Poproszę pieczywko!
05/04/2012
395 Wyświetlenia
0 Komentarze
13 minut czytania
Mao Zedong twierdził, że władza wyrasta z lufy karabinu. Może po chamsku przesadzał, ale zapominanie o tym wydaje się przesadą jeszcze większą.
Dawno temu, jeszcze za pierwszej komuny, Krzysztof Teodor Toeplitz, będący wybitnym, a jeśli nawet nie wybitnym, to w każdym razie – znakomicie ustawionym przedstawicielem szlachty jerozolimskiej, naigrawał się z mniej wartościowej inteligencji tubylczej, że gdyby chciała urządzić demonstrację, to na transparentach nie napisałaby, że na przykład: „chcemy chleba!”, tylko – „poproszę pieczywko!” Piętnował w ten sposób nie tylko brak odwagi, ale również lizusostwo tubylczej inteligencji. Inna sprawa, że i on sam też specjalnie odwagą nie grzeszył i nie tylko obrzydliwie podlizywał się każdej reżymowej ekipie, ale również na każdym etapie chłostał jej przeciwnieków nieubłaganym biczem satyry. Ale szlachta jerozolimska taka już jest – co bardzo ładnie przedstawił Woody Allen w filmie „Zelig”.
Tytułowy bohater opanował do perfekcji sztukę przystosowania; kiedy znajduje się wśród kobiet w ciąży, to od razu rośnie mu brzuch, kiedy dla odmiany stoi wśród Murzynów, to natychmiast czernieje mu skóra – i tak dalej. Oczywiście to wszystko dla wyższych celów, a konkretnie – jednego wyższego celu, jakim jest interes wspomnianej jerozolimskiej szlachty. Pokazuje to, że solidarność plemienna również i w dzisiejszych, a może nawet – zwłaszcza w dzisiejszych czasach stanowi wielką siłę. Zwłaszcza – bo mniej wartościowe narody tubylcze, a zwłaszcza – ich warstwy kształcone, faszerowane są opowieściami o „internacjonalizmie”, w którym „wszyscy ludzie będą braćmi” i temu podobnymi głupstwami, na skutek czego całkowicie zatracają poczucie rzeczywistości – zgodnie z przestrogą Janusza Szpotańskiego, który w „Towarzyszu Szmaciaku” powiada, że „kto w szpony dostał się hipostaz, rzeczywistości już nie sprosta”. Potwierdza to również trafność spostrzeżenia Feliksa Konecznego, że z konfrontacji dwóch cywilizacji, zazwyczaj zwycięsko wychodzi cywilizacja niższa, bazująca nie na żadnych filozofiach, tylko na fundamentach trybalistycznych, wśród których najważniejsza jest umiejetność rozróżniania między „swoim”, a „obcym”. Pokazał to również Aleksander Sołżenicyn, opisując w „Archipelagu GUŁ-ag” na przykładzie pewnego incydentu potęgę ustroju rodowego i związanego z nim obyczaju „krwawej zemsty”. Dlatego właśnie szlachta jerozolimska we wszystkich krajach swego osiedlenia zaciekle zwalcza „ksenofobię” mniej wartościowych narodów tubylczych.
Ksenofobia oznacza lęk, a przynajmniej – rezerwę wobec obcych. Jeśli nawet nie jest ona właściwością przynoszącą zaszczyt, to z drugiej strony niepodobna nie zauważyć, iż aby w ogóle odczuwać ksenofobię, należy najpierw posiąść umiejetność rozróżniania między „swoim” a „obcym”. Bez tego trudno odczuwać jakąkolwiek rezerwę wobec „obcych”, a zwłaszcza – lęk przed nimi. Tymczasem umiejętność rozróżniania między „swoim” i „obcym” jest niezbędnym czynnikiem określania własnej tożsamosci. Skoro tak, to jest rzeczą oczywistą, iż zwalczanie „ksenofobii” ma na celu pozbawienie przedstawicieli mniej wartościowych narodów tubylczych umiejętności określania tożsamości własnej, uwsteczniania ich do poziomu przednarodowego, a przez to – doprowadzania do stanu bezbronności wobec organizujacej się na zasadzie plemiennej szlachty jerozolimskiej. Dopiero na tym tle możemy lepiej zrozumieć zarówno fenomen „żydokomuny” we wszystkich partiach komunistycznych, jak i obecną rolę rozmaitych żydowskich mafii, których polityczne znaczenie jest odwrotnie proporcjonalne do ich liczebności.
Ale niezależnie od tego, szyderstwo Krzysztofa Teodora Toeplitza z inteligencji mniej wartościowego narodu tubylczego chyba było celne. Rzeczywiście – brak jej nie tylko pewności siebie, ale bardzo często – również kręgosłupa moralnego, jeśli nie połamanego, to w najlepszym razie – powyginanego na wszystkie strony w niezliczonych kompromisach, wskutek czego nie bardzo nadaje się ona do pełnienia roli przywódczej, chociaż w głębi duszy uważa to za swoje naturalne przeznaczenie. Na domiar złego, te właściwości mają charakter zaraźliwy i odziałują paraliżująco na tak zwane „niższe” warstwy społeczne. Przypominam sobie dyskusję z jesieni 1980 roku, kiedy to pojawiła się kwestia, że chociaż główną siłą napędową wszystkich rewolucji byli zazwyczaj studenci, to w słynnym Sierpniu 1980 roku w Polsce studenci w ogóle nie byli widoczni. Samymi wakacjami wytłumaczyć się tego nie dawało i prof. Goldfinger-Kunicki przedstawił wyjaśnienie następujące: ze wszystkich warstw społecznych studenci najdłużej byli poddani destrukcyjnemu intelektualnie i moralnie oddziaływaniu systemu edukacyjnego, zaś młodzi robotnicy – najkrócej. Stąd też to właśnie młodzi robotnicy byli awangardą ówczesnego buntu. Coś w tym jest – bo pamiętam reakcję mego przyjaciela, młodego wówczas rolnika, na wiadomość, że w Warszawie powstała antykomunistyczna opozycja. – A mają broń? – zapytał. Kiedy odpowiedziałem mu, że nie – jego zainteresowanie sprawą wyraźnie osłabło. Czy przypadkiem ta właśnie okoliczność nie przesądziła o oszukańczym, szalbierczym charakterze transformacji ustrojowej? Skoro komuna nie została zmuszona do bezwarunkowej kapitulacji, to wykorzystała wszystkie możliwości, by zmistyfikować swój rzekomy upadek, wykorzystując konfidentów i „pożytecznych idiotów” do przeprowadzenia maskirowki, a następnie – przy pomocy rozbudowywanej nieustannie agentury – do umocnienia panowania nad kluczowymi segmentami państwa, a nawet – społeczeństwa, jeśli nawet nie całego, to w każdym razie – jego opiniotwórczych środowisk.
Mao Zedong twierdził, że władza wyrasta z lufy karabinu. Może po chamsku przesadzał, ale zapominanie o tym wydaje się przesadą jeszcze większą. Tymczasem uczestnicy „Kongresu Protestu”, jaki 31 marca zgromadził około 200 osób, postanowili przeprowadzić już w maju „obywatelskie referendum”, w którym obywatele odpowiedzieliby na pytania dotyczące rozmaitych rozwiązań ustrojowych – a potem przekazaliby je Sejmowi do realizacji. Warto zwrócić uwagę, że ten pomysł pojawił się prawie jednocześnie z odrzuceniem przez Sejm wniosku o referendum w sprawie emerytur, podpisanego przez ok. 2 miliony obywateli. Jakie zatem są szanse, że Umiłowani Przywódcy, co do których nie mamy nawet pewności, czy nie są konfidentami Wojskowch Służb Informacyjnych, albo agentami BND, GRU, CIA czy Mosadu, potraktują z uwagą referendalne odpowiedzi na ustrojowe pytania – nie mówiąc już o przystąpieniu do realizacji wynikających z nich wniosków? Nie ma najmniejszych szans – bo po pierwsze – trzeba by najpierw uwierzyć w dobrą wolę tych wszystkich Umiłowanych Przywódców, po drugie – w posiadanie przez nich rzeczywistej władzy, a nie tylko jej zewnętrznych pozorów, po trzecie – w odwagę forsowania rozwiązań sprzecznych z dyrektywami Komisji Europejskiej, wyznaczającymi ramy i kształt ustawodawstwa – i tak dalej. Żadna z tych możliwości nie wydaje się nawet w najmniejszym stopniu wiarygodna – a w tej sytuacji Obywatelskie Referendum – nawet gdyby spotkało się z masowym zainteresowaniem, co przecież graniczy z niepodobieństwem chociażby już z powodów organizacyjnych i finansowych – byłoby tylko groźnym kiwaniem palcem w bucie. Nasi okupanci, którzy w dodatku zachowują się tak, jakby nie byli do końca pewni trwałości okupacji, nie zrezygnują ani z pozycji społecznej, którą zapewnili sobie na przełomie lat 80-tych i 90-tych i którą przez ostatnie 22 lata znakomicie sobie utrwalili, a właściwie – zmonopolizowali – ani z korzyści materialnych, które dzięki tej okupacji ciągną – dzieląc się oczywiście ze swoimi mocodawcami, na rzecz których frymarczą państwowymi interesami. W tej sytuacji jedyna rzecz, jaka mogłaby zrobić na nich wrażenie, to perspektywa utraty tych wszystkich korzyści i związana z tym perspektywa bezużyteczności dla swoich mocodawców, do których w międzyczasie się przewerbowali. To jednak wymagałoby już konfrontacji tym bardziej, że za pośrednictwem pana prezydenta Komorowskiego, który, jak się wydaje, jeszcze skwapliwiej od swego poprzednika skacze przez bezpieczniackimi watahami z gałęzi na gałąź, znowelizowane zostały przepisy o „stanach nadzwyczajnych”, a policję wyposażono w kosztowne i wymyślne urzadzenia do dręczenia obywateli. Nikt chyba nie ma najmniejszej wątpliwości, że – podobnie jak w stanie wojennym – rodacy pozostający na państwowej pensji, zrobią wszystko, czego tylko nasi panowie gangsterzy od nich zażądają, a kto wie, czy nie zechcą wykazywać się nadgorliwoscią w nadziei, że ktoś ich zauważy, doceni i awansuje. Do takiej konfrontacji nikt jednak nie tylko, że nie jest gotowy, ale taka myśl nikomu nie przychodzi nawet do głowy. Nie krytykuję, tylko stwierdzam – a w tej sytuacji nie ma innej rady, jak wymyślanie pozorów działania i to w dodatku takich, by nikt nie poczuł się urażony. Zatem – „ poproszę pieczywko!”
Stanisław Michalkiewicz