Dawnymi czasy, kiedy umierał nabożny i zamożny Żyd gmina zapewniała udział zawodowych płaczek w uroczystościach pogrzebowych. Można też było z ich usług skorzystać odpłatnie wybierając taką dodatkową opcję w przedsiębiorstwie pogrzebowym bądź zatrudniając z ulicy tak zwanych wolnych strzelców tworzących jednoosobowe firmy usługowe specjalizujące się w tej nietypowej i dość z dzisiejszego punktu widzenia dziwnej działalności. Wbrew pozorom nie była to specyfika tylko pogrzebów żydowskich, lecz również obyczaj jak najbardziej słowiański, który pojawił się w Polsce już w średniowieczu. Oprócz nazwy płaczka funkcjonowały też inne określenia jak na przykład chłostka czy łzawica. Ich zadaniem było tworzenie nastroju wielkiej, nieodżałowanej straty, głośne lamentowanie, płacz i profesjonalnie wykonywane spazmy przerywane głośnym wykrzykiwaniem peanów na temat wielkich zasług, wychwalanie cnót, zalet i osiągnięć […]
Dawnymi czasy, kiedy umierał nabożny i zamożny Żyd gmina zapewniała udział zawodowych płaczek w uroczystościach pogrzebowych. Można też było z ich usług skorzystać odpłatnie wybierając taką dodatkową opcję w przedsiębiorstwie pogrzebowym bądź zatrudniając z ulicy tak zwanych wolnych strzelców tworzących jednoosobowe firmy usługowe specjalizujące się w tej nietypowej i dość z dzisiejszego punktu widzenia dziwnej działalności.
Wbrew pozorom nie była to specyfika tylko pogrzebów żydowskich, lecz również obyczaj jak najbardziej słowiański, który pojawił się w Polsce już w średniowieczu. Oprócz nazwy płaczka funkcjonowały też inne określenia jak na przykład chłostka czy łzawica.
Ich zadaniem było tworzenie nastroju wielkiej, nieodżałowanej straty, głośne lamentowanie, płacz i profesjonalnie wykonywane spazmy przerywane głośnym wykrzykiwaniem peanów na temat wielkich zasług, wychwalanie cnót, zalet i osiągnięć zmarłej osoby w jej w życiu doczesnym.
Ot, tacy „żałobni klakierzy”, którzy zamiast prowokować do oklasków próbują wyciskać dodatkowe łzy i szlochy.
Choć takie udramatycznienie pogrzebów wydaje się w dzisiejszym nowoczesnym świecie nieco dziwne to jednak trzeba przyznać, że na pewno wynajmującym owe płaczki żałobnikom przyświecały dobre intencje i chęć nadania ostatniej drodze zmarłego większej i zauważalnej dla uczestników pogrzebu rangi.
Dlaczego o tym wszystkim piszę?
Otóż od 10 kwietnia 2010 roku dzięki wspólnym polsko –rosyjskim wysiłkom politycznym, propagandowym i medialnym oraz na bazie tragedii narodowej, jaką była katastrofa smoleńska staliśmy się świadkami narodzin zupełnie nowej specjalności jak gdyby będącej odwrotnością zadań, jakie powierzano dawniej płaczkom, chłostkom czy łzawicom.
Ujawniły się całe rzesze polityków, ekspertów, dziennikarzy oraz prasowe tytuły, radiowe i telewizyjne stacje, których jedynym celem stało się pomniejszanie wymiaru tragedii smoleńskiej oraz opluwanie poległych. W tłum żałobników zaś wmieszano z całą premedytacją różnych wynajętych komediantów, zadymiarzy i odwracaczy uwagi z zadaniem nieustannego zakłócania wszystkich uroczystości mających na celu upamiętnianie ofiar, oddawanie im hołdu i kultywowanie pamięci o nich.
Wszystkim zapewne pierwsze skojarzenie podsunie na myśl najświeższy „autorytet” i ciepły jeszcze produkt rycerzy wolności z Czerskiej, czyli niejakiego Dominika Tarasa. Wszak to on dostąpił zaszczytu udzielenia „ekskluzywnego” wywiadu na łamach Gazety Wyborczej swojej imienniczce Dominice Wielowieyskiej, zaraz po wykonaniu umowy o dzieło zawartej z salonem III RP i polegającej na bezczeszczeniu i szydzeniu z Chrystusowego Krzyża na Krakowskim Przedmieściu.
Ja jednak powrócę do dwóch innych wyrafinowanych i nieludzkich akcji polegających na opluwaniu śp. generała Błasika i majora Arkadiusza Protasiuka. Tu nie prymityw pragnący chwilowej sławy Taras, ale wysocy urzędnicy państwowi odegrali kluczowe role.
Chodzi mi o słynne już rzekome naciski na pilotów w kokpicie Tupolewa tuż przed lądowaniem oraz „sensacyjną” informację TVN24 podchwyconą przez Gazetę Wyborczą mówiącą o kłótni, do jakiej miało dojść na płycie lotniska Okęcie tuż przed wylotem samolotu do Smoleńska. Zarówno owe naciski jak i „emocjonalna rozmowa” miała dotyczyć generała Błasika i majora Protasiuka.
Okazuje się, że obie akcje nikczemnych ataków na nieżyjących już polskich oficerów nie miałyby szans na powodzenie gdyby nie szef „niezależnej” prokuratury Andrzej Seremet.
Mógł on niemal natychmiast przerwać tę spiralę zwykłych oszczerstw i łgarstw, lecz z jakiś sobie tylko znanych powodów pozwolił na wielotygodniowe bezpodstawne plucie na ofiary i danie czasu medialnej nagonce na to, aby miejscowy plebs przyswoił sobie obraz polskich mundurów pokrytych gęstą śliną. Dopiero, kiedy już po tygodniach goebbelsowskie kłamstwo przylgnęło na dobre do wizerunków poległych, prokuratura informowała, że nie ma żadnych przesłanek ani dowodów na naciski jak i nie istnieje ani jeden kadr w zapisie monitoringu z Okęcia świadczący o jakiejkolwiek kłótni czy sprzeczce.
Oczywiście owe oświadczenia prokuratury nie mają już szans na przełamanie tych wielotygodniowych podłych łgarstw, którymi epatowały z premedytacją Polaków „wiodące media” i „najbardziej cenieni” dziennikarze, zwłaszcza, że nikt w Polsce nie ma w zwyczaju czegokolwiek prostować nie mówiąc już o biciu się w pierś czy przeprosinach.
Warto zwrócić uwagę na jeszcze jeden charakterystyczny aspekt smoleńskiego „śledztwa”. Cała narracja nie dotyczy już w żadnym stopniu strony rosyjskiej, a cała akacja dezinformacyjna przeniosła się do Polski tak, jakby do katastrofy doszło 10 kwietnia 2010 roku na Okęciu, a jedynymi podejrzanymi o przyczynienie się do katastrofy byli Polacy.
Tusk zapomniał już dawno o swoich zapowiedziach zwrócenia się do jakiś bliżej nieokreślonych międzynarodowych instytucji, o czym zapewniał po upublicznieniu raportu MAK. Wrak samolotu, który miał wrócić na pierwszą rocznicę katastrofy najprawdopodobniej utkwi w Rosji na wieki, a oryginałów czarnych skrzynek również nigdy się nie doczekamy.
Ciekawe jak może komisja Millera ogłosić wkrótce swój raport końcowy, a prokuratura zakończyć postępowanie jeżeli żadne z tych ciał nie miało bezpośredniego dostępu do kluczowych dowodów?
„Wiodących” dziennikarzy i agenturę rosyjskich wpływów (w wielu przypadkach to zapewne te same osoby) czeka kolejne trudne zadanie przekonania opinii publicznej, że to jest jak najbardziej możliwe i po raz pierwszy na świecie werdykt w sprawie przyczyn katastrofy lotniczej zapadnie bez badania wraku i oryginałów czarnych skrzynek, bez kompletu protokołów z autopsji, kiedy ciała ruscy dostarczyli w zalutowanych trumnach z wyraźnym zakazem ich otwierania.
Oczywiście ów zakaz wydano władzom „suwerennego” państwa, na czele których to władz stoi „samodzielny, suwerenny i niezwykle wyczulony na interes narodowy” premier Donald Tusk.
Jeżeli z tej perspektywy przyjrzymy się polskim mediom, politykom i tak zwanym ekspertom to ostatnio opublikowany raport szefa ABW, Krzysztofa Bondaryka informujący o około 300 agentach obcych służb działających w Polsce możemy potraktować, jako prostacki i niskich lotów żart i kpinę.
Wystarczy przypomnieć, że litewski odpowiednik Bondaryka samą ruską agenturę w swoim niewielkim kraju oszacował na 3000 szpionów usadowionych głównie sektorze paliwowo-energetycznym oraz mediach.
Jak długo będziemy jeszcze świadkami dominacji w Polsce rosyjskiej narracji i obrony głównie interesów obcych państw? Jak długo Polacy będą biernie spoglądać na ponoszące się na każdym kroku kłamstwo, zaprzaństwo i zdradę?
Czy tradycyjnie wybuch polskiego bohaterskiego narodu nastąpi dopiero wówczas, kiedy drastycznie podrożeją składniki wrzucane, na co dzień do koryta? A może jeszcze gdzieś w nieużywanych od lat zakamarkach serc i umysłów pozostały jakieś resztki atawizmów przypominających o „Bogu Honorze i Ojczyźnie”?
Zbliża się pierwsza rocznica dziejowej dla narodu polskiego katastrofy i na koniec przytoczę mądre słowa człowieka, który był przez całe lata autorytetem dla salonu III RP.
Wolno nam, gdy jest powód, mówić o zmarłym źle, ale gdy się przyzwyczaimy wszyscy do tego, że ich materialne szczątki są jak kamień przydrożny, bezosobowe, rzeczowe, bez żadnego odniesienia do naszego życia duchowego, choćby czasem mogły się przydać, grozi nam, że również żyjących będziemy traktować, jako przedmioty wymienialne. I to byłby kres naszej kultury.
Leszek Kołakowski
Tekst opublikowany w Warszawskiej Gazecie (11/2011)