Czy możliwa jest sprzedaż części własnego terytorium np. na spłatę długów?
0
Oj, strasznie Grekom podpadł w ubiegłym roku ultra-liberalny niemiecki polityk Frank Schaeffler z FDP, kiedy w publicznej, ale mało subtelnej wypowiedzi otwarcie zaproponował ‘greckim bankrutom’,aby na spłatę długów sprzedali swoje wyspy i Akropol. Pomysł już na starcie był nierealny: dopóki Grecja pozostaje demokracją, dalsze polityczne, a prawdopodobnie i biologiczne życie polityka, który na serio zaproponowałby zwinięcie greckiej flagi nawet na najmniejszej skałce sterczącej z Morza Egejskiego, można by zacząć odliczać w godzinach. Nawet Herr Schaeffler musi odtąd bardziej na siebie uważać: życzliwi niemieccy blogerzy radzą mu teraz, aby już nigdy w życiu nawet nie próbował przekraczać greckiej granicy pod własnym nazwiskiem i bez uprzedniej operacji plastycznej.
Wrzawa i oburzenie jakie wybuchły po jego oświadczeniu przesłoniły i przerwały dyskusję nad tym, co poseł z FPD tak naprawdę miał Grecji do zaproponowania: dzierżawę, komercyjną sprzedaż nieruchomości czy rezygnację z suwerenności. Rząd grecki bowiem stale sprzedaje ziemię i nawet ma jej sporo w ofercie. Ateński Instytut Badań Strategicznych i Rozwojowych podaje na przykład, ze rząd Grecji ma od ręki do sprzedania grunty i nieruchomości o łącznej wartości 35 miliardów euro (47 mld $), w tym także całe wysepki, co mogłoby pokryć 10% greckiego długu. KAPPA, greckie lobby biznesowe mówi nawet o 75 miliardach euro, a były minister finansów Grecji Stefanos Manos twierdzi, że gdyby utworzyć tam państwowy trust inwestycyjny mógłby on niemal od razu zarządzać komercyjnie majątkiem nieruchomym o łącznej wartości ponad 200 mld euro. Tyle jeśli chodzi o opcje komercyjne. Można jednak z grecka i krewko założyć, że tym razem tym cholernym bielasom z północnej Europy rzeczywiście chodziło o coś bardzo radykalnego: o cesję państwowej suwerenności. Ooo, niedoczekanie ich!
Zamiana czyjegokolwiek terytorium na pieniądze wydaje się dziś nie do pomyślenia. Ale kiedyś była to całkiem powszechna praktyka, zwłaszcza gdy kolonialne mocarstwa europejskie wyszarpywały sobie z kłów i pazurów kęsy Nowego Świata, a także trochę później, gdy USA budowały swoje imperium. Bodaj najbardziej znanym przypadkiem jest zakup Luizjany przez Stany Zjednoczone od Napoleona w roku 1803 za 15 milionów $ (dziś byłoby to 312 mln $). W roku 1899 Niemcy odkupiły od Hiszpanii wyspy Karoliny na Pacyfiku za 25 milionów peset (530 mln $ dzisiaj). Z kolei w czasie I wojny światowej USA wykupiły od Danii za 25 milionów dolarów (dziś warte 530 mln $) to, co obecnie nosi nazwę Amerykańskie Wyspy Dziewicze, głównie zresztą po to, aby nie wpadły one wtedy w ręce niemieckie. Przykładów takich można podać więcej.
Dziś, w epoce politycznego samostanowienia handel terytoriami wydaje się anachronizmem. Ale dzierżawy, które przewidują przecież de facto transfer pełnej kontroli nad terytoriami, są nadal całkiem częste. Żeby nie szukać daleko, ot, np. w roku 2010 Rosja przedłużyła o dalsze 50 lat dzierżawienie kanału Saimaa Finom za 1,2 mln euro rocznie. Kanał wybudowano w latach 1845-56 i rekonstruowano w roku 1968. Ma on 43 km długości, kilka śluz i łączy system ogromnego jeziora Saimaa (z miastem Lappeenranta) z Zatoką Fińską koło Wyborga w obłasti leningradzkiej. Przechodzi częściowo przez terytorium Rosji, ale dzięki dzierżawie Finowie mają na nim wyłączną swobodę żeglugi, handlu, turystyki itp. wraz z pełnym prawem nakładania opłat lub zakazów na jednostki rosyjskie i inne. Sama Rosja z kolei w porozumieniu z 27 kwietnia 2010 roku wydzierżawiła od Ukrainy prawa do stacjonowania swej floty czarnomorskiej w Sewastopolu na dalsze 25 lat po wygaśnięciu obecnej umowy dzierżawnej w roku 2017 (czyli do 2042, z opcją na 5 lat dłużej) w zamian za przywileje w dostawach rosyjskiego gazu wycenione na 30 mld euro. Takich transakcji jest na świecie więcej i presja w tym kierunku rośnie. Michael Strauss z paryskiego CEDS (Centre d’Etudes Diplomatiques & Strategiques) nie widzi „oczywistego powodu, dla którego państwa przestały handlować swymi terytoriami” i uważa, że „w świetle prawa międzynarodowego jest to całkowicie uzasadnione”. Na światowych rynkach szykuje się więc kolejny łatwy towar: terytorialna suwerenność.
Na niemiecką komendę wykupienia Grecji najszybciej i najgorliwiej zareagowała …Litwa, której najnowsze prognozy wróżą największy wzrost w strefie euro (pod którą lit jest sztywno podpięty)w roku 2012. Wiatr w kalesonach poczuł zwłaszcza burmistrz Wilna Arturas Zuokas, który pośpieszył się z ofertą 7 milionów euro w zamian za jakąś porządną wyspę na wyłączność dla litewskich wczasowiczów i na globalną reklamę Litwy w rejonie Śródziemnomorza. Miałaby ona pomieścić kompleks spa, muzea (w tym litewskie) i amfiteatr w starogreckim stylu. Trzeba przyznać, że gość ma fantazję. Trochę się boję o Wilno w jego rękach, bo jako żem Polak, to miasto emocjonalnie nie jest mi obce i widząc co sie na świecie dzieje, wcale go na przyszłość nie przekreślam. Aha, zapomniałem dodać, że oferta Zuokasa, a zwłaszcza cena, mocno całą Grecję ubawiła i to przez kilka dni.
Rynek światowy jest zresztą (jeszcze?) za płytki, aby określić cenę w handlu suwerennością. Można się oczywiście pokusić o prostą wycenę przyjmując za podstawę obecną wartość podatków i opłat zbieranych z danego terytorium minus koszty netto koniecznych usług publicznych świadczonych dla jego funkcjonowania. Uwzględniając jednak dość nietypowe praktyki Greków w zakresie podatków i wydatków rachunek ten mógłby się znacząco wykrzywić, chyba że nabywca założyłby, iż sam będzie lepiej danym terytorium zarządzał. Najlepszym sposobem określenia ceny byłoby wystawienie takiego terytorium na wolnej aukcji, ale to byłoby zbyt ryzykowne politycznie, zwłaszcza dla Wielkiego Brata zza Oceanu, gdyby np. do przetargu o grecką wyspę stanęły Chiny, Rosja albo Iran. Na miejscu Greków, do których od lat studenckich mam dużą słabość, wymusiłbym ustępstwa kredytowe ze strony UE albo USA, albo podbijał cenę właśnie grożąc taką sprzedażą.
Historia uczy jednak, że transakcje wielkich wykupów i wyliczenia spodziewanych zysków często bywają chybione i zapewne nie inaczej byłoby z handlem terytoriami. Kiedy w roku 1867 stany Zjednoczone kupiły od cara Aleksandra II tzw. „rosyjską część Ameryki” tj. Alaskę za 7,2 miliona dolarów (dziś warte 113 mln $), niektórzy pukali się w głowę i do dziś podręczniki amerykańskie muszą przekonywać uczniów, że był to dobry interes. A jednak niedawno prof. David R. Barker z Uniwersytetu stanowego Iowa, który starannie policzył ogromne wydatki na rozwój infrastruktury i koszt utrzymania kontroli nad Alaska, udowodnił że do roku 2009 rząd federalny USA więcej wydał na ten stanniż z niego uzyskał. Może z tego wynikać, że handel terytoriami i suwerennością jednak nieprędko się przyjmie. Zakończę jak kiepski poeta: trudno o zyski i o oklaski, gdy się pamięta fiasko Alaski.