Słuchanie propagandy o tym, ile dostajemy z Unii Europejskiej i jak te pieniądze służą przemianie cywilizacyjnej Polski jest już doprawdy nudne jak flaki z olejem.
Słuchanie propagandy o tym, ile dostajemy z Unii Europejskiej i jak te pieniądze służą przemianie cywilizacyjnej Polski jest już doprawdy nudne jak flaki z olejem. "Słowacki wieszczem był, a UE superfajna jest" można rzec, trawestując Witolda Gombrowicza.
Owa nadgorliwość w sławieniu Brukseli jako eurokrowy, którą my, Polacy doimy jak złoto jest w rzeczy samej żałosna. Nie mogę już słuchać tych aintelektualnych mitów, że Polska dostaje najwięcej pieniędzy w całej Unii. Tak, dostaje, bo jest jednym z 5 najbiedniejszych krajów UE. Bieda pomnożona przez wielkość musi dać dotacje większe niż gdzie indziej. Rzecz w tym, że wszyscy nasi unijni sąsiedzi i olbrzymia większość krajów Europy Środkowo- Wschodniej dostaje na głowę mieszkańca więcej … niż my!
Aby rzecz całą zobrazować i przywrócić zagadnieniu właściwą proporcję warto powiedzieć o jakie kwoty konkretnie chodzi. Ale nie na cały kraj- bo tu się zaczyna magia wielkich liczb, ale właśnie "per capita". Oto bowiem w ciągu pierwszych 5 lat naszego członkostwa w UE przeciętny Kowalski dostał z Brukseli 775 (w zaokrągleniu) euro czyli na rok zwykły obywatel III RP dostał 155 euro. Tylko 155 euro czyli trochę więcej niż sześć stów na cały rok kalendarzowy. A więc wychodzi, że pan Kowalski czy też pan Nowak od Unii dostaje … 50 złotych miesięcznie. Nie mówię, że to nic- mówię, że to bardzo, bardzo mało.
Dodajmy, że kwotę tę należy pomniejszyć o 350 euro w ciągu pierwszych pięciu lat, które nasze państwo musiało do brukselskiej kasy wpłacić- oczywiście na głowę obywatela. Jak łatwo policzyć oznacza to 70 euro rok w rok. Bilans jest więc taki, że przeciętny Polak ma rocznie do przodu równe 84 euro. Oznacza to, że statystyczny obywatel Rzeczpospolitej jest na plusie 7 euro miesięcznie.
I o to tyle hałasu? Cóż, na parę piw starczy.