Co bym zrobił i komu gdybym mógł.
Przypomnę: mam trzy badania DNA świadczące o mojej niewinności. Ale według sądu nadal jestem winny. Ciągły stres i więzienia zrobiły swoje. Jestem chory i całkowicie niesamodzielny. Zdany na łaskę innych.
Dziewczyna z którą mieszkam ma chorego syna. W stanie fizycznym niewiele lepszym od mojego. O umysłowym nie wspomnę. Duże dziecko. Ale chciałaby żyć dla niego jak najdłużej. Bo kto się nim zaopiekuje? Ojciec egoista, czy siostra, która się go wstydzi? Nie mówiąc o tym, że mieszkanie należy do dziewczyny i w razie czego ja również…
Sąd całkowicie nie poczuwa się do odpowiedzialności. I nigdzie się nie spieszy. Sprawa już się ciągnie 14 lat i końca nie widać.
Dziewczyna czyta moje notki i twierdzi, że za dużo narzekam. Ale gdyby nie ona narzekałbym o wiele więcej. Tylko ze względu na nią się powstrzymuję przed powiedzeniem tego co naprawdę myślę. Słowa na „k”, „ch” i „p” byłyby u mnie na porządku dziennym. Taki już jestem cham. Naturę zawsze miałem niepokorną. Doprowadzało mnie do szewskiej pasji to, gdy silniejsi wykorzystywali swoją przewagę. Ale nigdy, nawet w najgorszych snach, nie przewidywałem, że sam będę w takiej sytuacji.
Mniejsza o mnie. Zdążyłem się już przyzwyczaić do myśli, że moje życie zostało bezpowrotnie zniszczone. Ale innych! Też jest niszczone. I jakoś nie pociesza mnie fakt, że prawdopodobnie osoba, która skazała mnie na ten koszmar, nawet mnie i mojej sprawy nie pamięta. W końcu tyle jest ich codziennie!
Dziewczyna parę dni temu była u lekarza. Z jej sercem jest źle. Bo wszystko teraz spoczywa na jej głowie. Musi teraz dbać o dwóch kaleków. Jak długo?
Instytucja o której nie wspomnę, niedługo będzie miała na swoim brudnym sumieniu następne ofiary: ( Pardon, kogo ja posądzam o posiadanie jakiegokolwiek sumienia?!) moją dziewczynę, która tak na pewno długo nie pociągnie i jej chorego syna. Bo sam na pewno sobie nie poradzi. Siebie nawet nie wymienię.
Co to ma wspólnego z tą notką? Ano, ma. Jeden budynek chciałem roz…lić, bo przynosił szkodę. Ale sytuacja uległa poprawie. Teraz mam ochotę roz…lić inną niepotrzebną nikomu instytucję. Ale brak mi sił. Bo na poprawę się nie zanosi.
Mam kolegę, którego często nie mogę zrozumieć. Bo połowa słów jakich używa to przekleństwa. Kiedyś mnie wysłuchał jak mu opowiadałem o swojej sytuacji. Skomentował to samymi przekleństwami. 100%. Ale pierwszy raz go zrozumiałem.
Pożegnam się, więc zwyczajem nieokrzesańców: k…wa, k…wa, k…wa.