W którymś momencie obudziła się pamięć konkretnego dnia. Przypomniałem sobie, jak opowiedział mi, wtedy kilkulatkowi, że był partyzantem i walczył za Polskę z Niemcami. – Tato, a co robiliście jak wojna się skończyła?- zapytałem
– Cieszyliśmy się – odpowiedział – i zakopywaliśmy broń w lesie. Jak to? – pytałem dalej. – Po co?- Jak będziesz starszy – powiedział, kładąc mi rękę na głowę- sam zrozumiesz syneczku…
Dzień pierwszy.
Ojciec, czyli to co najważniejsze
Urodziłem się 1stycznia 1960 roku i to już było znakiem, że całe moje życie nie będzie układało się pospolicie. Zawsze (co, na zdrowy rozum, niewytłumaczalne), czy to zrządzeniem losu, czy przypadkiem jakimś – bez żadnego lub nawet niewielkiego osobistego zaangażowania, trafiałem w samo oko cyklonu. W sam środek wielkich wydarzeń. Wielcy ludzie i ważne sprawy przyciągały mnie podświadomie jak magnes.
Ktoś kiedyś celnie powiedział, że są ludzie, którzy aby żyć, zawsze muszą czuć adrenalinę. Miał rację. Bez wątpienia należę do tych ludzi, którzy nie potrafią żyć w błogim spokoju. Ciągle muszą być w walce, gdyż inaczej spalają się na popiół, jak gdyby umierają powoli. Ale od początku…
Urodziłem się na Mazurach. Mój OjciecJózef Karwowskizmarł w 1966 roku, gdy miałem 6 lat. Odszedł młodo w wieku 52 lat Oprócz mnie osierocił jeszcze czwórkę mojego rodzeństwa; brata (22 lata), siostrę (20 lat) i 16-letnie siostry bliźniaczki. Mieszkaliśmy wtedy w Spychowie, niedaleko Szczytna, miejscowości historycznej i literackiej.
Zmarł w domu w pierwszy dzień Świąt Wielkanocnych i po ucieczce ze szpitala. Uciekł zresztą w piżamie, gdy usłyszał rozmowę lekarzy na swój temat. Nowotwór złośliwy, wielkości litrowego słoja, bez szans… Wiedział, że niebawem odejdzie, dlatego uciekł, bo chciał odejść wśród bliskich. W domu i wśród muzyki serc, którą pragnął usłyszeć w ostatniej chwili.
Fot.1. Spychowo, 1967, Tomasz Karwowski nad trumną Ojca.
Uciekł, ale przecież całe życie uciekał! We wrześniu 1939 roku poszedł na wojnę i skończył ją w 1947 roku „wyjściem z lasu”. Był oficerem (kapitanem) Narodowych Sił Zbrojnych. Z wykształcenia ekonomista. Życie miał barwne, lecz pisane konspiracją, więzieniem oraz ciągłym ukrywaniem się i ucieczkami.
Uciekał i ukrywał się: najpierw we wrześniu przed Niemcami; potem w latach 1939-41 przed bolszewikami; później w latach 1941-45 znów przed Niemcami; a po roku 1945 przed „rodzimym” UB. Osiem lat walki; „w lesie” jak dowódca partyzantów z NSZ, a po wojnie znów do „lasu” walcząc o Niepodległość.
Później, przez prawie dwa lata ubeckie więzienie. Moja Matka nie poznała go, gdy w końcu go wypuścili. Potem znów uciekał przed UB, bo wszędzie, gdzie zamieszkał czy pracował, mieli w zwyczaju przypominać mu o „niechlubnej” przeszłości. Orneta, Orzysz, Wąsosz, Mrągowo, a na koniec Spychowo… Oto szlak Jego wędrówek. Na koniec swojej zawodowej i życiowej drogi został głównym księgowym w miejscowej fabryce Kalafonii i Terpentyny (jednej z zaledwie dwóch w Europie). Dziś jest tam istne „pole minowe” – magazyn gazu LPG Shella, a po zakładzie zatrudniającym kilkuset mieszkańców okolicy, zostały jedynie ruiny. Różne są znaki skarlałych czasów!
Gdy Ojciec umarł, całe Spychowo szło prawie dziesięć kilometrów w procesji żałobnej za jego trumną. Aż na cmentarz w Świętajnie. Ludzie podziwiali go, szanowali, lubili i nawet po jego śmierci szeptali, że podobno dalej konspiruje z nadleśniczym. Zmarł jak żył – w biegu, ale wśród bliskich. Zostaliśmy z młodo owdowiałą Mamą. Wspaniałą i dzielną kobietą. Dziś ma 90 lat i ciągle jest pełna życia, nie chce niczyjej pomocy. Wychowała samotnie pięcioro dzieci, dała radę wszystkim przeciwnościom losu. Dziś już takich dzielnych kobiet mało…
Wyjechaliśmy z Mazur w 1967 roku. Mama, przy pomocy swojej siostry z Katowic, kupiła dom w Dąbrowie Górniczej. Zrobiła to dla dzieci, bo chciała im dać inną perspektywę życiową. To było parę ciężkich lat i każdy grosz się liczył. Pamiętam, byłem chyba w trzeciej klasie podstawówki, gdy pojechaliśmy na szkolną wycieczkę do Wesołego Miasteczka w Chorzowie. Każde dziecko miało wziąć od rodziców parę złotych, aby mieć na karuzele. A one i owszem kręciły się, lecz ja stałem obok, ponieważ te parę złotych od razu wydałem na czekoladę, bo tak dawno jej nie jadłem…Nikt z nas jednak nie chodził nigdy głodny czy obdarty; Mama nie dość, że była wyśmienitą gospodynią, to również świetną krawcową. I – jak dobra wróżka – z niczego potrafiła wyczarować coś ładnego.
Dąbrowa Górnicza rosła na naszych oczach i z 50-tysięcznego miasteczka urastała do ponad 100-tysięcznego miasta. Tuż obok nas Edward Gierek postawił Hutę Katowice i Koksownię Przyjaźń. Starszy ode mnie o szesnaście lat brat szybko robił karierę na placu największej budowy w PRL. Ja zaś po podstawówce poszedłem do Śląskich Technicznych Zakładów Naukowych (ŚlTZN to renomowane wówczas technikum) i wybrałem specjalizację „automatyzacja i modernizacja procesów hutniczych”.
W tym właśnie czasie w domu, na strychu przypadkiem natknąłem się na książkę „Świadectwo tamtym dniom”. Książka była zupełnie nowa, lecz jakoś dziwnie ukryta. Autor, niejakiStanisław Wałach, jak się okazało szef UB w Krakowie (1945-48 ) i w Olsztynie ( 1948-51) opisywał w książce tak zwanej walkę władzy ludowej z antykomunistycznym podziemiem w latach 1945-56. Stanisław Wałach „za zasługi” został później wicewojewodą bielskim. Znalazł się w składzie delegacji partyjno-rządowej wizytującej Hutę Katowice i w czasie spotkania z pracownikami wręczał to swoje „dzieło” wraz z autografem. Książkę dostał również brat, który przyniósł ją do domu i szybko poprosił Mamę o jej ukrycie. Było tam bowiem kilka stron poświęconych Ojcu, którego autor nazywał zdrajcą spod znaku reakcji i zaplutego karła. Ojciec, jeszcze w 1947 roku, stojąc na czele swojego oddziału partyzanckiego, odbił z rąk UB swoich kolegów, opanowując na kilkanaście godzin miasto powiatowe Grajewo. W książce było zresztą wiele stron na temat walki Ojca z komunistyczną władzą. A generalnie Narodowe Siły Zbrojne opisywane zostały jako siedlisko zdrajców i niemieckich kolaborantów, którzy mordowali skrytobójczo partyzantów-patriotów z Armii Ludowej. Jako przykład podawano najczęściej tak zwany mord pod Borowem, gdzie Brygada Świętokrzyska NSZ pod dowództwem płk. „Bohuna” miałaby jakoby żywcem spalić trzydziestu dwóch komunistycznych „partyzantów”. I w tę scenerię wpleciony był mój Ojciec, który, jako dowódca okręgu NSZ, był rzekomo nie tylko zdrajcą i agentem imperialistycznym, ale również mordercą prawdziwych patriotów!
Miałem siedemnaście lat i byłem chłopcem o bardzo emocjonalnym charakterze z romantyczną duszę. A raz po raz na lekcjach historii nauczycielka powtarzała, że ci z NSZ to byli podli renegaci i zdrajcy okrutni! I w końcu zacząłem w to wierzyć i wstydzić się za Ojca. Indoktrynacja komunistyczna była, niestety, skuteczna. Ojciec już dawno nie żył, a nikt w domu nie chciał mi wcześniej wytłumaczyć, jak z losem Ojca było naprawdę. Mama jedynie mówiła czasami szeptem, z wyczuwalnym strachem w głosie, że Tata był w AK. To pewnie według niej miało być mniejsze zło.
O fakcie, że znalazłem i przeczytałem tę ukrytą na strychu książkę, nikomu nie powiedziałem. Ileś dni, a może miesięcy trwałem w tragicznym rozdarciu. Z jednej strony „nauka” peerelowskiej wersji historii w szkołach i „dokumentującą” ją książka Wałacha , a z drugiej- odzywające się serce: jak to, mój ukochany (wszak gdy umierał miałem już, choć dopiero, sześć lat!) Tatuś to zdrajca? Czyż to możliwe…
W którymś momencie obudziła się pamięć konkretnego dnia. Przypomniałem sobie, jak opowiedział mi, wtedy kilkulatkowi, że był partyzantem i walczył za Polskę z Niemcami. – Tato, a co robiliście jak wojna się skończyła?-zapytałem.– Cieszyliśmy się– odpowiedział– i zakopywaliśmy broń w lesie. Jak to? –pytałem dalej.– Po co?- Jak będziesz starszy –powiedział, kładąc mi rękę na głowę– sam zrozumiesz syneczku…
Sam zrozumiesz syneczku… Od tej chwili nie mogły już nie powracać wspomnienia z dzieciństwa. A zwłaszcza obrazy Ojca, który pracując niedaleko, na śniadania przychodził do domu. A ja, jak co dzień ukryty za drzwiami, usiłowałem przestraszyć Go, On za każdym razem udawał bardzo zaskoczonego. Taki to był codzienny rytuał i powitalny ceremoniał; zaraz potem brał mnie na ręce i mocno przytulał. Pamiętam też sytuację, gdy w wieku czterech, może pięciu lat złamałem nogę, a łamałem wtedy coś bez przerwy. Potrafiłem na przykład wejść na drzewo ze złamanym obojczykiem, spaść i dodatkowo złamać rękę! Założono mi gips na tę nogę, ale po dwóch, trzech dniach coś „swędzi” dziwnie i uwiera gips, skarżę się głośno. Ojciec bez wahania, mimo protestów Mamy, rozciął gips i wezwał pogotowie. Okazało się, że słusznie i w ostatniej chwili; gdyby tego nie zrobił, to za kilka, kilkanaście godzin noga byłaby do amputacji. Krew do nogi nie dopływała, gdyż zbyt ciasno założono gips. I kolejne wspomnienia zdawało się zupełnie zakryte czasem -powracały, odżywał … Stawały przed oczami gdzieś wywoływane z głębi, niezwykle obrazy spędzonych z Nim chwil.
Sam zrozumiesz syneczku… Z jednej strony pamięć o ukochanym, wspaniałym Ojcu, a z drugiej „twarde fakty” krzyczące – zdrajca! Tak żyłem, cierpiąc trzy lata, aż w początkach 80-tego roku wpadło mi w ręce pierwsze „nielegalne” drugoobiegowe wydawnictwo, w którym była wzmianka o NSZ. Lecz tym razem pisano o Narodowych Siłach Zbrojnych jako o bohaterach! I znów, w pewien sposób, świat zawalił się na moją młodą, gniewną głowę! Długo potem przepraszałem Ojca za myśli niedobre na Jego temat zrodzone pod wpływem wszechogarniającej propagandy komunistycznej i indoktrynacji.
Jednak przede wszystkim było mi wstyd, że tak mało wtedy wiedziałem. Że nie znałem historii. Że nie szukałem prawdy… A gdy w wieku dwudziestu lat odpowiedziałem sobie na pytanie – kim był naprawdę mój Ojciec – bezzwłocznie musiałem zadać kolejne pytanie: kto i dlaczego zbezcześcił Jego pamięć.
Odpowiedź była prosta. To zakłamany system komunistyczny. I wówczas miałem już tylko jedno zmartwienie i pragnienie zarazem, żeby się na nich zemścić. A „oni” byli wszędzie. Był to cały system. A więc co powinienem teraz zrobić? Tu też odpowiedź była oczywista – walczyć jak Ojciec, o honor własny i o wolną Polskę.
Wybrałem Konfederację Polski Niepodległej (KPN), najbardziej zakazaną antykomunistyczną, podziemną organizację. Moim jedynym przykazaniem stało się pognębienie tych, którzy kazali mi się niesłusznie wstydzić za własnego Ojca. Mojego Ojca, który walczył o niepodległa Polskę! Dożyję czasu – przyrzekłem Jemu i sobie – gdy postawię Ci Tato godny pomnik. Czekał aż dwadzieścia pięć lat, ale słowa dotrzymałem.
Jednak wcześniej był rok 1980. Rozpoczynał się w Polsce jeden z najważniejszych i najpiękniejszych okresów naszej historii. Okres ważny również dla Europy i świata. Czas, gdy znowu najbardziej niepokorny i kochający wolność naród przystąpił do walki o wolność właśnie. Do walki o solidarność ludzką i o Solidarność, z którą związało się blisko 10 mln ludzi w prawie w 40-milionowym państwie. Do pokojowej walki z uzbrojonym po zęby reżimem komunistycznym, wspieranym siłą całego obozu totalitarnego. Do walki, w której nie było zabitych do czasu, gdy komuniści nie zaczęli zabijać ludzi Solidarności walczących pokojowo o solidarność.
W tym właśnie 1980 roku podjąłem pracę w pobliskiej Hucie Katowice jako automatyk na Elektrociepłowni (EC), wydział A-55. Do KPN wstąpiłem (pod przysięgą) wiosną 1981 roku, poprzez Komitet Obrony Więzionych za Przekonania (KOWZAP). To była taka przykrywka Konfederacji, szczególnie w dużych zakładach pracy. Do KPN rekomendował mnieZbyszek Smoła, szef Solidarności na moim wydziale, a przyjmowaliIreneusz GajosiKrzysiek Rutkowski. Z Irkiem działaliśmy razem w KPN do końca , do 2000 roku, a Krzysiek wyjechał chyba do RPA w stanie wojennym. KPN w Hucie Katowice liczył około 80 członków i byli to głównie ludzie młodzi. Gorące głowy i serca, zapaleni rewolucjoniści, niezłomni patrioci.
Od początku pierwszej Solidarności rozpoczął się okres wielkiej aktywności w moim życiu. Pierwsza praca zawodowa i od razu szeroka działalność polityczna.
W ostatnich miesiącach 1981 roku napięcie w kraju rosło, władza przygotowywała się do zdławienia wielkiego ruchu solidarności siłą i do wprowadzenia stanu wojennego. Wzrastało napięcia, pojawiały się prowokacje. Reżimowa telewizja wzmagała nagonkę na działaczy, w więzieniach siedzieli więźniowie polityczni. Nie było mojej zgody na ten stan rzeczy. Czy miałem prawo sadzić, że już wnet, w jakimś sensie, podzielę los swego Ojca i zostanę aresztowany?
Raczej nie, choć…
Było tak. W pierwszych dniach grudnia 1981 roku zaplanowaliśmy w całym regionie śląsko-dąbrowskim dużą akcję informacyjno-plakatową pod hasłem "TV łże" oraz „Uwolnić politycznych”. Wraz z kilkunastoosobową grupą ruszyłem do centrum Dąbrowy Górniczej, aby rozwiesić około trzech tysięcy afiszy. W naszej grupie były dwie osoby wyposażone w krótkofalówki, więc mieliśmy bezpośrednią łączność z kolegami wewnątrz huty. W czasie akcji otoczyła nas grupa cywilnych i umundurowanych funkcjonariuszy MO i SB, podjechało kilka milicyjnych „suk” i zaczęli nas, dość brutalnie, do nich upychać. Zawieźli nas na komendę MO i tam spisali dane personalne; kilkakrotnie przesłuchiwali bo chyba nie wiedzieli, co z nami dalej zrobić. W trakcie naszego zatrzymywania jeden z naszych przez krótkofalówkę poinformował Hutę o zajściu. Na wieść o naszym aresztowaniu Komisja Zakładowa Solidarności HK ogłosiła pogotowie strajkowe z jedynym postulatem – naszego uwolnienia! Dali SB czas do 15.00, w przeciwnym wypadku Huta Katowice miała przystąpić do strajku czynnego. Władze spanikowały i już o godzinie 14.45 podwieźli nas „Nyskami” pod bramę główną Huty. Ale wcześniej na komendzie straszyli, że pojedziemy na Sybir…
Ruszyliśmy do bramy, a tam już czekali na nas koledzy, witając jak uwolnionych jeńców, niemal jak bohaterów. W ich asyście poszliśmy na wydział M-32. TamJacek Kilian,przewodniczący zakładowej Solidarności na zaimprowizowanym podwyższeniu przemawiał do kilkunastu tysięcy zgromadzonych hutników. Nastrój był bardzo podniosły, przywitano nas huraganem braw, zaproszono na podwyższenie, a mnie Jacek poprosił o zabranie głosu. Wziąłem mikrofon, popatrzyłem na te tysiące twarzy w robotniczych ubraniach, w kaskach, którzy pewnie gotowi byli iść te trzy, cztery kilometry do Komendy, aby nas odbić z rąk SB. Czekali, aby im powiedzieć, jak było w jaskini lwa. Popatrzyłem i struchlałem; miałem dwadzieścia jeden lat, byłem wystraszony całą sytuacją i nie miałem pojęcia, co mam powiedzieć. Kompletna pustka w głowie, aż nagle, jakby podświadomie zdjąłem swój kask z głowy (zatrzymano nas w ubraniach roboczych), spojrzałem na zamarły jak ja tłum i stanąłem na baczność.Panie Przewodniczący– zwróciłem się do Jacka –grupa plakatowa melduje swój powrót z akcji specjalnej, wszyscy w komplecie. Dziękujemy za nasze uwolnienie.Zerwał się huragan braw. W oku łza mi się zakręciła, brawa umilkły, a mnie znów zabrakło słów. Zrobiła się wokół absolutna cisza, zebrani patrzą i czekają, a ja nie mogę słowa z siebie wyksztusić i łzy w końcu mi poleciały, jak groch o podłogę…Aż nagle wyprostowałem się i do mikrofonu najpierw cicho, bardzo cichutko i nieśmiało zaintonowałemJeszcze Polska nie zginęła póki my….Ogromna hala wypełniła się aż po sklepienie takim śpiewem, jakiego już nigdy potem nigdzie nie usłyszałem. Śpiewali głośno, dumnie i donośnie, jakby zagłuszyć chcieli własny niepokój i lęk. O przyszłość, o Polskę, o własne rodziny. Śpiewali poprzez łzy… Skończyliśmy.
Wszyscy na baczność jakby tym hymnem zespoleni, silni i solidarni.
To wykonanie hymnu narodowego będzie mi grzmiało w uszach do końca życia, a przed oczyma pozostanie widok męskich łez na dorosłych, silnych i zdecydowanych policzkach. Utrwalony w pamięci obraz stanowi dla mnie do dziś niepisane zobowiązanie – idź i walcz! Walcz o prawdę, nie jesteś sam! Wtedy też bowiem poczułem tę siłę i potęgę nadziei. Bo przecież ten hymn i te łzy były nie tylko zobowiązaniem, ale czymś więcej. Były również przysięgą. Myślę, że to wówczas ostatecznie obrałem drogę na całe swoje życie!
Tak, ten hymn do dziś czasami słyszę. Słyszałem go także w niedzielę 13 grudnia 1981 roku, gdy wprowadzono w Polsce stan wojenny. W proteście przeciwko jego wprowadzeniu strajkowały tysiące zakładów pracy. Huta Katowice natychmiast ogłosiła strajk generalny. Całą Komisję Zakładową Solidarności aresztowano w nocy z 12 na 13 grudnia, zostaliśmy więc bez przywódców. Powołaliśmy szybko Komitet Strajkowy. Była niedziela i wojska pod bramami, a na strajk stawiło się ponad dwadzieścia tysięcy pracowników huty i prawie drugie tyle z mniejszych okolicznych zakładów i fabryk. Natychmiast wystawiliśmy straż robotniczą na bramach i zaczęliśmy zamieniać hutę w twierdzę na wypadek ataku.
Już 14 i 15 grudnia pojawiło się około trzystu czołgów i transporterów opancerzonych oraz kilka tysięcy zomowców i milicjantów. Otoczyli hutę szczelnym kordonem, a czołgi ostentacyjnie opuściły lufy na wprost – do strzelania. ZOMO uderzyło w najbliższe bramy wydziałów i w budynki. Padli piersi ranni i pobici, wielu aresztowano!
Teraz my zaczęliśmy zbroić się w rury, długie pałki z grubych kabli, w dzidy. Zaspawaliśmy wejścia do wydziałów tak, aby nie mogli nas znienacka zaskoczyć. Do niezaspawanych wejść podciągaliśmy ciężkie gaśnice ppoż. na wózkach, a u nas w Elektrociepłowni przygotowaliśmy rurę z technologiczną parą przegrzaną o temp. 540 C i ciśnieniu 120 atmosfer. W razie ataku ZOMO postanowiliśmy bronić się do upadłego. Uruchomiliśmy działalność wydawnicza i drukowaliśmy, nielegalne już, wojenne numery „Wolnego Związkowca”. W szczytowym momencie w strajku uczestniczyło około 40 – tysięcy zdeterminowanych osób!