O fetyszach, fetyszystach i tym dlaczego nie powinni, i raczej nie będą rządzić.
Słownik podaje min. taką definicję fetyszu, że jest to obiekt bez którego fetyszysta nie chce lub nie może osiągnąć stanu podniecenia, lub który osiąga podniecenie na samą myśl o obiekcie.
Wolny rynek jest fetyszem wszelkiej maści korwinistów jak i bardzo porządaną formą gospodfarki dla innych ludzi identyfikujących się z prawicą, a ukąszonych przez von Misesa – tu np. RAZ. Ba! Ekonomiczno-polityczni fetyszyści, o których mowa to wręcz wyznawcy kultu VON Misesa, Rothbarda i Friedmana: libertarianie, libertyni, minarchiści et tutti quanti. Należą oni do tej trzeciej kategorii fetyszysty, a w stan miłych skurczów mięśniówki gładkiej, palpitacji serca i wyrzutu oksytocyny wprowadza ich przemyślanie o wolnym rynku i jego błogosławieństwach (dosłownie, tak to ujął niejaki RAJan). Mówiąc o socjalizmie, reformowany lewicowiec Orwell kiedyś stwierdził, że socjalizm jest jak fantazja masturbacyjna onanisty, owszem przyjemna ale nie mająca wiele wspólnego z rzeczywistością. Wolnorynkowa utopia również pasuje do tej definicji, a poniżej postaram się opowiedzieć dlaczego.
Zanim jednak rozpocznę, chciałbym przywołać pewien truizm: “nie wszystko da się jednym narzędziem naprawić”. Sapienti sat.
Najwyższym celem i jedynym sensem istnienia państwa narodowego jest zapewnienie maksymalnego poziomu suwerenności swemu narodowi, a wszystko inne jest temu podporządkowane. Rząd państwa powinien zajmować się sprawami o znaczeniu strategicznym, które są kluczowe dla projekcji racji stanu i wspierania suwerenności. Powinien on też kłaść silną i ciężką łapę na rzeczy i działania ujemnie na tę suwerenność wpływające. Innymi sprawami rząd zajmować się nie powinien. Nie jest celem strategicznym zadowolenie własnych obywateli, jeżeli niski jego poziom nie wpływa ujemnie na suwerenność państwa. Zadowolenie jest produktem ubocznym (acz istotnym i MOGĄCYM wspomóc suwerenność) skuteczności działań państwowotwórczych rządu i elit.
Nie jestem wyznawcą żadnej opcji ekonomicznej. Ekonomikę, a tym bardziej wszelkie modele ustrojów ekonomicznych traktuję czysto instrumentalnie, i uważam je li tylko (i aż) za narzędzia mniej lub bardziej odpowiednie dla danej sytuacji i dziedziny. To dotyczy zarówno utopii wolnorynkowej, jak i komunistycznej, jak i wszelkich innych postoświeceniowych planów naprawy świata i sekciarskich niesnasek. Chociaż z punktu osobistego chciejstwa uważam, że większa swoboda gospodarcza jest zazwyczaj lepsza od mniejszej, to nie jest tak zawsze. Orgiastyczna rozkosz swobodnego handełe nie jest istotna, tak samo jak nie jest istotne liczenie spinaczy przez urzędasa w państwowym molochu.
Pomimo oczywistej istotności i znaczenia jednostki, w państwie narodowym liczy się również, a być może przede wszystkim, wspólnota (nie społeczeństwo, nie zbiorowość, nie kolektyw, ale właśnie wspólnota – ta rodzina rodzin o której mówił nieodżałowany kard. Wyszyński). Jakość zarówno materialna jak i duchowa tej wspólnoty ma decydujący wpływ na jakość i trwałość państwa jako takiego.
Ad rem.
Wyznaniowość
Cechą znamienną wyżej wymienionych fetyszystów jest to, że nagminnie i głośno zarzekają się jacy to oni są prawicowi, przez kapitalne, tytaniczne ‘P’ i że oprócz nich cała reszta to “lewica”, “socjalizm” i tym podobne. Wystarczy posłuchać JKMa, od którego się w/w fetyszyści często odżegnują jak żaba od błota, ale cała ich argumentacja to czysty korwinizm. I oczywiście jako argument koronny podawana jest ich całkowita odrębność od jakiegokolwiek marksizmu, socjalizmu czy lewicowości.
Tutaj chciałbym opisać pewne interesujące zjawisko, a mianowicie to, że pomimo ich deklarowanej ultraprawicowości, ich wolnorynkowa ortodoksja do złudzenia przypomina komunistyczną ortodoksję Lwa Bronsztajna zwanego Trockim. Posiadają oni dokładnie to samo 100% (więcej, gdyby mogli) poczucie słuszności własnych racji, to samo niedopuszczenie jakiegokolwiek innego argumentu i zbycie go inwektywą, i stosują oni dokładnie te same sztuczki erystyczne i dialektykę materialistyczną co trockiści. Oczywiście argumentacja jest a rebours, gdzie z jednej strony mamy całkowite centralne sterowanie w kombinatach a od drugiej jest to całkowita dyspersja ośrodków kapitałowych. Jednak efekt netto jest dokładnie ten sam: odgórnie narzucona XIX-wieczna (z późniejszymi modyfikacjami) utopia o identycznym rodowodzie i identycznie oparta o nieomylność swoich założeń. Zarówno marksizm i mizesizm zostały wykoncypowane i spisane jako całkowite rozwiązania wszelkich socjo-ekonomicznych problemów świata przez zlaicyzowanych, niemieckojęzycznych mieszczan o żydowskich korzeniach, pochodzących z zamożnych rodzin, i nie muszących pracować (Misesa ojciec dokupił sobie VONa, rodzice Marksa byli bogatymi mieszczanami, co nie przeszkodziło panom na M gardzić znamienitą większością współwyznawców Mojżesza).
Bardzo doskwiera mi fakt, że pospolite materialne chciejstwo wywodzące się w prostej linii od chęci sprzedania frajerom gorszego chłamu po wyższej cenie zostało wywindowane jako główna cnota społeczna i postrzegane jest jako hasło sztandarowe prawicowości, w tym przez ludzi uważających się za prawicowców.
Ekonomika
Jak wymieniłem powyżej, ekonomika, ekonomia jako nauka, jak i zbudowane na niej ustroje gospodarcze są tylko narzędziami. Są to konstrukty myślowe, które w oparciu o teorie i, rzadziej, empirykę budują matematyczno-socjologiczne modele funkcjonowania ekonomicznego i społecznego. Jak każdy model myślowy zbudowane są one w ten sam sposób, po dokonaniu jakichś obserwacji (i zazwyczaj wypełnieniu ich luk liberalnymi ilościami visi ursae), dany myśliciel wykoncypowawszy sobie, że świat działa tak i tak – tu źle, tu dobrze – dochodzi do tego, co trzeba zmienić by było tylko dobrze. Oczywiście wszyscy myślimy w ten sposób, bo taka jest naturalna tendencja działania ludzkiego mózgu, ale na szczęście nie każdy buduje w oparci o takie przemyślenia utopijne systemy, a już na pewno na szczęście nie każdy stara się je mniej lub bardziej na siłę wdrażać.
Na początek myślę, że należy odróżnić "wolny rynek" (przez tytaniczne „W” i hipermegamonumentalne „R”) od swobodnego handlu. Z jednej strony mamy WR, fetysz i ideologię, z drugiej swobodny handel, vulgo nieingerencję państwa w sprawy jakiegoś obrotu handlowego.
WR jako ideał w/w ludzi jest po prostu mrzonką i nierealnym rozwiązaniem, którego usilne wprowadzanie powoduje jeszcze szybsze uzależnienie Ojczyzny od kolejnej międzynarodowej jaczejki, tym razem finansowej spod znaku sanhedrynu Wall Street. Owa jaczejka jest tout court inną głową hydry wszelakich międzynarodowych kabał toczących ciało cywilizacji zachodniej od końca 18 wieku. Ideologiczny WR nie istnieje, i istnieć nie może, ponieważ próżnia jaka by powstała na miejsce usilnie propagowanego etatystycznego bajzlu jakim jest każda dana ekonomia narodowa jest natychmiast wypełniana przez coraz to większych operatorów "finansowych" z zewnątrz.
Owszem, teoretycznie drobny narybek może w owej próżni wypłynąć na wierzch, ale prawda jest taka że Kowalski & Śwagier Fuel Company ma nikłe szanse cokolwiek zdziałać przeciw Gazpromowi czy innemu Exxonowi. Nie ma takiej szansy – i basta. Ktokolwiek mówi inaczej albo kłamie, albo jest głupi. Nawet jeżeli istnieje nisza rynkowa, którą ta firma skutecznie i z zyskiem zajmie, to poza ową niszę ów podmiot zazwyczaj nie wyjdzie, a najczęściej dzieje się tak, że jest on z niej wypychany lub wykupiony (np. Microsoft i pomniejsze firmy IT produkujące potrzebne MSowi technologie, firmy innowacyjne zajmujące się biotechnologia i nygusy z Monsanto, etc. ad nauseam). A w gospodarce, w której nagle zwalnia się wszystkie cugle najszybciej znajdą swoje dogone miejsce firmy bądź organizacje dysponujące 1) kapitałem, 2) organizacją, 3) wpływami. Utworzony WR nagle zostanie wypełniony przez oligopol wpływowych (i najczęściej w jakimś stopniu agenturalnych) dużych graczy – bezpośrednio lub przy pomocy lokalnych, och jakże wolnorynkowych, filii. No i oczywiście "wolnym rynkiem" przestaje być.
Jak wspomniałem, swobodny handel rozumiem jako nieingerencję państwa w obrót handlowy. Z pozoru jest to tym samym co fetyszyzowany wolny rynek. Lecz tylko z pozoru. W odróżnieniu od tego pierwszego, swobodny handel nie jest absolutem. Jego granice, jak za chwilę wykażę, są ściśle ograniczone. Nie jest on również sposobem na promowanie rodzimego biznesu, chociaż efekt netto może taki być. Nie. Swobodny handel to przede wszystkim uzmysłownienie sobie danego rządu, iż nie należy się zajmować pierdółami; że każdy rząd ma seriozne tylko (i aż) dwa zadania: utrzymanie suwerenności (pod każdym względem) przez państwo, którym rządzi oraz promocja racji stanu tego państwa poza jego granicami. Wszystko inne to tak pięknie zwany w języku lengłydż "fluff".
Obrót pietruszką, podpaskami i tym podobnymi produktami pierwszej potrzeby nie ma zasadniczego wpływu na którąkolwiek z powyższych dwóch dziedzin i można nimi handlować dowoli. A jeżeli by taki wpływ się objawił, to już nie podlega on zasadom swobodnego handlu, ponieważ jest on wtedy czynnikiem mogącym wpłynąć na suwerenność lub na rację stanu i ex definitio jest domeną jakiegoś poziomu kontroli rządowej. I nie może być miejsca na tłumaczenie, że ingerencja rządowa łamie zasady "wolnorynkowości" i że prowadzi "nieliberalną" politykę ekonomiczną. Po pierwsze dlatego, że rząd powinien prowadzić przede wszystkim tylko politykę ( zależną tylko i wyłącznie od wymogów suwerenności i/lub racji stanu) a po drugie, dlatego, że nie powinno być poza tymi dwoma żadnych innych wytycznych co do jego działania. To drugie powinno się rozumieć, że każda inna działalność niż taka mająca wpływ na S i RS nie tylko jest podrzędna, ale po prostu jest poza sferą jego zainteresowań.
I tutaj się rozchodzą "wolnorynkowcy" ze "swobodnym handlowcami". Ci pierwsi by wszystko rzucili na żywioł wyboru konsumenta. A konsument, jak to konsument wybierze po najłatwiejszej linii oporu, a ogół sprawy kontrolować będą cwańsi gracze, zazwyczaj ku szkodzie suwerenności i racji stanu. tak na marginesie, jakoś jeszcze nie usłyszałem, żeby piewcy cudów wolnego rynku ustosunkowali się do podstawowego faktu, że na świecie dysponentami największych pieniędzy są grupy niekoniecznie przyjaźnie nastawione do Polski a skoro, jak twierdził sam GzM, pieniądz nie ma granic to co uchroniłoby świeżo uwolnorynkowioną Polskę przed natychmiastowym przejęciem przez obcy kapitał – czyli de facto powrót do obecnego status quo?
O poszczególnych częściach materialistyczno-dialektycznego fetyszu (swoją drogą, nie ma przyjemniejszych tematów fantazji quasierotycznych niż modele ekonomiczne?) Deo volente w przyszłości.
Nie jestem rasista, wszystkich nienawidze po równo... ale lewactwo równiej.