Pod koniec zeszłego roku, do bloku Hiobowskich wprowadziła się pewna rodzina. Tradycyjna, można by powiedzieć, a nawet zacofana: mąż, żona i dziecko. Córeczka.
Pod koniec zeszłego roku, do bloku Hiobowskich wprowadziła się pewna rodzina. Tradycyjna, można by powiedzieć, a nawet zacofana: mąż, żona i dziecko. Córeczka.
Rodzina ta przyciągnęła uwagę z trzech powodów. Po pierwsze była nowa. Po drugie, ich córeczka była ciężko chora i wymagała wzmożonej opieki. A po trzecie spowodowała niezłe zamieszanie w dzień Największej Kwesty.
Otóż tego dnia, kiedy Hiobowscy wracali do domu, byli świadkiem gorszącej sceny. Nowi Lokatorzy szli przez osiedle, a inni mieszkańcy na ich widok pluli, odwracali swe twarze i zasłaniali je płaszczami. Jacyś młodzi usiłowali im robić zdjęcia komórkami, krzycząc, że wrzucą ich zdjęcia na fejsbuka, a wtedy cały świat się dowie, a oni pożałują, że się urodzili!
– Jazda mi stąd! – krzyknęła pod drzwiami bloku dozorczyni, pani Sitko i pogoniła młodych fotografów szczotką. – Jak chcecie koniecznie robić zdjęcia, to idźcie sobie na sąsiednie osiedle! Tam w ramach Największej Kwesty obklejają wieżowiec tipsami!
Nowi Lokatorzy weszli z ulgą do bloku, a za nimi Hiobowscy.
– O czym się dowie świat? – spytał ich zaciekawiony Łukaszek. Hiobowscy najpierw przeprosili za niego nowych lokatorów, potem go skrzyczeli, a na koniec zapytali Nowych Lokatorów o czym się dowie świat.
– Że nie daliśmy na Największą Kwestę – powiedział z gniewem Nowy Lokator. – A co?! Jest mus?!
– To trzeba mieć jaja – powiedział z szacunkiem dziadek Łukaszka. – Jak w zeszłym roku nie dałem, to…
– Szszsz! – uciszyła go babcia Łukaszka.
– Nie no, musu nie ma – powiedziała pani Sitko, która weszła za nimi do hallu bloku. – Ale trochę się dziwię, że akurat państwo nie dają. Przecież oni zbierają na chore dzieci, a wasze dziecko… Tego…
– Powiem więcej, myśmy rok temu dostali pomoc z fundacji Wszystkich Obdarujemy Swoją Pomocą – wyznała cicho Nowa Lokatorka.
– I co? – spytała mama Łukaszka.
– Nasza córeczka musi uczestniczyć w terapii ze zwierzętami. No i rok temu fundacja Wszystkich Obdarujemy Swoją Pomocą poinformowała nas, że kupią nam zwierzątko. Podziękowaliśmy, bo wolelibyśmy dofinansowanie zajęć. Ale nie. Usłyszeliśmy, że pieniądze to możemy przejeść i nie wydać na dziecko, a jak dostaniemy zwierzątko, to na pewno skorzysta z niego dziecko.
– I co państwo dostali? – chciał wiedzieć Łukaszek.
– Konia.
– Co proszę?
– Konia! Normalnego, żywego konia. Mieszkaliśmy wtedy w innym mieście, też w bloku. Przywieźli nam go któregoś dnia przyczepką i spytali się gdzie go wyprowadzić.
– Nie do wiary… – jęknął tata Łukaszka. – Czy nikt nie pomyślał…
– Prędko obdzwoniliśmy wszystkie ośrodki w okolicy – przerwała jej Nowa Lokatorka. – Na szczęście jeden zgodził się przyjąć naszego konia. Panowie z transportu od razu zawieźli go tam.
– To super! – ucieszyła się siostra Łukaszka. – Wasza córeczka miała własnego konia! Łał!
– Na początku też się cieszyliśmy – powiedział Nowy Lokator. – Potem dowiedzieliśmy się ile kosztuje wynajem boksu w stajni. Okazało się, że to jest jakiś rasowy koń jeździecki i musi mieć specjalną opiekę. Trzeba było wynająć weterynarza. Jedzenie ile kosztowało, to już nie wspomnę. Na dodatek okazało się, że ten koń nie może cały czas stać, trzeba nim jeździć. Ja nie umiem, żona też nie, poza tym nie mamy czasu. Praca, chore dziecko i tak dalej. Wynajęcie jeźdźca to kolejny wydatek.
– No ale chyba wasza córeczka mogła korzystać z tego konia?
– Tak, ale jedynie pod okiem fachowego instruktora. kolejny koszt…
– Wytrzymaliśmy tak kilka miesięcy – przerwała swojemu mężowi Nowa Lokatorka. – Wtedy skończyły się nam pieniądze. Zdecydowaliśmy się konie sprzedać.
– I dobrze, jest wolny rynek… – zaczął tata Łukaszka, ale nie zdążył dokończyć.
– Wolny rynek?! Pan wie, ile osób zrezygnowało z kupna, kiedy usłyszało, że to koń kupiony przez Wszystkich Obdarujemy Swoją Pomocą?! Ile się nasłuchaliśmy, że nie mamy serca, że przez nas wolontariusze marzną, dzieci umierają, cała Polska się składa, a my się tego chcemy pozbyć?! Że jesteśmy podłymi świniami i oszustami żerującymi na ludzkiej dobroczynności?!
– I co się w końcu stało z tym koniem? – odezwała się babcia Łukaszka.
– W końcu przyjechał do nas jeden facet i odkupił go za symboliczne euro. Od wielu lat już tak jeździ po obdarowanych i odkupuje od nich to, czym zostali obdarowani. A potem odsprzedaje to za pół ceny dalej, ale i ta ma większy zysk niż jakby kupował to od razu sam, z hodowli.
– Idziemy do domu, trzeba zająć się małą – powiedział Nowy Lokator, pożegnali się i poszli do windy.
– Szkoda – westchnęła pani Sitko. – No, ale ta fundacja robi przecież wiele dobrych rzeczy, prawda?
– O tak – przytaknęła gorliwie mama Łukaszka machając zwiniętym egzemplarzem "Wiodącego Tytułu Prasowego". – W tym roku będą bić w naszym mieście zbiorowy rekord w dotykaniu językiem do nosa! I to wszystko dla cukrzyków!
Poznaniak. Inzynier. Kontakt: brixen@o2.pl lub Facebook. Tom drugi bloga na papierze http://lena.home.pl/lena/brixen2.html UWAGA! Podczas czytania nie nalezy jesc i pic!