Z Łysiakiem jest jeszcze gorzej niż z Musierowicz. Łysiak bowiem postanowił kokietować kobiety.
Tygodnik autorów niepokornych pod tytule, „Uważam Rze” jest dla mnie i nie tylko dla mnie źródłem nieprzebranych inspiracji. Nie chodzi o to, że ja go czytam od deski do deski, to by mnie chyba zabiło, zważywszy na to, że w miarę starzenia się reaguję na pewne bodźce coraz gwałtowniej. Ja tam tylko przeglądam tytuły i lidy. To wystarczy. Ataku apopleksji uniknąłem póki co, a ubawiłem się nie raz setnie. Wczoraj jednak zrobiłem wyjątek, przeczytałem cały, duży fragment najnowszej książki Łysiaka pod tytułem „Karawana literatury”. Książka opowiada o polskiej literaturze powojennej, w tym najnowszej, którą Łysiak nazywa literaturą laptopową. Ja się tu nie mogę nie skrzywić, bo jeśli do czegoś można w Polsce dokleić ten dziwny przymiotnik to właśnie do prozy Łysiaka. To jest literatura laptopowa.
Fragment pomieszczony w „Uważam Rze” dotyczył bardzo szczególnego rodzaju literatury. Opisał bowiem Łysiak literaturę kobiecą. Zanim omówimy jednak ten tekst zatrzymajmy się na chwilę przy Małgorzacie Musierowicz, która ma także swoje miejsce w ostatnim numerze tygodnika autorów niepokornych. Ja mam do pani Musierowicz różne anse, albowiem powiedziano mi kiedyś, w mieście Poznaniu, że ktoś nie całkiem zorientowany, wręczył Małgorzacie Musierowicz „Baśń jak niedźwiedź. Tom I”. Reakcja była łatwa do przewidzenia. Ponoć powiedziała Małgorzata Musierowicz trzymając w ręku moją biedną książkę, że to jest bardzo zła droga, bardzo zła. Nie powinni nią kroczyć polscy pisarze, oj nie. Lepiej porzucić takie metody i zająć się czym innym. Ja się nawet ucieszyłem, że ona tak powiedziała, bo wiedziałem, że ci co to usłyszeli na pewno kupią sobie „Baśń”, a książki Musierowicz oceniać będą już inaczej. Nawet jeśli ją lubią.
Wczoraj jednak na łamach „Uważam Rze” uderzyło mnie coś innego. Tekst poprzedzony był bowiem lidem tej treści: „Ogromny sukces nowej powieści Małgorzaty Musierowicz to dowód, że można sobie poradzić bez wsparcia medialnego rozgłosu”. Wsparcie medialnego rozgłosu – wielka rzecz. Nie wiem kto ten tekst adjustował, wygląda jakby to robił Warzecha, ale on tam tylko przychodzi okazyjnie, więc pewnie był to redaktor Masłoń.
Mamy więc siostrę Stanisława Barańczaka, osobę, która od trzydziestu lat jest na rynku i sprzedaje tam tony cienkich i trywialnych książeczek o tym, że w pewnej rodzinie coś się raz polepszy a innym razem znowu popieprzy, mamy osobę od samego początku wolnego rynku książki w Polsce promowaną w mediach i obecną w sieciach sprzedażowych, a autorka tekstu pisze, że Musierowicz sprzedaje nową książkę bez „wsparcia medialnego rozgłosu”. Łaskawa pani autorko jeśli pani napisała coś takiego, to znaczy, że jest bardzo źle. Mamy do czynienia ze schyłkiem. Czas Musierowicz się kończy, czas Łysiaka się kończy. Karnowscy się cieszą, bo w tej samej gazecie gadają z Roszkowskim o zejściu ze sceny starych elit i przyjściu nowych. Uśmiechają się przy tym, bo wydaje im się, że to oni będą tymi elitami i oni teraz będą sprzedawać swoje publikacje w wielkich nakładach „bez wsparcia medialnego rozgłosu”. Nic z tego. Zobaczycie.
Z Łysiakiem jest jeszcze gorzej niż z Musierowicz. Łysiak bowiem postanowił kokietować kobiety. Ja go nigdy nie widziałem w rzeczywistości, nie wiem więc czy on czasem tego nie robił stale, ale z mojego punktu widzenia jest to najgłupsza z metod sprzedażowych. I najbardziej kłopotliwa przy tym. Zacznijmy jednak od czegoś innego. Od sensu poddawania Łysiaka krytyce. Przez bardzo długi czas sensu takiego uchwycić się nie dało. Łysiak sprzedawał tyle książek, że czepianie się go było po prostu głupie. Jeśli facet ma pozycję, a niechby ją nawet wypracował przy współudziale kolegów z wojska, jeśli nie reklamuje książek w mediach, a jest na rynku i ma sukces, to czegóż chcieć? I czego się czepiać? Można nie czytać jak się komuś nie podoba. Można nawet nie brać do ręki.
Ci, którzy Łysiaka bardzo nie lubili, pisali i mówili, że on sprzedaje ciągle tę samą sztukę wołowiny bez kości, tylko, że za każdym razem okręca ją w inny papier. W porządku, tak było, ale weźcie sami postarajcie się o taką ilość kolorowego papieru? Zrobicie to? Pewnie nie. A Łysiak robił. To się szalenie podobało, bo ludzie uwielbiają słuchać bez przerwy tych samych historii. Ja tego nie rozumiem, bo za każdym razem kiedy siadam do pisania rozglądam się za nowym długopisem. Łysiak nie, on lubi rzeczy wypróbowane. Teraz jednak sytuacja się troszkę zmieniła. Rynek się zmienia, a do głosu dochodzą nowe pokolenia, które nie mają żadnych umocowań w przeszłości i rozpoczynają poszukiwania literackie na własną rękę. Machiny promocyjne zaś wtykają tym dzieciakom w ręce autorów obcych. No i jest kłopot. Trzeba się zająć promocją i trzeba pomyśleć jednak o nowym długopisie. Do Łysiaka to nie dociera. On się zabiera za syntezy publicystyczne, w najgorszym z możliwych stylów, o ile w jego przypadku można mówić o stylach. Łysiak usiłuje być sprytny w tej swojej nowej strategii opracowanej jak sądzę wspólnie z redaktorem Masłoniem. Niestety zapomniał on, a może nigdy o tym nie wiedział, że rynek książki to jest obszar gdzie spryt nie znajduje zastosowania. To jest obszar, który znakomicie się nadaje do opisania jego piórem. To jest proszę Państwa pustynia pełna potworów, na którą wchodzi się z toporem w ręku i kieszeniami pełnymi amuletów. Na szyi zaś trzeba sobie zawiesić krzyż z relikwią jakiegoś poważnego świętego. Jeśli tego nie zrobimy jest po nas. Łysiak takie sytuacje opisywał wielokrotnie, on się w nich wręcz kochał, ale serio tego nie traktował. Nie mógł, bo jest przecież poważnym autorem, od dawna asekurowanym i hołubionym przez różnie „niezależne” środowiska. I teraz właśnie wymyślili wraz z redakcją tygodnika autorów niepokornych, że trzeba coś sprzedać kobietom, bo jak wiadomo kobiety czytają i kupują książki. I Łysiak temu właśnie poświęca swój kokieteryjny tekst. To jest pomysł niegodny autora. Tak to oceniam Ja tu nie będę szydził z Łysiaka, ja go zostawiam z jego chytrością, z jego cytatami z przeróżnych autorów, z jego dziecinną przebiegłością i idę dalej. Pustynia jest ogromna i naprawdę groźna.
Łysiak zaś stosuje swoją starą metodę. Rzuca między ludzi, nieprawdziwe granaty, które rozrywają się w powietrzu, a z nich wysypują się daty, cytaty i nazwiska. Ma to wszystko oszołomić czytelnika i sprawić by uwierzył on w kompetencje Łysiaka. Ten rodzaj prestidigitatorki jest mi obcy, pewnie dlatego, że nie przeczytałem tylu książek co Łysiak. Nie potrafię jednak zrozumieć dlaczego przy całym swoim znawstwie nazywa Łysiak książkę Gretowskiej „Kabaretem mistyfikacji:, chyba celowo, dla żartu i zgrywy, choć mnie akurat to nie śmieszy, a być może czegoś nie rozumiem. Ta książka nazywa się „Kabaret metafizyczny” i jest tak głupia, że nie ma po co o niej pisać. Łysiak jednak pisze. I tu dochodzimy do momentu ważnego. Uważa bowiem siebie samego Łysiak Waldemar za misjonarza co robi w kulturze. Tak to właśnie jest. Łysiak wierzy, że istnieje obszar zwany kulturą, on jest prawdziwy i rządzą na nim prawdziwe i rzetelnie przestrzegane prawa, a jeśli ktoś kogoś kantuje, to nie po to by zawładnąć jego duszą, zniszczyć go i na koniec zjeść. O nie, celem bowiem wszystkich działań na obszarze zwanym kulturą jest edukacja. I w to właśnie wierzy Łysiak. To jest w nim najgorsze. To jest wręcz nie do wytrzymania, stąd bierze się to wszystko co ludzie nazywają pretensjonalnością Łysiaka.
Tak jak już mówiłem, spryt jest tu na nic. Potrzebny jest topór, relikwie, krzyż i amulety. No i odwaga. Trzeba też uważać na sojuszników, w przeważającej większości są fałszywi.
Na koniec powiem jeszcze kilka słów o poszukiwaniach nowych obszarów sprzedażowych, nie swoich poszukiwania, bo tych sposobów nie mam zamiaru zdradzać. Chodzi mi o autorów, którzy mierzą w wielki rynkowy sukces. Takich jak Łysiak. On wybrał drogę prostą i fałszywą, ktoś mu powiedział, że jak napisze o literaturze kobiecej to głupie baby, które on sprytnie nazwie w swojej książce czytelniczkami, polecą zaraz i tę prozę kupią. Może tak, a może nie. Są gorsze rzeczy i podlejsze pragnienia. Otóż największym marzeniem polskich autorów jest wejście na rynek rosyjski. To jest coś co śni się po nocach każdemu grafomanowi. I jeden z drugim aż przebiera nogami, żeby zaproponowano mu wydanie książek w Rosji. Przeczytałem ostatnio, że ktoś tak beznadziejny i uwikłany jak Janusz Wiśniewski, autor „Samotności w sieci” tłumaczony jest na rosyjski, ponoć tylko na rosyjski. Trylogia husycka Sapkowskiego została przetłumaczona na rosyjski, niemiecki i czeski. To są bardzo znamienne fakty proszę Państwa. Jeśli ktoś jest autorem książek w Polsce, musi niestety zdawać sobie sprawę z tego, że nic się tu od czasów dawnych nie zmieniło. I nie zmieni w przewidywalnej przyszłości, a jeśli już to na gorsze. Marzenia o tym by sprzedawać książki w Rosji i zarabiać w ten sposób pieniądze, które wydaje się na Karaibach jest pomysłem słusznym z punktu widzenia propagandysty, a nie autora. Polski autor musi myśleć i kombinować tak, by jego książki miały prawdziwy oddźwięk za granicą. By budziły tam prawdziwe emocje. A takich, budzących emocje książek w Rosji nikt nie wyda. Nie wyda ich nikt także na Ukrainie, ani w żadnym innych kraju wielkiej Behemotii. W Polsce można spokojnie wydać biografię Stefana Bandery, można wydać książkę o żołnierzach UPA i ich przygodach. A czy na Ukrainie ktoś wydał biografię generała Dowbora Muśnickiego? Czy ktoś się w ogóle interesuje Polską prawdziwą, a nie spreparowaną przez autorów z GW? Czy Łysiak może ma na to jakiś pomysł? Nie chodzi mi o kokieterię, chodzi mi o pomysł. W Polsce nie ma
autorów myślących o języku, który daje im zarobić i kraju, który reprezentują. Ci zaś, którzy są, wierzą w kulturę, humanizm i edukację, wierzą w rynek rosyjski i literaturę kobiecą. Powodzenia panowie. Ja idę na pustynię. Z toporem.
Przypominam także, że sprzedajemy ostatnie egzemplarze „Dzieci peerelu”. Książka jest jeszcze dostępna w hurtowniach na Kolejowej w Warszawie, w księgarni Wojskowej w Łodzi oraz w sklepie FOTO MAG przy stacji metra Stokłosy w Warszawie i jeszcze w księgarni http://www.ksiazkiprzyherbacie.otwarte24.pl/ . Już za chwilę jej nie będzie. Na razie nie planujemy wznowienia.
Książki nasze zaś można kupić w księgarniach:
Księgarnia Wojskowa, Tuwima 34, Łódź
Księgarnia przy ul. 3 maja Lublin
Tarabuk – Browarna 6 w Warszawie
Ukryte Miasto – Noakowskiego 16 w Warszawie
W sklepie FOTO MAG przy stacji metra Stokłosy w Warszawie
U Karmelitów w Poznaniu, Działowa 25
W księgarni Gazety Polskiej w Ostrowie Wielkopolskim
W księgarni Biały Kruk w Kartuzach
W księgarni „Wolne Słowo” w Katowicach przy ul. 3 maja.
W księgarniach internetowych Multibook i „Książki przy herbacie” oraz w księgarni „Sanctus” w Wałbrzychu.
No i oczywiście na stronie www.coryllus.pl
swiatlo szelesci, zmawiaja sie liscie na basn co lasem jak niedzwiedz sie toczy