Nadeszła obiecana, by roztopić zamróz Zatoki zalodzonej kompletnie pierwszy raz od niepamiętnych czasów. Wiatr ucichł na amen, co u nas nigdy się nie zdarza. Słoneczna zimowa jasność i śnieg zastygły w powietrzu na kryształ. Uważny czytelnik spostrzeże, że Madonna ta idzie do nas z dawnych – hen czasów. Długo czekała. I niesie smak lata.Zatem niech każdy piątek będzie dniem wiersza. Nie prześmiewczego, lecz biegnącego Jej śladem. MADONNNA SOPOCKA Och, jak znużona – w kruchtach porcelanowych kamieniczek siada z sąsiadką – babcią łaciatą I na drutach międlą brodę stryją Mojżesza Wstaje powoli – skrzydła Jej parują ciężarem Zwyciężyciela a włosy opadają spod beretu misternych wieżyczek i ganków malowanych cieniowaną akwarelą Wczoraj napotkała Rubensa w piekarni – teraz pyzata pulchna i […]
Nadeszła obiecana, by roztopić zamróz Zatoki
zalodzonej kompletnie pierwszy raz od niepamiętnych
czasów. Wiatr ucichł na amen, co u nas nigdy się nie zdarza.
Słoneczna zimowa jasność i śnieg zastygły w powietrzu na kryształ.
Uważny czytelnik spostrzeże, że Madonna
ta idzie do nas z dawnych – hen czasów. Długo czekała.
I niesie smak lata.Zatem niech każdy piątek będzie dniem wiersza.
Nie prześmiewczego, lecz biegnącego Jej śladem.
MADONNNA SOPOCKA
Och, jak znużona – w kruchtach porcelanowych kamieniczek
siada z sąsiadką – babcią łaciatą
I na drutach międlą brodę stryją Mojżesza
Wstaje powoli – skrzydła Jej parują ciężarem Zwyciężyciela
a włosy opadają spod beretu misternych wieżyczek
i ganków malowanych cieniowaną akwarelą
Wczoraj napotkała Rubensa w piekarni – teraz pyzata
pulchna i chrupka skacze z półki na półkę rumiana od święta
Schorowany horyzont błękitno – zielonym okiem wysyła
podejrzany promień bryzy przewiązany węgorzem
w kolorową paczkę
Suknia Jej owinięta wiatrem wdychanym przez kanciaste kolisko
Żurawia i łzy – iskry solne podpływają na żaglach wspomnień
o świetności miasta zapłakanej udręką starców
Oto kroczy śladem włocławków a wokół roje psów
ze stajni Mszczuja i Świętopełka rajcują w łaźni
na zmurszałym języku mola
Potem sunie do pachnideł jarmarku, gdzie tumany rzodkiewek
u Jej stóp i frędzle czosnku spływają do moździerzy
Zawija do kłusowników – w garści portfel mięsisty –
„ sera , Pani, sera !” – wielbłądy jajek szczerzą się kwaśno
Idzie miękko i cichaczem wsuwa się do walizki pełnej swetrów
i dziecięcych bucików
Szepce modlitwę z oczkiem perskim –
modlitwę zapobiegliwości
Cała w naręczach kwiatów wędrujących z Mazowsza
wykolejkowana i głodna – łupów tobołek taszczy
aż spłoszone koty – ichnie anioły –
wspinają się po oficynach do pieprzu
Z dymem wieczoru – dywanem brzozy
nakrapianej tłustymi krukami tuli się do Arki
A tam – w koszyku malowanym na czerwono
– MANNA