Jak Państwo doskonale wiecie, mam alergię na silne, nie dopuszczające wątpliwości przekonania – na fanatyzm jednym słowem. Alergia ta po części wynika z zazdrości. W młodym bowiem wieku – 20 i więcej lat temu – też zdarzało mi się takowe silne przekonania aż do fanatyzmu posunięte posiadać – i doskonale pamiętam jak prosty, poukładany i zrozumiały był wówczas dla mnie świat. Niestety – dorosłem. I wcale od tego świat nie stał się prostszy, bardziej ułożony czy też łatwiejszy do zrozumienia. Całkiem jakby wprost na odwrót – im dłużej żyję na tym świecie, tym mniej z niego rozumiem. Nie, żeby to było przyjemne. Stąd też – nie ma co kryć: moja alergia na fanatyzm z pewnością skrywa także dawkę niezdrowej zazdrości. Niestety – rozum […]
Jak Państwo doskonale wiecie, mam alergię na silne, nie dopuszczające wątpliwości przekonania – na fanatyzm jednym słowem. Alergia ta po części wynika z zazdrości. W młodym bowiem wieku – 20 i więcej lat temu – też zdarzało mi się takowe silne przekonania aż do fanatyzmu posunięte posiadać – i doskonale pamiętam jak prosty, poukładany i zrozumiały był wówczas dla mnie świat. Niestety – dorosłem. I wcale od tego świat nie stał się prostszy, bardziej ułożony czy też łatwiejszy do zrozumienia. Całkiem jakby wprost na odwrót – im dłużej żyję na tym świecie, tym mniej z niego rozumiem. Nie, żeby to było przyjemne. Stąd też – nie ma co kryć: moja alergia na fanatyzm z pewnością skrywa także dawkę niezdrowej zazdrości.
Niestety – rozum nie został człowiekowi dany po to, żeby z niego czerpać przyjemności, tylko żeby sobie jakoś radzić z pułapkami i zasadzkami na jakie ciągle wpadamy na tym łez padole. Od przyjemności to mamy inne organy. Uwaga ta nie dotyczy matematyków i poetów. Z tym, że nie jestem pewien poetów!
Moja alergia dotyczy także fanatyków tzw. „racjonalnego poglądu na świat“ (są tacy, choć to rzeczywiście jest pewna rzadkość – zwłaszcza w odniesieniu do ogółu populacji, bo już niekoniecznie wśród blogujący yentelygentów). Tego rodzaju fanatyzm niczym szczególnym się nie różni od fanatyzmu najprzeróżniejszych gnostyków, panteistów, buddystów i innych – powiedzmy, wzorem Astromarii: irracjonalistów. Tyle, że objawienia ostatecznej prawdy nie przekazują jego wyznawcom przybysze z innego wymiaru czy nadistoty z Jowisza, a paperbackowe wydania książek Hawkinga czy Dawkinsa.
Każdy fanatyzm, także ten „racjonalistyczny“ dlatego daje swoim wyznawcom tak dobre samopoczucie, że zawęża im postrzeganie świata i sprowadza jego niebezpieczną urodę do kilku prostych jak cep reguł. Pozwala to doskonale nie dostrzegać tego, co w niebezpiecznej urodzie tego świata najniebezpieczniejsze: jego nieprzewidywalności. Stwarza też – chyba zawsze, nie znalazłem do tej pory żadnych od tej reguły wyjątków – pokusę przekształcania świata. Czy muszę Państwu tłumaczyć, że każde takie „przekształcanie“ tego łez naszych padołu równa się jego zubożeniu, wyjałowieniu, uproszczeniu, zszarzeniu i pozbawieniu smaku..? A cóż ja innego Państwu drugi już rok opowiadam, jak nie ten właśnie prosty przekaz?
Może się przy tym Państwu wydawać, że skoro tak w czambuł potępiam wszelkie próby zmiany status quo, a już w ogóle – jego zmiany siłą – to jestem jakimś odrealnionym pacyfistą. Nawet się w paru, skądinąd przyjaznych komentarzach, można było takiego podtekstu doszukać. Nic z tych rzeczy, mili Państwo! Z natury jestem gwałtowny i bynajmniej od pieniackich kłótni, a nawet od używania przemocy nie uciekam. Uważam tylko, że trzeba jasno zdawać sobie sprawę z celu podejmowynych działań. Przemoc ma sens. Przemoc jest tak samo częścią tego status quo, którego tak bronię – jak ból, cierpienie, bieda czy głupota. I tak samo jak bez bólu nie może być przyjemności (i nie mam tu wcale na myśli koniecznie związków sado-maso, choć tak: te dwa ośrodki w naszym mózgu są ze sobą dość ściśle sprzężone i stąd się owo zboczenie, ze złego ich wysterowania – bierze…), bez cierpienia nie ma wzniosłości, bez biedy bogactwa, a bez głupoty mądrości, tak też nie może być bez przemocy – pokoju.
Jeśli potępiam powstanie kościuszkowskie to nie dlatego, że potępiam przemoc, tylko dlatego, że było działaniem z punktu widzenia interesów polskich bezsensownym: służyło interesom rewolucyjnej Francji i może trochę interesom Prus. W żadnym jednak stopniu: interesom Polski. Tak samo jak powstanie listopadowe nie służyło interesom Polski, tylko interesom Wielkiej Brytanii i być może – Francji. Powstanie styczniowe było darem Niebios (o ile nie dziełem!) dla Bismarcka który bez niego nie zjednoczyłby Niemiec, a powstanie warszawskie znakomicie ułatwiło sowietyzację Polski Stalinowi. Powiedziałbym wręcz, że wszystkie te bezsensowne akty przemocy dlatego były bezsensowne, bo były skutkiem zwykłej, pospolitej głupoty – a więc przypadłości nader podobnej do fanatyzmu, na który tak silną mam alergię.
Czy to znaczy, że NIGDY nie należy się bić? Ależ nieprawda! Bić się należy. Kiedy służy to własnym – podkreślam: własnym – interesom. Z całą pewnością należało się bić w roku 1920 – a boleję niezmiernie nad faktem, że naszym ówczesnym decydentom zabrakło wyobraźni, aby bić się już w roku 1919. Obalenie bowiem władzy bolszewickiej w Rosji, w roku 1919 przy naszym współudziale potencjalnie możliwe, niezależnie od takich czy innych sporów o kilka wsi z „Białymi“ (gdy spór o duszę z „Czerwonymi“ szedł!) o wiele lepiej i na o wiele dłużej zabezpieczyłoby nasz interes niż tylko zatrzymanie bolszewickiego pochodu na Zachód w roku następnym, kiedy szans na obalenie Lenina już nie było.
Należało się też bić w roku 1807: gdyby powstanie wielkopolskie, wybuchłe po pruskich klęskach pod Jeną i Aürstadt rozszerzyło się na Litwę nim przyszło do układów w Tylży, może by mapa Europy inaczej wyglądała. W roku 1812 też sposobność do bitki była, tylko już sił nie stało, które nam Napoleon przez te 5 lat zdążył po Hiszpaniach pomarnować.
Bić się trzeba było, a nie układać, w roku 1667: szło nam całkiem dobrze, maluczko, a byłby Moskal ze szczętem z Rzeplitej wyżeniony. Cóż, kiedy króla już inne sprawy pochłaniały, a zaufania między nim a poddanymi coraz mniej było, to i ochoty na wojaczkę nie stało…
I tak dalej i temu podobne – przykłady można mnożyć. I tu właśnie przechodzimy do tytułowych gołąbków pokoju, czyli – w nomenklaturze sowieckiej: „pożytecznych idiotów“. Jeśli bowiem ktoś z Państwa zdobędzie się na cierpliwość i przebrnie przez raz już tu wcześniej linkowany wątek na forum „Świata Koni“, to kliniczne wręcz przykłady tego, jak działa pacyfizm i tolerancja znajdzie.
Pierwsze wystąpienie forowej przedstawicielki sekty „niewzorowców“ wywołało swoim zacietrzewieniem i oczywistą absurdalnością zbiorowy sprzeciw „partii zdrowego rozsądku“. Że owa misjonarka umiała się za każdym razem przedstawić jako niewinna ofiara prześladowań – co jest bezczelną i w sumie prostacką manipulacką, trudno pojąć, dlaczego ludzie się na to nabierali – co jakiś czas dołączał do wątku kolejny „gołąbek pokoju“, stronę rzekomo prześladowanej niewiasty biorący. I tak absurd karmiący się owym pacyfizmem trwa i potężnieje.
Że to wszystko sztubackie zabawy tylko? Prawda. Ale dokładnie w taki sposób partia bolszewicka szerzyła swoje wpływy wśród rosyjskich yentelygentów, a potem, poprzez komunistyczną międzynarodówkę – na całym świecie. Zawsze znajdowało się dość owych „gołąbków pokoju“, by unicestwienie słabej zrazu komunistycznej agentury uniemożliwić – a skoro tylko tolerowano jej absurdalną argumentację, znajdowała ona natychmiast posłuch wśród słabych umysłem, nie dość krytycznych ludzi. Nie minęło wiele czasu, a mamy Jewrosojuz gdzie pojęcia jeszcze 100 lat temu słusznie uważane za bełkot nawiedzonych – rządzą całą polityczną rzeczywistością.
Tak więc fanatyzm skłonny jestem zwalczać fanatycznie. To jest bezwzględnie, bez litości i bez wytchnienia. Nawet, jeśli to jest na początku tylko śmieszne. Trudno. Jeśli wikłam się w paradoksy, to nic na to nie poradzę. Jeśli wystawiam się na pośmiewisko dyskutując z idiotami – jakoś ten fakt przeboleję. W tym konkretnym przypadku, co chciałbym wyraźnie zaznaczyć: absolutnie nie idzie mi o krucjatę przeciw „jeździectwu naturalnemu“! Jest jeden i tylko jeden punkt programu sekty „niewzorowców“ na który zgodzić się w żaden sposób nie mogę i który sprawia, że jestem zmuszony sektę tę zwalczać. To jest oczywiście ów postulat zakazu uprawiania jeździectwa.
Ze swoimi końmi każdy może robić, co mu się żywnie podoba – póki w ten sposób komu innemu nie szkodzi. Ale postulat zakazu uprawiania jeździectwa, to postulat polityczny. To już nie jest żadna „zabawa w piaskownicy“. Ktoś chce mnie przemocą moich koni i możliwości korzystania z nich – pozbawić. Czy mam prawo się bronić? A co to w ogóle za głupie pytanie..?
Przy tym motywacja owego postulatu sekciarzy kompletnie mnie nie interesuje. To zwyczajnie nie ma nic do rzeczy. Zakaz wychowywania dzieci przez rodziców też się da doskonale taką samą metodą uzasadnić: media pełne są przecież doniesień o ojcach molestujących swoje dzieci, czy pijanych matkach gubiących pociechy w centrum handlowym. I też – jak widać: wprawdzie nie tak od razu radykalnie jak to „niewzorowcy“ w stosunku do koni postulują – argumentacja ta działa, bo władza rodziców nad dziećmi systematycznie jest umniejszana.
Z całą pewnością jest wiele przykładów niewłaściwego postępowania ludzi z końmi (jak też z psami, kotami, krowami, świniami i całą resztą). To jednak nie ma żadnego, najmniejszego wprost znaczenia jak chodzi o meritum sporu. Każdy, komu jego moralna intuicja tak podpowiada, może nawoływać – z ambony czy z ekranu telewizora – aby wyrodni ojcowie i wyrodne matki poprawili się i lepiej dbali o dzieci, a okrutni właściciele nie dręczyli (wbrew swojemu intersowi przecież – bo czy dręczone zwierzę zrobi to, czego się od niego oczekuje..?) zwierząt. Czym innym jednak jest apelowanie do konkretnych ludzi aby poprawić ich konkretne zachowanie – a czym innym używanie państwowej przemocy. Czy grożenie taką przemocą. Skoro mi ktoś grozi przemocą jasnym jest, że mam pełne prawo odpowiedzieć tym samym. I tego zamierzam się trzymać.