W 2012 roku przypada 200 rocznica urodzin Józefa Ignacego Kraszewskiego.
Rzecz o Józefie Ignacym Kraszewskim (1812 – 1887)
"Gdybyś literki policzył (w pismach jego) byłoby milionów kilkanaście, gdybys atrament odwilżył, byłoby garncy kilkadziesiąt, gdybyś pióra pozbierał mógłbyś tysiącem skrzydeł z Warszawy do Ameryki powietrzną odbyć żeglugę, gdybyś papier zgromadził mógłbyś w którymkolwiek z miast powiatowych wszystkie budowle z wierzchu i wewnątrz wykleić, a gdybyś wszystkie myśli na jeden zegnał rynek byłby zgiełk, wrzask, hałas i kłótnia na mil kilkadziesiąt wystarczające."
August WILKOŃSKI (1805-1852), dziennikarz i literat
Motto Mistrza: NULLA DIES SINE LINEA ( ANI DNIA BEZ LINIJKI ).
Zasługi JIK dla polskiej kultury są nie do przecenienia. Jest nazywany ojcem polskiej powieści historycznej, a czasem także ojcem polskiego dziennikarstwa. W czasach, gdy Polska znajdowała się pod zaborami i nauka rodzimej historii była zakazana, to właśnie z jego powieści poznawano ojczyste dzieje.
Uznaje się go za autora z największą liczbą wydanych książek i wierszy w całej historii literatury polskiej!
Spod jego pióra wyszły 232 powieści (w ponad 400 tomach), a także niezliczona liczba recenzji, artykułów, opowiadań, wierszy, prac naukowych czy utworów scenicznych.
Do tego dokonał 21 przekładów na języki obce. Jako utalentowany malarz i rysownik zostawił też ok.2000 rysunków (zachowało się tylko 900).
Nazywano go "Napoleonem literatury", "Doktorem Omegą" czy nawet "Czarnoksiężnikiem". Nieraz musiał zmagać się z oskarżeniami, że do pisania zatrudnia pomocników. Stworzył własny model powieści historycznej: powieść dokumentalną, opartą na rzetelnej wiedzy, gdzie tkankę fabularną buduje się z historycznych faktów, a głównym bohaterem jest często król, hetman czy inna ważna postać z historii.
Ten model najpełniej realizuje cykl "kronik historycznych" (29 powieści w 78 tomach) zaczęty "Starą Baśnią"(1876) i zakończony "Saskimi ostatkami" (1889). Dziełami swymi uczył historii narodowej, rozpowszechniał poglądy demokratyczne, przekonywał o równości ludzi a szkodliwości podziałów stanowych.
Jako stałą zasadę swojej literackiej działalności przyjął motto : Nulla dies abeat, quin linea ducta supersit (niech nie minie żaden dzień bez napisania linijki), znane również w skróconej formie: Nulla dies sine linea.
Jak pisał JIK?
Jako swoją "metodę na życie" Józef Ignacy Kraszewski obrał niezłomnie praktykowaną systematyczność. Życie intelektualisty i artysty w jego epoce polegało głównie na pracy i to pracy dobrze zorganizowanej. Oto, jak wyglądał zwykły dzień pisarza:
Wstawał o 8.00 rano i po toalecie punkyualnie o 8.30 zasiadał do porannej kawy lub herbaty. Przed 9.00 w pokoju sąsiadującym z jadalnią czytał listy i przeglądał czasopisma (dostawał w Dreźnie ok. 60 tytułów), następnie odpisywał na przeczytane listy, by nie mieć zaległości.
O 11.00 robił przerwę na przyjmowanie gości, a po ich wizytach – o 13.00 – powracał do korespondencji. O 14.00 spożywał obiad. O godzinie 15.00 szedła na spacer lub – przy złej pogodzie – przejażdżkę powozem. W godzinach 16-18 przeglądał dalej prasę, robił korekty własnych utworów. O 18 zasiadał do fortepianu lub harmonium, gdyż nie potrafił obyć się bez muzyki. O 19 zasiadał do kolacji, po czym przechodził do pokoju na piętrze, zapalał lampę olejną i rozpoczynał właściwe pisanie. Pisał mniej więcej do 2 w nocy. W tym czasie zapisywał 50-60 kartek. Dwutomową powieść pisał przez około 10 dni. Zdarzało się, że kończył jedną powieść i od razu zaczynał pisać kolejną. Pisał gęsim piórem – nie używał stalówek, a pęk gęsich piór przygotowywał sobie w ciągu dnia. Spał sześć godzin dziennie.
"Tom złożony z sześciu do dziesięciu tysięcy wierszy piszę zazwyczaj dni dziesięć na kartkach po jednej ich stronie, piszę tchem jednym, bylebym miał przewodnią myśl i typy. Planów żadnych nie robię; zaczynam i dalej idzie jakoś samo, a nigdy na początku nie wiem, co się w końcu stanie z bohaterami. Gdy skończę odczytuję całość. Co mi się nie podoba odrzucam, nowe kartki wstawiam i na nich piszę. Rękopisu poprawiać nie lubię i nie czynię tego nigdy. Nie zaczynam roboty dopóki dobrze nie przetrawię materiału, który wszedłszy mi raz do głowy, już nigdy się stamtad nie ulatnia." J. I. Kraszewski
Na podstawie materiałów przygotowanych przez Książnicę Cieszyńską na Noc Muzeów 2012.
Stara baśń (fragment)
(…) Ostrożnie wysunęła się z boru ludzi kupka. Blask, który wpadał z dala, nie dozwalał rozeznać twarzy. Mężczyzna jechał na koniu silnym, dwu za nim, kilkoro czeladzi podążało pieszo. Schylali głowy i podnosząc gałęzie przypatrywali się ogniskom.
Podkraść się trzeba pod koło… – szeptał jeden. – Co za dziw na Kupałę porwać sobie dziewczynę? Komu jej nie dają po woli, musi wziąć gwałtem… Bylem ją na koniu miał, to moja nie wyrwie mi się, nie dogonią, nie odbiorą… Zechcą bronić… choćbym życiem przypłacił! Na prawo…
I szepcząc posunęli się wszyscy ku brzegowi mijając przyczajonego Sambora. Zsiedli z koni wiodąc je po cichu za sobą i kołowali wybierając kędy przejść mogą nie postrzeżeni. Jeden odgarniał gałęzie i oko puszczał przodem, a sam wśliznął się potem, stawał, szedł bacznie. Sambor też za nimi wypełznął z krzaków, wyminął ich i niespokojny, rzuciwszy się drugą stroną gąszczami puścił szybko ku ogniskom. Pośpiech ten go zdradził; usłyszał wnet pogoń za sobą, silne ręce chwyciły go z tyłu. Wyrwał sie i stanąwszy do boju uderzył głową w piersi napastnika tak silnie, że padł na ziemię. Lecz padając porwał i Sambora z sobą chwyciwszy za koszulę. Wzięli się na ziemi za bary, dusząc i mocując, tarzając razem w gęstwinie, gdy dwóch jeszcze przypadło i siadłszy na parobka zdusili go tak, iż tchnąć nie mógł.
Wnet zawiązano mu gębę, spętano ręce i nogi. Domyślano się zdrady, zlękniono popłochu i skrępowanego Sambora popchnęli w krzaki, a sami pobiegli nazad do koni.
Słyszał jak śpiesznie oddalali się szepcząc między sobą. Związany, próżno się rzucał po ziemi usiłując więzy potargać. Łyka i powrozy były mocne. Leżał więc tak, rozpaczając a nasłuchując, ale pieśni, krzyki, wrzawa, trzaskające ognie nie dawały rozróżnić żadnego głosu.
Jak wiek długo trwała ta męczarnia. Blask ogni zaczął znikać, a brzask dnia wciskać się z góry. Coraz jaśniej robiło się w lesie. W krzakach budziły się ptaki i kręciły się, i podlatywały około niego. Przyleciała para gołębi dzikich gruchając i pierzchnęła, kukułka zakukała kilka razy, górą zaszelepotały skrzydła jakiegoś wielkiego ptaka, którego dojrzeć nie mógł.
Cisza nastawała ze dniem. W dali słychać było ze śpiewami odciągające gromady. Słońce zajrzało w głąb lasu, na wzgórzu nie było już nikogo.
Miotając się ciągle i targając, Sambor nareszcie gębę naprzód potrafił od chusty uwolnić, zębami na rękach i piersi więzy porozrywał, po długiej męce pękły nareszcie – był wolnym!
Złamany, poraniony, wściekły, wyrwał się biegnąc ku polanie. Tu pusto już było, dymiły jeszcze gdzieniegdzie niedogasłe ognie, leżały czarne węgli kupy i potłuczone garnki, i rozbite naczynia. Wszystkie gromady poodciągały do domów. Sambor półżywy, spotniały, zwlókł się i stanął, gdy usłyszał głos za sobą. (…)
Powróćmy do książek Józefa Ignacego Kraszewskiego, niech na nowo — tak jak kiedyś — stanie się on dla nas wielkim nauczycielem historii naszego narodu.
pl.wikipedia.org/wiki/J%C3%B3zef_Ignacy_Kraszewski