Od początku brałem pod uwagę dwie ewentualności: awarię samolotu lub zamach. Gorliwość, z jaką rządowe media przekonywały o winie pilotów i prezydenta Kaczyńskiego (później także generała Błasika), kazała być krańcowo ostrożnym w poważnym traktowaniu tej narracji. Kolejne skandale związane z „badaniem” przyczyn katastrofy pokazywały, że czynniki oficjalne serwują wyłącznie propagandę, a nie prawdę. Działo się to przy wsparciu dużej rzeszy internautów, wprost prześcigających się w pluciu do własnego gniazda, tak samo dwa lata temu, jak i teraz bezapelacyjnie przekonanych do tez rosyjskich. Nie podejmuję się jednak analizować przyczyn tego zjawiska ani nazywać ludzi, którzy tak postępują. Dostatecznie dobitnie zrobił to Wiktor Suworow, i na tym poprzestańmy.
ZB: Wyobrażam sobie, że siadł Pan wtedy przy komputerze, by dać odpór kłamstwu i manipulacjom?
MD: Oczywiście, gwałtowne ataki na załogę samolotu, kiedy jeszcze mieliśmy mało danych na temat przyczyn katastrofy, powodowały chęć odpowiedzi i przekazania oponentom, że obwinianie zmarłych bez dostatecznego materiału dowodowego jest co najmniej niewłaściwe w sensie moralnym. Im jednak dłużej trwała sprawa Smoleńska, tym bardziej było widać, że o jakimkolwiek przekonaniu nie może być mowy (poza jednostkowymi przypadkami). Okazało się bowiem, że część internautów wprost prześciga się w kolportowaniu rosyjskiej wersji wydarzeń. Fakt, że im więcej kłamstw MAK było obalanych, tym agresywniej i jazgotliwiej były one bronione, z początku wprawił mnie w osłupienie, każąc poważnie zastanowić się nad przyczynami takiego działania. Teraz, po dwóch latach, wywołuje to tylko uśmiech politowania nad ludźmi, którzy zatrzymali się mentalnie na pierwszych narracjach "Gazety Wyborczej" z 2010 roku, a także nad naiwnością siebie samego. Okazało się, że jakakolwiek polemika z obrońcami tez MAK nie jest możliwa, to strata czasu, który można (i trzeba) wykorzystywać na rzeczy ważniejsze. Jest między nami różnica, której nie da się w żaden sposób zmniejszyć ani usunąć, i należy się z tym po prostu pogodzić.
ZB: Jak to się stało, że znalazł się pan w Zespole Parlamentarnym Antoniego Macierewicza? Co Pan tam robi? Z kim współpracuje najbliżej?
MD: Na początek sprostuję: nie znalazłem się w zespole, ale zostałem jego współpracownikiem. Gdy w zimie 2010 roku poznałem osobę, która zna ministra Macierewicza, razem stwierdziliśmy że dobrze byłoby zorganizować wsparcie Zespołu Parlamentarnego przez blogerów. Jak już wspominałem, część z nich to ludzie o naprawdę dużej wiedzy. Pierwsze rozmowy, prowadzone głównie z blogerami Salonu24, zaowocowały roboczym spotkaniem z częścią prezydium Zespołu Parlamentarnego w lutym 2011 roku. Oczywiście sprawa nie zakończyła się powstaniem formalnego gremium, ale nawiązaniem kontaktu, dzięki któremu mogliśmy dostarczać Antoniemu Macierewiczowi zarówno nieprzetworzone dane, które z jakichś względów uważaliśmy za istotne, jak i – w pewnym zakresie – ich interpretację dokonaną przez internautów. Z perspektywy czasu można stwierdzić, że część z osób, które – jak się na początku zdawało – będą filarem „grupy blogerów”, albo nie była zainteresowana współpracą, albo się nie sprawdziła. Jednak natura nie znosi próżni, zaś sam pomysł pomocy Zespołowi uważam za trafiony.
Tutaj ponownie wrócę do naprawdę dużej liczby osób, które cały czas nas wspierają, dostarczają też nieraz bardzo interesujące materiały źródłowe lub analizy. Nie będę tu podawać nicków, ale chciałbym tą drogą wszystkim gorąco podziękować – tym bardziej, że poruszamy się w naprawdę trudnej poznawczo rzeczywistości i gąszczu dezinformacji.
Co do współpracy – miałem lub mam zaszczyt współpracować z: Konradem Matyszczakiem, Michałem Jaworskim, Kazimierzem Nowaczykiem, Wiesławem Biniendą i Grzegorzem Szuladzińskim. Oraz, oczywiście, z naprawdę wieloma osobami, które pomagają nam za pośrednictwem internetu, a także publikują własne materiały na temat Smoleńska, często bardzo interesujące i o wysokim poziomie merytorycznym. Zatem Internet i „real” przenikają się całkiem często, a zwornikiem naszych działań jest pomoc Zespołowi A. Macierewicza.
Skorzystam jeszcze z okazji, by sprostować bzdurę, do jakiej ostatnio posunęli się w mediach różnej maści propagandyści, zarzucając ekspertom Zespołu nierzetelność naukową, a przewodniczącemu Macierewiczowi – manipulacyjny dobór lansowanych publicznie tez. Mogę jednoznacznie stwierdzić, że nie ma miejsca żadna ingerencja czynników politycznych w prace naukowe. Nikt ekspertom nie narzuca wniosków, do jakich mieliby rzekomo dojść. Jedynym probierzem, jakim one podlegają, jest oparcie w dostępnych materiałach źródłowych i wynikach przeprowadzonych wcześniej badań, a także możliwość i prawdopodobieństwo wystąpienia danego zjawiska. Być może sądzeni jesteśmy jedyną miarą znaną propagandystom ekipy rządowej – nie wiem. W każdym razie trudno oczekiwać innego podejścia od osób, których opinię o Smoleńsku można streścić słowami: „Jakie można mieć wątpliwości? Jak walnęło, to się urwało!”
ZB: Co działo się 10 kwietnia? Dlaczego samolot uległ katastrofie?
MD: Nie odpowiem jednoznacznie na to pytanie. Tak jak wspominałem wcześniej, przez długi czas brałem pod uwagę możliwość zamachu lub awarii. Bardzo interesujący w sensie poznawczym jest przypadek eksplozji paliwa w Boeingu 747 N93119. Jej skutki były bardzo zbliżone do eksplozji ładunku termobarycznego, chociaż przyczyną było zaiskrzenie instalacji elektrycznej w pobliżu zbiornika (usterka techniczna). Sam ten przypadek pokazuje, że można łatwo wyciągnąć niewłaściwe wnioski, gdy nie dysponuje się dostateczną ilością danych. Dlatego, nie mając oryginalnych dowodów w sprawie (wrak, czarne skrzynki, autopsje ofiar przeprowadzone przez niezależnych ekspertów), możemy jedynie formułować hipotezy – bardziej lub mniej prawdopodobne. Wyciągnięcie jednoznacznych wniosków w sensie procesowym może jednak nastąpić wyłącznie na podstawie oryginalnych dowodów, przebadanych przez niezależną od rządu Platformy Obywatelskiej, która konsekwentnie blokuje wszelkie próby wyjaśnienia Katastrofy Smoleńskiej, komisję.
Co się zatem stało? Jeśli weźmiemy pod uwagę zapis TAWS#38, zatajony w obu raportach komisji wypadkowych, i zachowanie się samolotu w ostatnich sekundach, możemy jednak z całą pewnością stwierdzić, że maszyna zachowała się inaczej, niż wmawiają nam MAK i KBWL LP. Wystarczy przypomnieć, że świadek Sławomir Wiśniewski widział samolot przelatujący nad ulicą Kutuzowa (tuż przed zamrożeniem komputera pokładowego FMS) z przechyłem około 45-60 stopni na lewe skrzydło. Również inni świadkowie wskazywali, że maszyna leciała mocno przechylona w lewo. Zapis rejestratora przechylenia także zatrzymał się na około 65 stopniach. Tymczasem komisje przekonują nas, że nad ulicą Kutuzowa maszyna leciała już do góry podwoziem (ok.135 stopni przechylenia). Co ciekawe, MAK, sobie tylko znaną metodą, znalazł „świadka”, którego zeznania zacytował w raporcie. „Świadek” ten miał widzieć samolot lecący do góry kołami. Jest to jedyna znana mi wypowiedź (osobiście podchodzę do niej z najwyższą ostrożnością) o wykonaniu beczki autorotacyjnej. Świadkowie (w tym załoga polskiego jaka) wspominali także o eksplozjach, które słyszeli przed umilknięciem silników tupolewa.
Cóż zatem wiemy? Wiemy, że samolot odchodził na drugi krąg. Wiemy, że major Protasiuk – wbrew kłamstwom Komisji Millera – doskonale znał procedurę odejścia w automacie znad lotniska niewyposażonego w ILS (tu mała dygresja: szkoda, że eksperci KBWL LP nie wykazali należytej staranności w ustaleniu stopnia fachowości załogi, tchórzliwie próbując zrzucić winę na zmarłych. Przy okazji jednak nie przebadali wyposażenia awionicznego tupolewa, w którym może znajdować się odpowiedź na pytanie, dlaczego wykonanie automatycznego odejścia nie zapisało się w rejestratorach parametrów lotu).
Gdy samolot był ponad 12 metrów nad koronami drzew i ponad 30 metrów nad progiem pasa – z nieustalonych jeszcze przyczyn – czujnik lądowania na podwoziu zachował się, jakby maszyna lądowała. Może to świadczyć albo o gwałtownym wstrząsie, jakiemu uległa maszyna, albo awarii tego czujnika. W tym właśnie rejonie rejestratory zapisały właśnie dwa wstrząsy, działające na samolot od góry i od lewej strony. Jeden z nich mógł uruchomić czujnik lądowania.
W tym miejscu nie mogę powstrzymać się od poradzenia członkowi Komisji Millera, mgr Wiesławowi Jedynakowi, który ostatnio w mediach stwierdził, że wstrząsy te pochodziły od uderzeń w drzewa, aby zapoznał się z budową akcelerometrów tupolewa. Dowie się wtedy być może, że drzewa w Smoleńsku nie wyrastają z powietrza, koronami w dół, i nie uderzają w samolot tak, że, wcześniej się wznosząc, „przykleja się” do ziemi.
Wracając do pańskiego pytania: na dzień dzisiejszy najbardziej uprawnione wydaje się twierdzenie, że katastrofa nastąpiła w wyniku eksplozji w powietrzu, w okolicy punktu TAWS#38. Zatem najbardziej prawdopodobny – niestety – wydaje się udział osób trzecich. Tutaj muszę wspomnieć o analizie doktora Szuladzińskiego, która pozwoliła nam pójść o kolejny krok naprzód w badaniach, gdyż eksplozja zdaje się najlepiej z dotychczas sformułowanych przyczyn tłumaczyć zachowanie samolotu tak w punkcie TAWS#38, jak i za nim (przy czym na tzw.”analizy” MAK i komisji Millera, opierające się na ukryciu samego punktu TAWS#38, spuszczam – z litości – zasłonę milczenia).
Zapisy rejestratorów samolotu według mnie nie pokazują łatwego wytłumaczenia ilości wybuchów, a także tego, czy któryś z odnotowanych wstrząsów nie pochodził od samego rozpadania się konstrukcji pod wpływem wcześniejszego osłabienia wskutek eksplozji. Dotykamy tu jednak dodatkowego problemu, jakim są wielokrotnie już udowodnione manipulacje czasowe dokonane w raportach, dotyczące także danych z rejestratorów. To jest dodatkowy czynnik, utrudniający nasze prace.
Na samo zniszczenie samolotu wpływa taka ilość zmiennych (co uszkodził wybuch, a co – siły aerodynamiczne), że wyciągnięcie prawidłowych wniosków wymaga przeprowadzenia symulacji numerycznych. Prace nad nimi trwają i kiedy doprowadzą do konkretnych ustaleń, zostaną one opublikowane. Mogę tylko powiedzieć, że badania prowadzi kilka niezależnych od siebie osób. W tej materii nieoceniona jest wiedza fachowa doktora Szuladzińskiego w dziedzinie gwałtownych zjawisk działających na konstrukcje.
ZB: Proszę opowiedzieć nam w kilku zdaniach o dr. Nowaczyku oraz zakresie i wynikach jego pracy. Jak wpłynęły jego badania na stan wiedzy o przyczynach katastrofy?
MD: Pierwsze analizy doktor Nowaczyk przeprowadzał jeszcze jako bloger KaNo. Wysoka jakość jego prac spowodowała, że Zespół Parlamentarny udostępnił mu wykonane w USA raporty z odczytu FMS i TAWS (przypominam, że – jeśli wierzyć wypowiedziom doktora Macieja Laska z KBWL LP, zgodnie z którą za zakres udostępnionych danych Komisji odpowiada premier – to na podstawie osobistej decyzji Donalda Tuska pozostawały one tajne do września 2011 roku. Upubliczniono je, gdy było już jasne, że eksperci Zespołu Parlamentarnego także nimi dysponują).
Już pierwsze badania zapisów FMS i TAWS, przeprowadzone w lecie 2011 roku, zakończyły się sensacyjnymi wynikami: okazało się, że współrzędne geograficzne samolotu, zapisane przez TAWS jednoznacznie wskazują, że nie wykonał on beczki autorotacyjnej tuż po uderzeniu w brzozę, na której miał stracić skrzydło. Wreszcie, sam zapis TAWS#38, oznaczający lądowanie 12 metrów nad wierzchołkami drzew, wskazywał, że z samolotem stało się w tym miejscu coś dziwnego. Badania zapisów FMS i TAWS trwają, chociaż zostały spowolnione przez dziwną chorobę, na jaką zapadł doktor Nowaczyk.
Odpowiadając na drugą część Pańskiego pytania, muszę przypomnieć, że oprócz samych wyników badań, jakie prowadzi doktor Nowaczyk, do wyjaśnienia przyczyn katastrofy z pewnością przyczyniła się decyzja, którą podjął on w lecie 2011 roku. Chodzi o samo wystąpienie pod nazwiskiem jako ekspert Zespołu Parlamentarnego. Przypominam, że doktor Nowaczyk był pierwszym przedstawicielem świata nauki, który, korzystając z twardych i bezdyskusyjnych danych, publicznie wystąpił z otwartą przyłbicą przeciwko kłamstwom MAK. Ten fakt spowodował reakcję łańcuchową, ponieważ zaczęli zgłaszać się do niego kolejni naukowcy, próbujący wyjaśnić przyczyny smoleńskiej tragedii. Przypomnę, że dzięki doktorowi Nowaczykowi do ekspertów Zespołu Parlamentarnego dołączył profesor Wiesław Binienda. Obserwując ostatnie wydarzenia, widać wyraźnie, że decyzja doktora Nowaczyka w końcu doprowadziła do zmiany nastawienia znaczącej części środowiska naukowego do próby zamilczenia samej katastrofy, co rząd Tuska próbował zrobić po publikacji raportu Millera. Jestem przekonany, że tej lawiny już nie da się powstrzymać, i badania niezależnych naukowców pozwolą na zweryfikowanie tez ekspertów zarówno MAK, KBWL LP, jak i Zespołu Macierewicza.
ZB: Co dzieje się z doktorem Nowaczykiem? W Salonie 24 i w Niepoprawnych pojawiły się liczne informacje o jego nagłej chorobie.
MD: Rzeczywiście, po powrocie z posłuchania w Brukseli, na którym prezentował wyniki badań swoich i dr. inż. Szuladzińskiego, doktor Nowaczyk zapadł na dziwną chorobę. Trudno ocenić, czy to zakażenie miało całkiem naturalne przyczyny, ale nie sposób tutaj nie brać pod uwagę ewentualności, że nie był to przypadek. Tego na sto procent nie wiemy. Należy jednak przypomnieć, że naukowcy pracujący dla Zespołu Parlamentarnego wielokrotnie otrzymywali pogróżki. Wiedząc o tym, a także mając świadomość metod, stosowanych przez niektóre służby specjalne, z pewnością nie należy tej choroby lekceważyć. Omawiając ten wątek, zwracam tutaj szczególną uwagę na konieczność zapewnienia fizycznego bezpieczeństwa profesorowi Wiesławowi Biniendzie, który wkrótce wybiera się do Polski. Organizatorzy pobytu profesora Biniendy muszą zdawać sobie sprawę, że nauka nie musi być polem, na którym zwykli występować nasi główni adwersarze.
Obecnie doktor Nowaczyk wraca do zdrowia.
ZB: Dziękuję Panu za rozmowę.