Requiem na środku Krakowskiego. Tego na pewno nie zapomnę.
Było to w roku 1961 albo 62. Nocowałam pod koniec sierpnia na Kominiarskim Wierchu w Tatrach Zachodnich w bardzo prozaicznym celu. Chciałam przez prymitywną lunetę podglądać gwiazdy. Na swoje usprawiedliwienie dodam, że byłam w wieku przedpoborowym.
Jak wszyscy pamiętamy płaskie wierzchołki tej wapiennej formacji porośnięte są bujną kosodrzewiną, w której doskonale można się skryć ze śpiworem.
Nad ranem obudził mnie śpiew. Przed szałasem na hali Kominy Tylkowe siedziały trzy małe góralskie dziewczynki i wydzierały się na cale góry. Nie jestem w stanie – szczególnie po tylu latach – powiedzieć jak śpiewały. Pamiętam, że słuchałam ich w jakimś przedziwnym uniesieniu. Może spowodowała to kwarta lidyjska, którą się bezwiednie posługiwały, a może przemęczenie i przemarznięcie- nie wiem.
Drugi taki koncert to prawykonanie Pasji według Św. Łukasza na dziedzińcu Wawelu. Nie lubię Pendereckiego, nie słucham Pendereckiego, nie lubiłam go już wtedy ( był to rok chyba 69), a jednak to wykonanie zapamiętałam jako niezwykłe. Chóry śpiewały na krużgankach, przekrzykiwały je nocne ptaki.
I trzeci koncert to wykonanie (onegdaj) Requiem Mozarta na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. Nie było to, delikatnie mówiąc, najlepsze z wykonań jakie w życiu słyszałam. Głośniki były fatalne. Ludzie rozmawiali przez telefony. Panie zbierały podpisy w obronie Opery Kameralnej. Jakiś chłopiec przeszedł niosąc dwa wiaderka śledzi. Z daleka słychać było syrenę karetki. Takiej muzyki konkretnej nie powstydziłby się Pierre Schaeffer. To wszystko zupełnie mi nie przeszkadzało.
Requiem na środku Krakowskiego. Tego na pewno nie zapomnę.