Podpowiadam „Folksdojczom”
16/12/2011
390 Wyświetlenia
0 Komentarze
13 minut czytania
„Kadeci siedzą, dłubią w nosie, wzdychają, z dzikiej nudy puchną i myślą sobie: kiedyż wreszcie przestanie bździć to stare próchno?”
Kto wie, czy Janusza Szpotańskiego nie wspierały proroctwa, kiedy w słynnym poemacie „Bania w Paryżu” opisywał wizytę księżnej Guise u kadetów w Akademii Wojskowej Saint Cyr? Przecież identyczna sytuacja musi panować w Parlamencie Europejskim podczas przemówień posłanki Joanny Senyszyn. Inna rzecz, że tam Umiłowani Przywódcy maja do dyspozycji podobno tylko dwie minuty, a w tej sytuacji nawet posłanka Senyszyn nie zdąży powiedzieć zbyt wielu głupstw. Najwyraźniej te ograniczenia rekompensuje sobie opisami „katoprawicy”, co to „z zacietrzewieniem” broni „sejmowego krucyfiksu”. Już mniejsza o to „zacietrzewienie” – ale wato zwrócic uwagę, że jeśli ktokolwiek broni „krucyfiksu” to dlatego, że różne lewicowe damy („I ty za młodu niedorżnięta megiero…”) i panowie po przejściach w „resorcie” ten „krucyfiks” z „zacietrzewieniem” atakują. Najgorsze są nieproszone rady – ale na miejscu posłanki Senyszyn skoncentrowałbym się raczej na autoanalizie – i to nie tylko ze względu na widoczne u pani posłanki skłonności narcystyczne, ale przede wszystkim ze względu na większe szanse uzyskania jakichś rezultatów badawczych. O ile bowiem Joanna Senyszyn na temat „katoprawicy” wie niewiele, a prawdę mówiąc, nie wie nic – co widać, słychać (i to jeszcze jak!) i czuć – to o sobie wie pewnie trochę więcej. Chętnie byśmy się więc dowiedzieli, czy jej wrogość do chrześcijaństwa nie bierze się przypadkiem z jakiejś traumy w młodości. Takie przypadki się zdarzały – a literackie świadectwo daje im wspomniany Janusz Szpotański w „Towarzyszu Szmaciaku”, opisując, jak to Rurka, będący w UB zwierzchnikiem Szmaciaka, kręcił nosem na jego donosy: „Wiecznie ten klecha! Do znudzenia! Pewnie ci nie dał rozgrzeszenia za to, że w kwiecie swej młodości waliłeś konia bez litości!”
Ale mniejsza już o te obsesje pani posłanki, bo to w końcu nic szczególnego. Rosjanie powiadają, że „każdyj durak po swojemu s uma schodit”, więc cóż; pani Joanna Senyszyn właśnie tak. Nie ona pierwsza i nie ostatnia, zatem lepiej będzie, jak zmienimy temat na jeszcze lżejszy, a mianowicie – bajkę o zupie na gwoździu. Któż nie pamięta opowiesci, jak to wygłodzony żołnierz trafił do chałupy głupiej niczym… no, mniejsza z tym – a do tego w dodatku skąpej baby i poprosił o coś do zjedzenia. Baba zełgała, że nic nie ma, więc żołnierz powiedział, że w takim razie ugotuje zupę na gwoździu. Nalał do garnka wody, wrzucił gwóźdź i poprosił zaciekawioną babę o szczyptę soli. Kiedy mu dała, poprosił jeszcze o szczyptę pieprzu. To też dostał, więc po chwili poprosił o trochę warzyw. Obrał je, wrzucił do garnka, a kiedy wszystko zaczęło się gotować, zwrócił się do baby, która już nie mogła doczekać się zupy, że byłaby ona jeszcze lepsza, gdyby tak dodać chociaż garść kaszy. Baba w podskokach przyniosła, a kiedy i kasza znalazła się w garnku, żołnierz poprosił jeszcze o trochę wędzonki. Kiedy wszystko się pięknie ugotowało, wydobył z garnka gwóźdź, zjadł krupnik i nawet poczęstował nie posiadającą się ze szczęścia babę.
Czyż ta bajka nie jest prefiguracją Unii Europejskiej? Unia Europejska, niczym ów żołnierz z bajki, zaszczepia głupie, zachłanne i liczące na różne darmochy baby opowieściami podobnymi do zupy na gwoździu w tym sensie, że tak naprawdę, to wszystkie te obiecane darmochy obdarowani nie tylko sami muszą sobie sfinansować, ale w dodatku – zapłacić za nie drożej, bo w koszty wchodzi również utrzymanie całej armii darmozjadów – w tym również deputowanych do Parlamentu Europejskiego, który Włodzimierz Bukowski nazywa „obozem cygańskim” krążącym między Strasburgiem a Brukselą. Własnie w Sejmie Umiłowani Przywódcy rozpoczęli potępieńcze swary nie tylko na temat „pogłębienia integracji”, to znaczy – przekształcenia Unii Europejskiej w federację, w której dotychczasowe państwa członkowskie również formalnie stałyby się obdarzonymi jakimś tam zakresem autonomii landami, ale również – na temat uczestnictwa naszego nieszczęsliwego kraju w operacji „ratowania euro”, jaką wykombinowała Nasza Złota Pani Aniela do spółki ze swoim francuskim kolaborantem Mikołajem Sarkozym. Kombinacja polega na tym, żeby kraje strefy euro zrzuciły się na sumę 150 miliardów eurosów, a kraje peryferyjne – na 50 miliardów. Następnie – żeby te 200 miliardów euro przekazać Miedzynarodowemu Funduszowi Walutowemu, który następnie „pożyczy” je Włochom, a włoski rząd wykupi za to swoje śmieciowe obligacje od niemieckich i francuskich banków. Premier Tusk oczywiście obiecał Naszej Złotej Pani Anieli że forsę da, tylko jeszcze nie wiemy – ile. Mówi się o sumach od 6 do nawet 17 miliardów euro, które mają być przekazane z rezerwy walutowej Narodowego Banku Polskiego. Co premieru Tusku i ministru Sikorskiemu obiecała za to Nasza Złota Pani, że tak się przy tym uwijają, aż mało jaja nie zniosą – tego tez nie wiemy – ale jest pewne, ze byle co to nie jest.
Z dotychczasowego przebiegu potępieńczych swarów wynika, że zarówno Stronnictwo Pruskie to znaczy – Platforma Obywatelska, jak i Stronnictwo Ruskie, to znaczy – PSL i SLD, a także – trzoda Janusza Palikota opowiadają się zarówno za „pogłębieniem integracji” jak i za transferem. Ten foedus połączonych stronnictw już przez złośliwców nazwany „Folksdojczami” będzie próbował przeforsować i jedno i drugie na terenie sejmowym, ale tu nieoczekiwanie wyłonił się problem. Prawo i Sprawiedliwość twierdzi, że do ratyfikacji jednego i drugiego przedsięwzięcia potrzebna jest większość 2/3 głosów – bo tyle właśnie przewiduje art. 90 konstytucji. Sęk w tym, że „Folksdojcze” taką większością nie dysponują, więc pewnie razwiedka będzie zmuszona do uruchomienia agentów-śpiochów trzymanych w PiS i Polsce Solidarnej na czarną godzinę. Ci konfidenci już nie będą mogli wytrzymać „antyeuropejskiego fundamentalizmu”, doszlusują do „Folksdojczów” i w ten sposób wymagana większość zostanie osiągnięta. Ta operacja jest najbardziej prawdopodobna zwłaszcza przy forsowaniu „pogłębienia integracji” – bo tu Nasza Złota Pani Aniela, podobnie jak w XVIII wieku Katarzyna i Fryderyk – nie życzy sobie żadnej fuszerki. Wszystko musi być akuratne – przeprowadzone lege artis, jak przystało na sejmy rozbiorowe, stwierdzone rejentalnie – żeby potem żadna Schwein nie mówiła, że coś było nie tak, jak trzeba. Natomiast w sprawie transferu już chyba takiego nacisku ze strony naszej Złotej Pani nie będzie – bo wiadomo, że ta forsa, i tak na przepadłe, więc nie ma co robić ceregieli i dekonspirować najskuteczniejszych konfidentów. Zatem „Folksdojcze” będą tę zupę na gwoździu musieli ugotować własnymi siłami – tak samo, jak generał Jaruzelski urządził stan wojenny. I ugotują – nie miejmy złudzeń.
Żeby jednak nawet w takiej rozpaczliwej dla naszego nieszczęśliwego kraju chwili, choćby już tylko dla spokoju własnego sumienia, nie zaniedbać niczego, co by pozwoliło przeciwdziałać nieodwracalności tej straty, przy całej pogardzie, jaką żywię dla „Folksdojczów”, ze względu na interes Polski podpowiadam im, żeby „udostępniając” – jak to nazywają – Międzynarodowemu Funduszowi Walutowemu pieniądze z rezerw walutowych NBP zwrócili się do MFW o zabezpieczenie w złocie. MFW jest bowiem – po USA i Niemczech – trzecim na świecie posiadaczem złota, mimo, że w 2009 roku sprzedał Indiom 200 ton, za 6,7 mld USD, Mauritiusowi – 2 tony za 71,7 mln USD i Sri Lance – 10 ton – zas w roku 2010 przeznaczył do sprzedaży ponad 190 ton. Nie wiem, gdzie to złoto fizycznie trzyma, ale tak czy owak, można by je jakoś przewieźć do najbliższego portu w USA a stamtąd zabrać wysłanym specjalnie okrętem wojennym – na przykład „Xawerym Czernickim”. Skoro jeszcze tym roku pływał po Morzu Śródziemnym, to znaczy, że musiał przepłynąć przez kawałek Atlantyku, a zatem mógłby chyba dopłynąć do Ameryki i z powrotem. W ten sposób z tej zupy na gwoździu, do gotowania której właśnie się szykujemy, moglibyśmy zachować przynajmniej – jak to się mówiło za pierwszej komuny – „cenę wsadu”.
Stanisław Michalkiewicz