać, że z jednego źródła utrzymania zarabiają śmiesznie małe pieniądze w porównaniu do ich umiejętności i możliwości. Na pewno nie są to sumy, które zachęcają najzdolniejszych, większość najlepszych w swoich dziedzinach ucieka do lepiej płatnego przemysłu. A ci, którzy z pasji uczenia zostają, muszą dorabiać po kątach, by nie zatracić całkowicie poczucia własnej godności, dlatego doskonale to wszystko rozumiem. Niestety gorycz dla pracowników naukowych jest tym większa, że nie mogą poświęcić swojego czasu tylko na zadania naukowe, gdyż są zasypywani również ogromną stertą papierkowej, denerwującej biurokracji.
Jak zatem wyjść z tego impasu hipokryzji? Jak naprawić polskie szkolnictwo wyższe? Chciałbym przedstawić własne przemyślenia i pomysły. Potrzebujemy w tej dziedzinie prawdziwej rewolucji. W tym kryzysie, jaki jest uratuje nas tylko ultraradykalne działanie. Bo za kilka lat obudzimy się w świecie, w którym studia staną się tylko iluzją a wykształcenie jeszcze bardziej wierutnym kłamstwem. Obudzimy się w świecie bezmyślnych, ogłupionych, młodych, wykształconych z wielkich miast, którzy poprowadzą nasz kraj w stronę gorszą od greckiego scenariusza. Przykłady otępienia mamy i dziś, czy człowiek wykształcony byłby w stanie ogłosic taką głupotę, jaką jest mus wstąpienia Polski do strefy Euro?
Zatem, do pracy, po piersze i najważniejsze, zmiana mentalności Polaków odnośnie "edukacji". należy prowadzić szereg kampanii społecznych, medialnych, które by tłumaczyły, że to nie szkoła, a konkretne życiowe umiejętności są cenione na rynku. Że najbardziej liczą się umiejętności wyniesione z techników i szkół zawodowych. I to właśnie po takich szkołach można najłatwiej znaleźć pracę. W związku z tym państwo powinno położyć nacisk na znaczną redukcję liceów ogólnokształcących, zostawiając je tylko dla najwęższej elity. Powinna też znacznie wzrosnąć ilość techników, szkół zawodowych, z których każda z nich musiałaby prowadzić zajęcia praktyczne, współpracując z firmami, które byłyby dotowane w jakimś minimalnym stopniu przez państwo za przyuczenie do zawodu swoich podopiecznych.
Jeżeli chodzi o uczelnie wyższe, najpierw należy utworzyć elitarną sieć państwowych szkół wyższych, Uniwersytetów, Politechnik, Akademii Ekonomicznych, Akademii Medycznych, Akademii Rolniczych, Akademii Artystycznych, które funkcjonowałyby tylko w największych polskich metropoliach, no co najwyżej w miastach wojewódzkich. Żadnych Uniwersytetów z kierunkami technicznymi, Politechnik z kierunkami humanistycznymi, żadnego łączenia szkół w "Uniwersytety Technologiczne", żadnych udziwnień z dodawaniem na siłę nazwy "Uniwersytet" dla uczelni niehumanistycznych i tak dalej. I takie uczelnie miałyby przyjmować tylko i wyłącznie takich maturzystów, którzy przebrną przez autonomiczne, najlepiej restrykcyjne testy i egzaminy wewnętrzne, w których tylko przekroczenie danego progu punktowego, a nie ilość wolnych miejsc zadecydują o przyjęciu. Uczelnie musiałyby zapewnić godne wynagrodzenia dla kadry dydaktycznej, tak aby najlepszym ekspertom opłacało się uczyć na studiach.
Jak proces dydaktyczny miałby wyglądać w szczegółach, może nie będę niczego sugerował wobec innych typów studiów, ale mam pewne pomysły dotyczące Politechnik. Trzeba po prostu wybrać taki model nauczania, który byłby efektywny, dawałby absolwentom pewne umiejętności praktyczne. Proponowałbym, akurat w tej dziedzinie drastyczne cięcia godzin wykładowych do absolutnego minimum. Do maksimum należałoby wprowadzić większą ilość ćwiczeń, ćwiczeń laboratoryjnych, projektowych. Uelastyczniłbym czas jednostki zajęć, tak aby dobrać ją odpowiednio do potrzeb, a nie na sztywno 1,5 godziny, przez które trudno być w ciągłym skupieniu. Wprodzadziłbym dodatkowo obowiązkowe i odpłatne zajęcia w zakładach pracy, które tak naprawdę dają uczniom najwięcej. Czyli myślę o zasadzie, że student politechniki musi podczas nauki również pracować, by nabywać umiejętności. Zamiast sesji egzaminacyjnej raz na semestr wprowadziłbym sesję ciągłą, tak aby zdobyte informacje były na bieżąco kontrolowane. Ale głównie nie przez pisemne sprawdziany a przez ospowiedzi ustne podczas bieżących zajęć. Skróciłbym okres wakacji, które dziś trwają aż trzy miesiące, a jak wiadomo przez ten czas można wszystko pozapominać. Można na przykład rozłożyć czas wolny na przerwę letnią i zimową po równo, można dołożyć jeszcze jeden miesiąc nauki.
Pytanie brzmi, czy skoro tak zaostrzymy wymagania i co za tym idzie ograniczymy ilość absolwentów kierunków technicznych, czy wykształcimy odpowiednią ilość inżynierów, którzy są tak potrzebni dla polskiego rynku? Polski rząd przyjął wręcz karkołomny program naprawczy, czyli jeśli brakuje nam inżynierów, to po prostu sobie ich narobimy. Stworzymy kampanię propagandową, dodamy do tego ogłupiające obrazki, stworzymy reklamowe foldery politechnik z fajnymi panienkami, utworzymy kierunki ścisłe w mniejszych szkołach i na hurra wyprodukujemy tysiące inżynierów. Tylko czy taki inżynier z taśmy produkcyjnej jest czegoś wart? I czy Polska rzeczywiście potrzebuje inżynierów? Moim zdaniem nie będzie tragedii, jak tych inżynierów nie będzie. Polska gospodarka i tak nic nie tworzy, polskie firmy nie posiadają laboratoriów badawczo-rozwojowych(niektóre "parki technologiczne" to jakieś wydmuszki). Na dzień dzisiejszy, w realiach polskiej gospodarki, która jest jedną wielka montownią, potrzebujemy ludzi wykwalifikowanych w bardzo wąskich specjalnościach, których można śmiało przeszkolić w firmach. I nie muszą to być wcale absolwenci politechnik. Natomiast ta nowa generacja inżynierów, po moich wymyślonych elitarnych studiach miałaby właśnie tworzyć nowe podstawy polskiej gospodarki, wspierać naukowo przemysł, wyznaczać nowe trendy, tworzyć projekty. Powinna być ona też wspierana przez państwo, które dzisiaj na naukę wydaje skandalicznie mało środków. Czy tak wielkiego kraju, jak Polska nie stać na stworzenie od podstaw własnego samochodu osobowego dobrej klasy i wprowadzenie go do seryjnej produkcji? Daję tylko taki przykład.
To są moje propozycje dotyczące uczelni technicznych, co do innych specjalności, niech się wypowiedzą inni, moim zdaniem jednak każdy typ uczelni powinien mieć swój sposób uczenia. Dziwi mnie to, że politechniki praktycznie skopiowały system nauczania od uczelni humanistycznych polegający na wykładach, kolokwiach i egzaminach, podczas gdy te dwie dziedziny tak znacząco się różnią w swojej specyfice.
Do rozstrzygnięcia jest jeszcze jedna sprawa, kto za to zapłaci? Otóż jestem zdania, że opisana, elitarna sieć szkół wyższych powinna być potraktowana przez państwo, jako inwestycja, na której można nieźle zarobić. A skoro inwestycja, to studenci kierunków stacjonarnych(dziennych) powinni mieć zapewnioną bezpłatną edukację na tym szczeblu. Z tym jednak zastrzeżeniem, że każda dezercja za granicę takiego absolwenta powinna być potraktowana jako nieudana inwestycja dla kraju. A co za tym idzie wiązać się z pokryciem przez absolwenta kosztów własnej edukacji i zwróceniem państwu pieniędzy, które te mu kiedyś ofiarowało w dobrej wierze. Zostawiłbym też obecne prawo które mówi, że ten co chce studiować na jeszcze jednym kierunku, musi za ten dodatkowy fakultet zapłacić.
Wszystko co istniałoby poza opisaną siecią, czyli Szkoły Zawodowe, prywatne, należy chirurgicznie wyciąć i odebrać im prawa do wydawania dyplomów. Oczywiście, każda z nich mogłaby, jeśli by chciała, działać prywatnie, ale należałoby zmienić ich status ze studiów na kursy, trwające najlepiej krócej niż trzy lata. Państwo mogłoby również takim szkołom udzielać pomocy finansowej, gdyby przyuczała najbardziej potrzebnych na rynku umiejętności.
Sądzę, że moje pomysły i tak nie mają żadnych szans na choćby częściową realizację. Zdaję sobie sprawę, jak wielki opór byłby ze strony zdegradowanych, małych uczelni. Wykładowców, którzy straciliby znaczną część własnych dochodów. Funkcjonariuszy lewicowej poprawności politycznej, którzy by pluli o faszyzmie widząc próbę naprawy, tego co sami zepsuli. Ale pomarzyć zawsze sobie można. Tak by wyglądał kraj, w którym chciałbym mieszkać, jeżeli chodzi o dziedzinę szkolnictwa wyższego. Cały program daje nam ogromne oszczędności przy ogromnym zwiększeniu efektywności. Przynajmniej tak mi się wydaje.
Czekam uwagą na życzliwe i merytoryczne teksty polemiczne, postaram się je na bieżąco komentować.
Źródło grafiki: http://img.interia.pl/wiadomosci/nimg/h/a/Studenci_chca_poprawic_3927133.jpg