Czas Karłów odc.12 – Balcerowicz mózgiem Buzka i Krzaklewskiego.
31/01/2012
491 Wyświetlenia
0 Komentarze
15 minut czytania
Premier Jerzy Buzek zadowalał się samą funkcją, na jaką wyniósł go Krzaklewski i usiłował robić dobrą minę do złej gry, romansując przy okazji z jedną ze swoich minister, najbardziej kościstą zresztą …
Odbyła się potem narada, która miała kluczowe znaczenie dla losów Konfederacji i dla dalszego jej bytu. Uzgodniliśmy plan działań na najbliższą przyszłość i tę dalszą aż do 2001 roku poprzez wybory prezydenckie 2000 roku.
Ustaliśmy, że w wyborach prezydenckich będziemy starali się wystawić własnego kandydata. W grę wchodziła jedynie nasza posłanka dr Janina Kraus. Była ona wprost idealną kandydaturą, choć sama nie bardzo widziała się w tej roli. Ponadto uzgodniliśmy, że w nadchodzących wyborach samorządowych w 1998 roku wystawimy listę kandydatów w szerszej koalicji, starając się, aby była maksymalnie szeroka dla sił patriotycznych i niepodległościowych.
Rozmowy koalicyjne pozwoliły utworzyć „Ruch Patriotyczny Ojczyzna”, w skład którego weszli: nasz KPN, Ruch Odbudowy Polski, Blok dla Polski, Porozumienie Emerytów i Rencistów, Solidarność 80, ZZ "Kontra", Polska Partia Ekologiczna – Zielonych, Polski Związek Zachodni i szereg innych ugrupowań. Cały ciężar pracy sztabowej spadł jednak na nas, a uzyskaliśmy w wyborach samorządowych wynik w granicach 3,5 procent oraz zdobyliśmy około trzystu pięćdziesięciu mandatów radnych w kraju. To było mało i dużo. Za mało, aby utrzymać i poszerzyć koalicję. Wystarczająco zaś dużo, aby wielu działaczy terenowych odniosła osobisty sukces. Były to już trzecie, kolejne wybory, w których nie było osobnej listy KPN; ostatni raz wyborcy mogli na nas głosować w 1993 roku.
Dlatego tak ważne było, aby w wyborach prezydenckich w 2000 roku, po siedmiu latach przypomnieć KPN i jego program. Twarze nowych liderów. I aby później, w zależności od wyniku, podjąć decyzję, czy rok później w wyborach parlamentarnych idziemy sami, czy próbujemy znów, aby przetrwać, koalicji. Mnie osobiście już nie interesowało bycie w „wiecznej opozycji” i miałem dość rozmywania oblicza ideowego i programowego w kolejnych koalicjach. Chciałem iść na całość i albo wyborcy pokochają nas takich, jakimi jesteśmy albo czas wycofać się po dwudziestu latach z czynnej polityki.
Wybory prezydenckie w 2000 roku i ich wynik w granicach choćby 2-4 proc. na kandydata KPN-u dawał szansę samodzielnej drogi. Zasadniczym zadaniem było jednak od nowa przeliczyć i zmobilizować „żelazny” elektorat partii, który po podziale oraz braku list KPN od siedmiu lat i po dużych zawirowaniach na scenie politycznej, trochę się pogubił i nieco zdezorientował. Wybory prezydenckie zaś stwarzały szanse aby od nowa przeliczyć go i poszerzyć. Kluczem do sukcesu był sam kandydat KPN.
Nie mógł to być Adam Słomka postrzegany jako rozbijacz. Szanse miała jedynie Janina Kraus. Po pierwsze – była kobietą. Po drugie – cieszyła się ogromnym poparciem i szacunkiem w strukturach partii. Po trzecie – bardzo mądra ekonomistka, pełna uroku osobistego, która w kolejnych wyborach otrzymała duże poparcie wyborców za swoją postawę w Sejmie.
Cofnijmy się jednak jeszcze do pierwszego półrocza 1998 roku, gdy byliśmy w AWS. To jedyne pół roku w historii dwudziestolecia istnienia KPN, gdy byliśmy w ugrupowaniu rządzącym, a nie w opozycji. Chciałbym przybliżyć na chwilę klimat, atmosferę oraz kilka zdarzeń z tamtych lat.
W sprawach ekonomicznych i gospodarczy wyrocznią był szef UW, wicepremier Leszek Balcerowicz, który prawie nie konsultował swoich działań z premierem Jerzym Buzkiem czy z trzykrotnie większym koalicjantem – AWS.
Po prostu uważał ich za niedouczonych związkowców lub niezrealizowaną, przyciężką i zakompleksioną inteligencję typu Janusz Steinhoff czy Emil Wąsacz; czyli w skrócie nie konsultował, bo uznał, że nie ma z kim. A sami zainteresowani też do tych konsultacji się nie palili.
W sprawach politycznych zaś Krzaklewski był uwikłany w rozgrywki o stołki wewnątrz AWS i w rządzie. Sam, bez jakiegokolwiek pomysłu na Polskę, będąc ubezwłasnowolnionym przez karierowiczów, nieudaczników lub po prostu złodziei stawał się marionetką pomiędzy Balcerowiczem a Kwaśniewskim.
Premier Jerzy Buzek zadowalał się samą funkcją, na jaką wyniósł go Krzaklewski i usiłował robić dobrą minę do złej gry, romansując przy okazji z jedną ze swoich minister, najbardziej kościstą zresztą. W takiej scenerii, wbrew swojemu szefowi Adamowi Słomce, po dziesięciu latach od odzyskania niepodległości, a po dwudziestu latach od powstania KPN postanowiłem dać przynajmniej minimalnej części kadry naszej partii możliwość samorealizacji na stanowiskach państwowych. Zobaczyć jak się sprawdzą nie tylko w walce, lecz teraz w budowaniu państwa.
Wspominany już tutaj kilkakrotnie Krzysztof Laga został wiceministrem MSWiA, a Marek Michalik wiceministrem ochrony środowiska; były to jedyne w dwudziestopięcioletniej historii KPN nominacje ministerialne. Laga odwołany został po tym, jak kandydował do samorządu w 1998 roku. Odwołany za karę, że odważył się kandydować z innej niż AWS listy. Michalik dotrwał do końca, a później był przez wiele lat wiceprezydentem Łodzi. Krzysztof i Marek byli to ludzie, z których KPN mógł być dumny. A takich mogliśmy dać Polsce, dziesiątki, a nawet setki, ale nie było niestety sposobności, abyśmy w ten sposób mogli służyć Polsce. Historia widocznie przewidziała dla KPN miejsce wyłącznie na barykadach, w walce…
Obydwóch naszych kandydatów „przepchałem” w uzgodnieniach z Januszem Tomaszewskim. Był on człowiekiem powszechnie lubiany. Do dziś się spotykamy, chyba nawet lubimy, a na pewno szanujemy. Tomaszewski był głównym strategiem i autorem sukcesu wyborczego AWS w 1997 roku. Krzaklewski dając Tomaszewskiemu propozycję „nie do odrzucenia” i przymuszając go do objęcia funkcji wicepremiera i szefa MSWiA, nie zdawał sobie sprawy, że Janusz w dość krótkim czasie wokół siebie zbuduje prawdziwe imperium. Stał się w ciągu półtora roku na tyle groźny, że dwór Krzaklewskiego wpadł w panikę, bo minister zaczął stanowić śmiertelne zagrożenie dla ich planów. Bali się go, ponieważ Janusz jako jeden z nielicznych w tym gronie lubił pracować, a jak za cokolwiek się brał, to czynił to całym sercem i całym sobą.
Karierowicze oraz potakiwacze wokół Krzaklewskiego knuli więc jak się go pozbyć. Lecz prawdziwy strach ich ogarnął, gdy Tomaszewski, jako szef MSWiA, widząc, że wchodzi w życie ustawa lustracyjna, nakazał swoim zastępcom przygotować archiwa i resort do lustracji. Jego zastępcy, wiceministrowie Brochwicz i Bondarykjako pewnie nieliczni na tym fachu dobrze się znali, więc błyskawicznie i sprawnie zajęli się swoim zadaniem (na pewno fachowcem nie był koordynator służb specjalnych Janusz Pałubicki). Na nieszczęście szefa i swoje..
Najpierw odkryto w byłym Stołecznym Urzędzie Spraw Wewnętrznych (SUSW) „podtopione” w piwnicy kilka ton akt SB i MO dotyczących ich współpracowników oraz działaczy opozycji w Warszawie. Ktoś chyba bał się je zniszczyć w 1990 roku, gdy „czkający autorytet” Michnikoraz profesorowie Andrzej Ajnenkiel, Henryk Samsonowicz i Jerzy Holzer jako członkowie speckomisji do przejrzenia akt i oceny tego, co pozostało po paleniu akt przez SB, weszli do archiwów służb PRL. A teraz nagle ludzie Tomaszewskiego znaleźli sporo interesujących rzeczy, zabrali to do MSW i zaczęli przeglądać. A cała „warszawska” opozycja przekonana od ośmiu lat, że akta SB dotyczące stolicy szlag trafił, zaczęła nerwowo przebierać nogami. Wtedy zaginęło dużo co ciekawszych teczek.
I dalej, jak zawsze…
Najpierw zaczęły się ataki medialne na Tomaszewskiego, potem polityczne nagonki, ostrzegające, że minister rzekomo przygotowuje „dziką lustrację”. Wieść niosła, że zachowane zostały w 100 proc. akta dotyczące dwóch operacji SB przeciw opozycji o kryptonimach „Hiacynt” i „Wdowa”. I to pewnie spowodowało paniczne reakcje wrogów Tomaszewskiego.
Operacja SB o kryptonimie „Hiacynt” miała być akcją zleconą Milicji Obywatelskiej w celu „skatalogowania” homoseksualistów w całej Polsce. Akta dlatego zachowały się w 100 procentach, ponieważ były w archiwach policji w spadku po MO, a tam czyściciele życiorysów nie dotarli. W PRL taki „katalog” miała później otrzymać SB, aby wybrać interesujące ich osoby z opozycji w celu nakłonienia ich do współpracy pod groźbą ujawnienia ich skłonności. Wtedy mocno kompromitujących.
Druga operacja o kryptonimie „Wdowa” miała być skierowana w środowisko kobiece. Dotyczyła żon i przyjaciółek opozycjonistów siedzących w więzieniach lub pozostających w sferze zainteresowań SB. Miały one stać obiektem adoracji i szantażu celem ich werbunku na konfidentki.
Oliwy do ognia dolał wicepremier Tomaszewski, gdy na czerwcowym (1999 rok) posiedzeniu rządu wprost zażądał dymisji Premiera Jerzego Buzka z powodu użycia broni przeciw protestującym w Warszawie robotnikom z radomskiego „Łucznika”. Część dworu natychmiast połączyła to z moim wnioskiem o lustrację premiera. Generalnie do tego stopnia spanikowali, że bez jakiejkolwiek osobistej rozmowy z Tomaszewskim skierowali, o parodio, przeciw niemu wniosek o lustrację.
Krzaklewski i Buzek publicznie poprzez telewizję wezwali go do dymisji, jednocześnie unikając z nim rozmowy. A niektórzy, jak poseł Wiesław Walendziak w „Gazecie Polskiej" (ale nie tej wydawanej przez KPN, tylko przez Piotra Wierzbickiego) dali upust swej twórczej wyobraźni mówiąc o szerokich przygotowaniach Tomaszewskiego, wspólnie z KPN do swoistego zamachu stanu. Teza to sympatyczna, choć kompletnie niezborna, podobnie jak jej autor.
W takiej atmosferze Janusz Tomaszewski podał się do dymisji. Solidarnie i lojalnie, skoro szefowie go wezwali i nawoływali wprawdzie za pośrednictwem TV, ale jednak.. Liczył, że jego lustracja przebiegnie szybko. Dlatego bardzo zdziwił się postawą Buzka i Krzaklewskiego, a jeszcze bardziej zdumiał go wyrok Sądu Lustracyjnego. Usłużny Rzecznik Interesu Publicznego Bogusław Nizieński spisał się na medal.
Odkręcenie tej absurdalnej sytuacji zajęło Januszowi kilka lat, ale tego oczyszczającego go wyroku już nie podano do szerokiej publicznej wiadomości. I, co oczywiste, wszyscy zapomnieli go przeprosić.
Ale trzeba było, Janusz, walczyć z tą hołotą, trzeba było…