Libia dla McCaina
04/10/2012
378 Wyświetlenia
0 Komentarze
15 minut czytania
Wewnętrzna sytuacja w Libii w wyniku „arabskiej wiosny” przypomina Dziki Zachód, tyle że bez szeryfa. Ich mocodawcy też chyba nie czują się bezpiecznie: zbierają, co zasiali.
76-letni senator John McCain z Arizony, bohater brudnej wojny w Wietnamie, jest jednym z największych „zuchów” amerykańskiej sceny politycznej. Wprawdzie niewiele rozumie, zwłaszcza w polityce, ale za to decyzje podejmuje odważnie i szybko, nie jest drobiazgowy ani dociekliwy, jest rozpoznawalny i przewidywalny w 150%, służył w wojsku wzorowo i ma wzorową amerykańską rodzinę. Po prostu: zuch jest dzielny (jak głosi urocze „I Prawo Zucha”). Wyborcy go lubią, bo mówi prosto, nie mendzi i każdemu łatwo go zrozumieć. Dwa razy próbował więc zostać prezydentem zamiast innego zucha, ale okazał się głupszy nawet od Busha Młodszego (a to już spora sztuka!) i przegrał w przedbiegach. Dobrze natomiast sprawdza się w senacie USA, gdzie od wielu kadencji służy za maskotkę różnych amerykańskich korporacji i uświetnia misje handlowe firm naftowych i kompleksu wojskowo-przemysłowego. Półtora roku temu, 22 kwietnia 2011 roku złożył więc krótką wizytę w Benghazi, stolicy i głównym mieście wschodniej Libii zwanej Cyrenajką (po arabsku al-Barka), gdzie mieściła się centralna baza powstania przeciw Kaddhafiemu i dokąd napływali właśnie rekrutowani zewsząd ultra-islamiści szykując się do przejęcia władzy po dyktatorze. „Spotkałem tych dzielnych bojowników i to nie jest al-Kaida. Przeciwnie: to są libijscy patrioci, którzy chcą wyzwolić swój kraj. Powinniśmy im w tym pomóc” – w ten sposób, zgodnie z oczekiwaniami Departamentu Stanu, podsumował wtedy zuch McCain swój kilkugodzinny pobyt za plecami swoich ochroniarzy w tym mieście, po czym wsiadł do helikoptera i odleciał. W ten sposób jednak McCain zostawił Abla na pożarcie terrorystom, pardon, „libijskim patriotom”.
Bo właśnie wtedy i tam, w Benghazi, zainstalowano Johna Christophera Stevensa, amerykańskiego ambasadora, którego zadaniem był nadzór nad obaleniem płk Kaddhafiego i przechwycenie libijskich pól naftowych. Udało się to jednak dopiero po zbombardowaniu Libii przez lotnictwo NATO, bo przecież „powinniśmy im w tym pomóc”. Pani Hillary Clinton, kolejna diaboliczna dama pełniąca w USA rolę Sekretarza Stanu (Albright, Rice, Clinton…), a więc szefowa ambasadora Stevensa, nie kryła aroganckiego zadowolenia: „Przybyliśmy, zobaczyliśmy, on zginął” popisała się radosnym para-cytatem z Cezara na wieść o zamordowaniu Muammara Kaddhafiego (chociaż zastrzelił go agent francuski, ponoć dlatego, aby nie wydały się m.in. szczegóły finansowania kampanii Sarkozy’ego).
W pobieżnie przechwyconej Libii zapanował totalny chaos. Osierocone państwo pogrążyło się w bratobójczej walce wszystkich ze wszystkimi, obrabowano składy broni i amunicji, gwałtownie pogorszyła się stopa życiowa i przestały działać służby publiczne. Rządzi ten, kto ma broń i szybciej strzela. Ten stan trwa do dziś i nikt nad nim nie panuje. Po zabiciu ambasadora Stevensa i trzech innych Amerykanów 11 września 2012 przez bojówkę „libijskich patriotów” spod znaku Ansar al-Szarija (Żołnierze Szarijatu) kwatera tej organizacji w Benghazi została wprawdzie zniszczona dziesięć dni później i 11 z jej dzielnych bojców zginęło, a reszta uciekła, ale takich milicji i organizacji jest w Libii dużo więcej. Pod osłoną wojsk USA i na polecenie Waszyngtonu w Trypolisie zainstalowano marionetkowy proto-parlament, nazwany roboczo Ogólnym Kongresem Narodowym, który w dzień po zabójstwie Stevensa wybrał quasi-premierem niejakiego Mustafę Abuszagura z zadaniem wyznaczenia tymczasowego „rządu” i zaprowadzenia porządku. Najważniejszą częścią tego zadania ma być opanowanie żywiołu lokalnych milicji i zbrojnych band, które kontrolują (lub nie) poszczególne miejscowości nierzadko zwalczając się nawzajem. Najbardziej niesforne trzeba będzie zlikwidować siłą albo przynajmniej rozbroić, skore do współpracy trzeba będzie sformować w coś, co miałoby przypominać wojsko albo policję. Abuszagar i okupanci mają nadzieję, że mu się to uda. Pozostali w to wątpią.
W Benghazi, gdzie grupa Ansar al-Szarija zniknęła, przynajmniej na razie, rządzą dwie inne silne grupy islamistów, którym – chcąc nie chcąc i udając, że są częścią nowych libijskich sił zbrojnych – przyznano prawo działania pod dowództwem ich własnych hersztów. Prawie każde libijskie miasto i miasteczko ma swoje bandy zbrojne o różnej wartości wojskowej i różnej lojalności, a przede wszystkim o różnej moralności zbójeckiej. Szczęśliwa jest ta miejscowość, która ma tylko jedną bandę i to taką, która grabi mało i ma na miejscu niewiele porachunków do wyrównania. Niestety, takich band jest najmniej i raczej tylko tam, gdzie ludność jest plemiennie i klanowo jednolita.
W pierwszym swoim dekrecie Abuszagur rozkazał wszystkim samowolnym grupom zbrojnym, aby się rozwiązały. „Nie po to pozbyliśmy się jednego dyktatora, aby słuchać drugiego” – brzmiała warcholska odpowiedź już w samym Trypolisie, powtarzana buńczucznym echem na prowincji. W Misurata, trzecim co do wielkości mieście Libii, które było prawie od początku ważnym gniazdem rebelii przeciw Kaddhafiemu, rządzą wyłącznie dwie albo trzy miejscowe milicje, podobnie jak w Zintan, innym ośrodku rebelii. Są to ludzie miejscowi i nie islamiści, którzy raczej tylko szachują się wzajemnie w interesie miejscowych klanów i koterii, ale nawet słyszeć nie chcą o podporządkowaniu się rozkazom z Trypolisu lub złożeniu broni. Nikt jednak nie panuje nawet nad tymi, które niby się już podporządkowały. 22 września w Trypolisie oddział tzw. Najwyższej Rady Bezpieczeństwa (SSC), rodzaju zawiązującej się dopiero żandarmerii, formalnie podległy ministerstwu spraw wewnętrznych, ostro strzelając wziął szturmem hotel Rixos po to, aby zaprotestować i poskarżyć się na to, że „rząd” nie przysłał im posiłków w miasteczku B’rak na południe od stolicy, gdzie kilka dni wcześniej starli się z niedobitkami kaddhafistów i stracili paru swoich ludzi. Bojownicy ci sympatyzują z Bractwem Muzułmańskim i w swoich żądaniach wyraźnie eksponują oczekiwanie głębszej islamizacji kraju zaznaczając, że „niewiernej władzy nie będą słuchać”. Inna silna formacja z Trypolisu, która związana jest z jeszcze bardziej radykalnymi salafistami i otwarcie przyjmuje rozkazy z Arabii Saudyjskiej, skąd jest finansowana, niedawno zniszczyła samowolnie zabytkowy meczet szyicki w Trypolisie, ale porusza się bezkarnie patrolując przydzielony jej osobny sektor miasta i mając odrębne porozumienie z SSC o ścisłej współpracy, korzysta z ich ochrony.
Obie dominujące grupy z Benghazi – Brygada Męczenników 17 Lutego i Rafala as-Sahati to również grupy islamskich fundamentalistów, silnie powiązane z rejonem Zatoki Perskiej, a zwłaszcza z Katarem, skąd sfinansowano także w wyborach główną partię islamską w Cyrenajce. Przywódca ugrupowania Rafala as-Sahati, niejaki Ismail Salabi jest rodzonym bratem znanego mułły z Kataru – Alego Salabi, którego uważa się za szarą eminencję libijskich islamistów. Ilekroć przedstawiciel którejś z tych dwóch grup chce wystąpić publicznie, ma niemal natychmiast do dyspozycji katarską telewizję satelitarną al-Dżazira, która im usługuje. „Rafala as-Sahati jest bezwzględnie islamska – powiedział otwarcie w wywiadzie telewizyjnym Ismail Salabi – i nie zgodzimy się na nic innego, jak tylko na szarijat. Nasi ludzie w zasadzie nie wierzą w żadne wybory, ale ponieważ ludność tego chciała, musieliśmy ochraniać lokale wyborcze w czasie wyborów”
O szahidach (Męczennikach), czyli tej pierwszej grupie mówi się niemal otwarcie, że jest to ledwie zamaskowana al-Kaida, przeważnie nasłana z zewnątrz. Ma ona własną wewnętrzną policję, wywiad wojskowy, zespoły rekrutacyjne i szkoleniowe, przeszkolone ekipy ochroniarzy itp. Korzysta bowiem z zachodnich instruktorów, w zamian pomagając obcym firmom, przeważnie amerykańskim, opanowywać szyby naftowe i infrastrukturę przesyłu ropy, głównie do portu w Brega i w Misurata. Po zamordowaniu gen. Younisa, brygadą dowodzą dwaj cywile: Fawzi Bukatef, inżynier naftowy i b. dyrektor Arabian Gulf Oil Co., oraz Mustafa as-Saghezli, inżynier informatyk. Wykorzystują oni fakt, że ich wojskowi konkurenci to prawie bez wyjątku byli oficerowie Kaddhafiego, którym wielu libijskich rebeliantów nie ufa, a najemnicy z obcych krajów podporządkować się nie chcą. 50-letni Bukatef nie ukrywa swych dalekosiężnych ambicji politycznych. Grupa ta ma bardzo dużo broni i pieniędzy, oraz nadzieję na szybkie zyski z eksportu ropy naftowej: Bukatef dogaduje się także z Europejczykami i podobno ma pobierać dolę od wysyłanych z Bregi 250.000 baryłek dziennie. W czasie tarć miedzy potencjalnymi klientami w grupie tej ponoć „przez przypadek” zastrzelono francuskiego instruktora wojskowego, który prowadził szkolenie. W tym samym dniu Bukatef i Saghezli spotkali się wtedy z delegacją brytyjskiego premiera Davida Camerona i obwieźli ich po instalacjach naftowych w miastach Jalu i al-Kufra na południe od Benghazi, które są także pod kontrolą ich Brygady. Grupa ta byłaby o wiele silniejsza, gdyby nie to, że – prawdopodobnie na życzenie ich mocodawców – dużą część oddziałów wysłano „z bratnią pomocą” do Syrii, dla obalenia prezydenta Assada i zaprowadzenia tam „modelu libijskiego”, co w praktyce przede wszystkim służyłoby ochronie Izraela.
Wnosząc z wyników bardzo kulawych wyborów do wspomnianego proto- parlamentu, większość Libijczyków, choć boi się powiedzieć to głośno, wcale nie chce, aby obalonego i zamordowanego Kaddhafiego zastąpił reżim islamistów i prawo szarijatu. Wielu ma jednak dość panującego bezhołowia i nie widzi żadnych innych sił, które mogłyby zaprowadzić jaki-taki porządek i zapewnić podstawowe bezpieczeństwo. Z pewnością także Abuszagur nie ma innego wyjścia, jak pozbierać pod swój sztandar islamistów różnych odcieni, a nawet wysunąć ich na czołowe stanowiska. Ale ponieważ jeszcze długo nie zdoła zmiażdżyć ani rozbroić lokalnych milicji, trudno mu wróżyć polityczny sukces, a Libijczykom upragniony spokój.
I chyba tylko McCain ma w Libii to, czego chciał.
Bogusław Jeznach
Dodatek muzy:
Oriental Angel i Jammin’ with the Snake