Ezaw, metoda Silvy i Św. Jan z Dukli. Moje przeżycia po kursie Silvy. Cz 1.
08/09/2012
372 Wyświetlenia
0 Komentarze
11 minut czytania
Św. Jan z Dukli był człowiekiem wszechstronnie wykształconym. Przebył wiele lat w pustelni w Dukli. Czynił ponoć cuda a pojawił się w moim życiu po kursie Silvy. Piszę o moich przeżyciach – innych niż Ezawa. Zaczęło się od niego a skończyło inaczej.
Żył w tej szopce na zdjęciu. Byłem tam i widziałem.
Ezaw i jego post o metodzie Silvy. Odnoszę się do tego postu w oparciu o moje doświadczenia życiowe. Są ważne – dla innych.
Metoda Silvy sprowadzająca się do oddziaływania na własny umysł (świadomy, podświadomy oraz nadświadomy (nauka o nim się póki co nie wypowiada) jest bardzo popularna w całym świecie i również w Polsce.
Techniki używania tej metody uczone w trakcie 3-dniowych kursów wydają się przekonywujące. W praktyce po kursie.
Ezaw opisał swoje doświadczenia – ja spróbuję opisać swoje.
Dzieciństwo miałem początkowo super. Potem się to zmieniło, gdy ojciec przeszedł na emeryturę wojskową i rodzice postanowili wrócić do majątku rodziców matki.
Z eleganckiego mieszkania w bloku trafiłem wraz z nimi i bratem do baraku zbudowanego po wojnie, gdy spalił się dom dziadków a oni wyjechali na ziemie odzyskane.
Lampa naftowa przez kilka lat, budowa i rozbudowy kolejne domu zniszczyły mi kręgosłup – gdy dźwigałem wiadra z betonem, pustaki itp. – choć wtedy możliwość kupna tych surowców budowlanych to był szczyt szczęścia.
Odnalazłem się na ciężkich studiach z budowy samolotów i w mojej pasji jaką było narciarstwo alpejskie. To ono pozwoliło mi nabrać wiary w siebie, w swoje możliwości tak organizacyjne jak i umiejętności narciarskie – zakończone kursem instruktora PZN. Co nie było takie proste a wymagało ogromnej wiary i wysiłku fizycznego.
3 lata po studiach moje życie uległo zmianie – zaczął się okres obfitości finansowej – dzięki pracy na kontrakcie w Libii, później politechnice a w końcu w roku 1989 – po rozpoczęciu samodzielnej działalności gospodarczej (po zachęcie premiera Mazowieckiego).
Wszystko szło super, do roku 2000 i decyzji Balcerowicza o schłodzeniu gospodarki, która jakoby rozwijała się zbyt szybko.
Moja firma była z branży informatycznej plus kasy fiskalne. Wszystko szło ok. Ludzie z całych Bieszczadów kupowali kasy – rozwijali swoje własne inicjatywy gospodarcze.
Po jakimś czasie od decyzji Balcerowicza oglądałem tych samych ludzi – ale zniszczonych, upodlonych – zdających te kasy. Byli z długami i zrozpaczeni.
Moja firma, wtedy już spółka z o.o. zaczynała przeżywać kryzys. Wynikał on z wyprowadzenia kasy z firmy przeze mnie i wspólnika na budowę domów. Ja miałem kasę z kontraktu – on tylko z naszej firmy.
I zaczęły się problemy z kasą, z płynnością finansową. Zacząłem likwidować 3 oddziały w innych miastach. Wyszło szydło z worka – kierownicy tych oddziałów stuknęli nas na ponad 100 tys zł. Nie zapłacone przez klientów drobne faktury – to kolejne 100 tys zł.
Sam próbowałem tłuc się po sądach – coby tylko odzyskać troszkę większe kwoty. Koszty spraw, z których większość była nieosiągalna (plus koszty komorników) – to kolejne straty.
W roku 2000 kuzyn namówił mnie na wizytę u pewnej specjalistki Huny w Grodzisku Mazowieckim . Ona już nie żyje. Powiedziała mi ( po kontakcie niby z drugą stroną), że to czym się zajmuję nie jest moim przeznaczeniem i że grozi mi kara – kalectwo – po to bym odnalazł swoją drogę zgodną z moim przeznaczeniem. Miało nim być pomaganie innym w wyborze zawodów.
Los sprawił, że w dość krótkim czasie zająłem się organizacją kursów związanych z przekwalifikowaniem bezrobotnych na inne zawody.
Szło mi znakomicie. Miałem kontrakty z angielskimi i niemieckimi poważnymi firmami konsultingowymi. To wszystko przed wstąpieniem Polski do UE.
Spłaciłem spory kredyt obrotowy, została nadwyżka ok. 300 tys. Zł.
Rok 2005. Kurs Silvy w Gliwicach. Pojechaliśmy razem ze wspólnikiem. Prowadził go prof. Politechniki Wrocławskiej. Niby wszystko super.
Na kursie poznałem 2 kobiety – Weronikę i Ele. W trakcie zajęć, po każdej przerwie zmienialiśmy się miejscami. Weronika powiedziała mi, że czuje bijące ode mnie ogromne ciepło. W czasie przerwy śmiałem się z tego. A ona opowiadała mi o swoim życiu, o kościele, o aniołach.
Wróciliśmy z kursu. Praktykowałem metodę Silvy. Wizualizowałem przyszłość.
Któregoś dnia Weronika napisała mi, że mam być w kwietniu 2005, o 12-tej – w sanktuarium Św. Jana z Dukli – w miejscowości Dukla – że sprawa jest ważna.
Myślałem wtedy, że to dotyczy mojego ciężko chorego brata.
Nie chodziłem wtedy do kościoła.
Żona z dziećmi pojechała na mszę – ja zaś do Dukli.
Gdy jechałem był ogromny wiatr i śnieżyca. Pamiętałem o tym, że na przełęczy dukielskiej wiatr potrafi przewrócić autobus (były takie przypadki – z ofiarami włącznie). Ale dojechałem przed sanktuarium. Śnieżyca, wiatr, pusty parking – poszedłem do drzwi.
Sądziłem, że są zamknięte – bo była cisza – ale były otwarte.
Wewnątrz jakiś ksiądz prowadził nauki dla kilku osób zmierzających do ślubu kościelnego. Siadłem przy wejściu – nie miałem pojęcia co robić i czekałem. Po chwili nauki się skończyły i wszyscy wyszli, zostałem sam.
Zacząłem powoli iść prawą stroną – przechodziłem koło stacji krzyżowych. Przed stacją z Weroniką ścierającą pot z czoła Chrystusa – wrzuciłem wszystkie pieniądze jakie miałem – kilkaset złotych.
Wreszcie dotarłem do odgrodzonego kratami takiego zaułka z relikwiami Św. Jana z Dukli. Kraty były otwarte (kiedy przyjeżdżałem tam potem kilka razy – zawsze były zamknięte).
Wszedłem i usiadłem w jednej z wąskich ławeczek po prawej stronie. Naprzeciw mnie była taka trumienka z relikwiami Św. Jana z Dukli – po lewej na ścianie jego obraz. Wcześniej poczytałem sobie o tym człowieku.
Nie wiedziałem co robić dalej. Wciąż myślałem o moim chorym bracie. Postanowiłem wejść zgodnie z metodą Silvy w stan alfa – stan relaksacji.
No i zaczęło się. Zobaczyłem przed oczyma Św. Jana z Dukli jak klęczy i prosi Boga o audiencję dla mnie.
Po chwili już na niej byłem. Po lewej (mojej stronie) ujrzałem starszego, brodatego mężczyznę, po prawej zaś kobietę z dzieckiem na ręku.
Oniemiałem.
On wręczył mi taką stalową zbroję na pierś. Spytałem co mam zrobić? Z kim walczyć? A gdzie koń i miecz?
Śmiał się – a kobieta z dzieckiem na ręce uśmiechała się do mnie przyjaźnie – dodawała otuchy.
Wyszedłem ze stanu alfa i zastygłem oszołomiony. Kiedy tak siedziałem – zastanawiałem się o co chodzi – poczułem na policzku ciepło i światło. Obróciłem lekko w lewą stronę głowę i zobaczyłem jak przez okno w suficie wpada na mnie masa światła. Oniemiałem, po chwili wyszedłem z sanktuarium do którego jednocześnie wszedł ksiądz coby zamknąć kratę i drzwi wejściowe.
Na zewnątrz nie było śnieżycy i wiatru. Świeciło pięknie Słońce. Byłem w szoku i powoli szedłem na ogromny parking gdzie stał tylko mój samochód. Odnalazłem z zewnątrz to okno, przez które wpadło do wnętrza światło. Ot taki analityczny – dociekliwy mój umysł.
Zastanawiałem się ciągle – po co mi pancerz na piersi? A gdzie koń i miecz? Cóż, byłem głupi – chciałem być rycerzem Boga i jemu służyć.
Kiedy wróciłem do domu – żona spytała – gdzie byłeś? Powiedziałem, że w sanktuarium w Dukli. Roześmiała się w głos i powiedziała – nie opowiadaj mi takich głupot. Ty – w kościele? W sanktuarium? Milczałem.
To jednak był dopiero początek tego co zaczęło się dziać w moim życiu. CDN.