Czy wszyscy jesteśmy frajerami?
Po okolicy krążyła wieść, że ktoś pożycza pieniądze, że tam można pójść i załatwić co trzeba. Zatem chodzili ludzie i pożyczali pieniądze na warunkach, które były ponoć najlepsze w okolicy.
Pożyczający spisywał umowę, w której oprócz terminu spłaty odsetek zawarł punkt, na co pożyczone pieniądze pożyczający ma zamiar przeznaczyć. Niby nic, taki kaprys dobroczyńcy.
W okolicy nie wszyscy byli bogaci, większości ledwo starczało na wiązanie końca z końcem. Nie było co marzyć o nowym telewizorze, samochodzie, nie mówiąc już o mieszkaniu lub domu.
Pracy też nie było wiele, a ta co była, to ciężka i licho opłacana. Kto mógł wyjeżdżał i dorabiał gdzieś dalej od domu.
Kiedy dobrodziej stwierdził, że ludzie pracowici są i chętni do brania pożyczek, wtedy otworzył lombard. Wpierw jeden, a potem kilka – wszystkie jego, nawet te, które miały inną nazwę. Ludzie już nie musieli chodzić do jaśnie pana dobrodzieja i w kolejce czekać aż zechce drzwi otworzyć, wpuścić i pożyczyć. Po jakimś czasie w okolicy mało kto był taki, który nie pożyczył jakiej kwoty od dobrodzieja.
Dobrodziej wziął kilku ludzi najął, dał im pieczątki lombardu i tabliczki z napisem „Ten płot Kowalski pobudował z pieniędzy dobrodzieja”. Niby reklama lombardu miała być i tyle. Tabliczek przybywało, bo ludzie gospodarni byli i każdy chciał mieć coś nowego. Kowalski miał płot, Nowak chodnik wokół domu, Wiśniewski nową elewację domu, Brzęszczykiewicz dach, Kupich samochód. Takich ludzi było coraz więcej i byli niby szczęśliwi i niby bogaci.
W okolicy zaczynało brakować nawet tej lichej roboty za marne pieniądze. Czas, nawet gdyby mu viagry podać nie stoi w miejscu, posuwa niepostrzeżenie.
Po okolicy rozeszła się wiadomość, że dobrodziej przejął fabrykę i stary zakład. Przejął i zamknął – ekonomicznie się nie opłacało. Ludzie zaczęli zalegać z regulowaniem rat. Początkowo dobrodziej tylko uspokajał i przyjacielsko klepał po plecach, że nie ma sprawy, że nie ma się co na zapas martwić, i jak kto chciał, to jeszcze pożyczył i kazał kolejny papier podpisać i z uśmiechem odsyłał do domu.
Koło domu kręcili się jacyś obcy w garniturach, nikt ich nie znał nawet z widzenia. Zdjęcia robili i coś spisywali w wielkich kajetach. Pierwszy padł Kowalski, który na czas pieniędzy nie oddał, a płot postawił – przyszli w biały dzień rano coś podliczali, pokazali papier i wzruszyli tylko ramionami i tablicę postawili w miejsce poprzedniej tylko większą z napisem „Teren prywatny. Własność lombardu”.
Potem jeszcze kilku postawili tablice i nawet pozwolili mieszkać tylko, że czynsz wyższy trzeba było płacić od teraz do kasy lombardu. Obcych panów, których już prawie każdy znał przynajmniej ze słyszenia, przybywało.
Lombard już przestał pożyczać każdemu – wybierał tylko tych, których chciał. Bieda w okolicy była coraz większa i ludzie zaczęli tęsknić za ciężką pracą i lichymi zarobkami i za tym co przedtem było, bo jakoś się mimo wszystko żyło. Doszli do przekonania, że nie chcą żyć lepiej, tylko normalnie, uczciwie.
Jakiś podpity agronom policzył im od ręki ołówkiem na szarej serwetce ile zarobił lombard, a ile oni będą musieli jeszcze na niego robić. Wyszło, że do usranej śmierci. Wtedy kilku popiło mocno i jak wytrzeźwieli powzięli decyzję, że jak mają do usranej śmierci tyrać i to nie na swoje, to za łby się wezmą z panami w garniturach, bo lepiej i honorowo w bójce zginąć niż być dymanym frajerem na kilka pokoleń.
Złapali się zatem wszyscy za ramiona i już każdy myślał, że przyjdzie Grek Zorba i powie: jaka piękna katastrofa.
A tu nic z tego, tylko Kowalski, z Wiśniewskim, Nowakiem, Kupichem i Brzęszczykiewiczem zawołali: dość tego!
I zgodni wszyscy, i wszyscy razem, ruszyli w kierunku domu pana dobrodzieja po drodze wyrywają tabliczki z napisami, że to i tamto pobudowano z jego środków. Rzucili mu pod płotem te tablice i wrzasnęli razem: nie chcemy twojej reklamy, złodzieju!