Znikający prezydent, czyli jak być ukochaną królową?
26/04/2012
386 Wyświetlenia
0 Komentarze
6 minut czytania
Żaden z dotychczasowych prezydentów nie był tak niewidoczny, jak jest obecnie Bronisław Komorowski.
Zasadne wydaje się więc pytanie – po co go w ogóle wybieraliśmy i czy ogromne pieniądze wydawane na ten urząd nie są przez przypadek wyrzucane w błoto. I pytanie najważniejsze – dlaczego to tak podoba się Polakom.
Cokolwiek myśleć o prezydentach RP po 1990 roku, byli oni politykami aktywnymi i chcącymi wpływać na rzeczywistość. Szczególnie dotyczy to dwóch Lechów – Wałęsy i Kaczyńskiego, ale także Aleksander Kwaśniewski skutecznie rozpychał się w systemie władzy i miał ambicję oddziaływania na politykę. Zupełnie inaczej jest z obecnym lokatorem Belwederu – sprawuje swój urząd już prawie dwa lata i gdyby nie jego wpadki i zabawne historyjki, to można by odnieść wrażenie, że prezydent abdykował, albo zachorował, bo jego aktywność jest mizerna. Właściwie ogranicza się do odbywania ceremonialnych wizyt i standardowych zachowań. Nie przejawia ochoty na nadawanie polityce zagranicznej swojego piętna, nie ma ambicji współtworzenia polityki krajowej. Jego inicjatywy legislacyjne ograniczają się do konieczności utrzymania orzełka na koszulkach polskich sportowców – rzecz oczywista i pożyteczna, ale politycznie marginalna i nic nie znacząca.
Według przedłożonego przez rząd projektu budżetu państwa na 2012 rok
wynika, że planowane wydatki na Kancelarię Prezydenta w 2012 roku to kwota
187.410.000,00 PLN, która na dzień 06 maja 2011 r. stanowiły ekwiwalent kwoty 47,33 mln EUR (kurs 1 EURO = 3,9600). Tym samym, przy założeniu, że koszty utrzymania wskazanych monarchii w 2012 roku nie wzrosną, nasz Prezydent kosztować nas będzie w 2012 roku więcej niż najkosztowniejsza monarchia świata, czyli monarchia brytyjska.
Ale tu nawet nie chodzi o pieniądze – ma się wrażenie, jakby B. Komorowskiego nie było, jakby zapadł się pod ziemię, jakby abdykował lub poważnie zachorował. A najlepsze jest to, że on sam jest z siebie niezwykle zadowolony. Nie, to nie jest najlepsze – najzabawniejsze jednak jest to, że takim kochają go Polacy. W rankingach zaufania społecznego niezmiennie plasuje się na czele stawki, a w sondażach prezydenckich ociera się o szansę zwycięstwa w pierwszej turze, dystansując potencjalnych rywali. A to mówi więcej o naszych rodakach, niż o nim samym. Złośliwi nazywają go Rain manem, Boratem, Forrestem Gumpem. To zbyt mocne słowa i przypominają przemysł pogardy stosowany wobec jego poprzednika. Ale zastanawiające jest, że nie przeszkadza to naszym rodakom widzieć w nim uosobienia wzorcowej głowy państwa. Komorowski jest spełnieniem marzeń naszego narodu o prawdziwym przywódcy – ma żonę, wąsy, zamiłowanie do polowania i dobrej kuchni, nie kłóci się i nie narzuca swojego zdania, chce dobrze i woła "ho, ho, ho". I choć w elitach intelektualnych budzi powszechne kpiny, to okazuje się, że jest upostaciowieniem marzeń Polaków o idealnym przywódcy.
Nie Kaczyński, nie Tusk, nie Palikot są bohaterami snów naszego narodu o prezydencie. On chce Komorowskiego. Kto nie zrozumie tego fenomenu, ale także na przykład fenomenu Jerzego Buzka, nie zrozumie mechanizmów rządzących mniemaniami Polaków w sferze polityki. Jako, że ja też tego nie za bardzo rozumiem i – co więcej – nie mam zamiaru naśladować tych panów, nie wróżę sobie długiej kariery w polityce. Bo albo musisz zacząć się do nich upodabniać, albo musisz skazać się na radykalizm i niszowość. Mimetyzm lub wariactwo. Nie mam ochoty ani na jedno, ani na drugie.
Może przepis na bycie ukochanym przez naszych rodaków jest właśnie taki, jaki przedstawił obecny lokator Belwederu? Czyli jaki? To proste – działać jak najmniej, nie wchodzić z nikim w konflikt, mówić na okrągło i bez składu, nie chcieć niczego zrealizować, uśmiechać się i nie wywyższać, pokazywać nawet swoje ułomności, niczego nie chcieć poza własną reelekcją, nie mieć idee fixe i niewzruszonych przekonań, mówić banały. No i być w tym wszystkim szczerym, nie udawać, że się to tylko udaje. Niewielu potrafi takim, paradoksalnie, wyśrubowanym wymaganiom sprostać, choć wielu się bardzo stara. Ja nawet nie próbuję, nie mam szans.