Kino drogi w rytm(ie) muzyki. Sean Penn – doskonały.
Nie przytaczam tytułu polskiego dystrybutora, gdyż nie oddaje tego, co oryginalny, wzięty z jednej z najlepszych (a na pewno moich ulubionych) piosenek Talking Heads tekst. Ale nie skupiam się na tym.
Cheyenne (doskonały Sean Penn) to połączenie wizualnie Roberta Smitha z The Cure z Ozzym Osbournem (psycho-motoryka) oraz Andy Warholem (sposób mówienia). Jego bohater jest dziwny, ekstrawagancki, karykaturalny, ale nie jest śmieszny. Już w pierwszych scenach z nim widać, że to ktoś bardzo ludzki. Trochę dziecinny, o specyficznej emocjonalności, wycofany melancholik, mizantrop. Przerysowany, ale z krwi i kości. Ktoś prawdziwy (mimo stylizacji). Emerytowany gwiazdor rocka żyjący z tantiem i giełdy. Umalowany, przegięty facet, który czasem wpada w niekontrolowane krótkotrwałe wybuchy histerii. Przedwcześnie odszedł ze sceny (powód zostanie podany). Indywidualista romantyk, który ucieka od ludzi. Ale stanie się coś, co mu każe wyjść światu naprzeciw. Sean Penn wcielił się w tę postać doskonale [widzę tu Oscarową kreację, choć nawet nie dostał nominacji (podobnie jak Gary Oldman za Szpiega, to nie do wybaczenia)]. Na jego bohaterze trzyma się ten film (podobnie jak Boski trzymał się na ‘Andreottim’). O nim było już dość dużo, teraz o obrazie.
„This Must Be The Place’ to być może film o bardzo spóźnionym dojrzewaniu. Po kilkudziesięciu latach Cheyenne odwiedza ojca, ale to już wizyta nad trumną. Śmierć ojca i jego obsesja odnalezienia swego dawnego oprawcy z Auschwitz sprawia, że Cheyenne postanawia kontynuować niedokończone śledztwo. Rusza więc w podróż po Ameryce. I tu spotyka różnych ludzi, niektóre sceny to perełki, jak instruowanie dziewcząt przez Cheyenne’a, jak kładzie się szminkę, aby efekt działał trwalej czy piękna rozmowa z twórcą tatuaży o wdzięczności. Te ludzkie cechy przenikają cały ten film. Film smutny i pełen nadziei zarazem. Zabawny i wzruszający. Łączący fantastyczny pokerowy humor z gorzką ironią. Łączący dramat, komedię, kino drogi (z całą jego mitologią), muzyczne (quasi-teledyskowe sekwencje) oraz film o Holocauście. To, co wyzwalał we mnie, to empatię – a to się rzadko zdarza w kinie.
Przewrotny trochę finał (sprowadzający Holocaust do wymiaru szkolnego boiska) również wpisuje się w konwencję całości. I ten papieros (pierwszy) wypalony z nieznajomym, który częstuje Cheyenne’a, a ten nie odmawia, bo właśnie awansował na dorosłego faceta.