Przekonując nas do planów wydobycia gazu łupkowego w Polsce, sięga się często po argument, że w USA jest to success story. Porównanie to jest jednak chybione.
W ostatnich latach gaz łupkowy gruntownie przeobraził i postawił na głowie rynek energetyczny w USA. Od roku 2000 jego produkcja wzrosła tam 12x i obecnie stanowi już ¼ tamtejszej produkcji gazu w ogóle. Do roku 2035 ma to już być połowa i ceny gazu mają systematycznie maleć. Jeszcze niedawno USA zależały od importu gazu w płynie (LNG), obecnie, za sprawą gazu łupkowego mają szansę przeobrazić się w jego eksportera netto.
Te wielkie zmiany nie uszły uwadze spragnionych energii Europejczyków. Stary kontynent ma prawie tyle samo stwierdzonych i technicznie wydobywalnych zasobów gazu łupkowego (czyli palnego gazu ziemnego uwięzionego w formacjach łupków bitumicznych) co Ameryka. Wg danych amerykańskiej agencji Energy Information Administration rezerwy w Europie wynoszą 639 kwadrylionów stóp sześciennych, a w Ameryce 862. Nie chce mi się liczyć ile to jest w metrach sześciennych, bo zawsze mnie złości, że nie potrafią tego podać sami w ludzkich jednostkach, ale gołym okiem widać że różnica nie jest wielka. Mniej więcej jedna trzecia zasobów europejskich zalega pod Polską i stąd tyle hałasu o nas i u nas.
To, że złoża tego gazu są „technicznie wydobywalne” nie oznacza jeszcze, że byłoby to u nas równie opłacalne jak w Ameryce. Przynajmniej z czterech względów koszty wydobycia gazu są bowiem w Europie wyższe i to sporo. Po pierwsze wynika to z samej geologii: złoża europejskie zalegają głębiej i są trudniejsze do wydobycia. Są też geologicznie starsze, a więc z natury rzeczy bardziej zwietrzałe i mniej wydajne. Po drugie, Ameryka ma u siebie długą i nieprzerwaną historię ciągłego i intensywnego wiercenia za ropą i gazem, a to oznacza obecność wyspecjalizowanych, sprawdzonych i przetartych w konkurencji firm i całego przemysłu, wraz ze sprzętem, kadrami i doświadczeniem. Europa nie może się z Ameryką pod tym względem równać. W roku 2008, kiedy gazowy boom osiągnął w USA swoje apogeum, było tam już 1600 działających szybów na łupkach. Dziś w 2011 roku w całej Europie jest ich najwyżej sto. Również z tego względu koszty wierceń są zupełnie nieporównywalne. Deutsche Bank ocenia, że koszt wywiercenia funkcjonalnego szybu w Europie wynosi średnio 14 mln $, czyli trzy i pół raza drożej niż w USA. Po trzecie, poszukiwania i wiercenia za gazem w USA są uregulowane dużo płyciej i „przyjaźniej dla biznesu” niż w Europie. Można to nazwać efektem Dicka Cheneya, niesławnego wiceprezydenta z okresu Busha, który miał swoje prywatne powody, aby sprzyjać niektórym wielkim korporacjom. I po czwarte wreszcie, jeśli któremuś z wiertaczy się poszczęści, w Ameryce ma on niemal gotowy dostęp do dobrze rozwiniętej, iście pajęczej sieci istniejących gazociągów, którymi niemal od razu będzie mógł sprzedawać swój gaz na rynku. Europa nie ma ani takiej sieci ani jednolitych regulacji publicznego dostępu. Wiadomo, że nawet energię elektryczną np. z wiatraka bardzo trudno jest wprowadzić do sieci krajowej i sprzedać na wolnym rynku, nie tylko zresztą w Polsce. Budowa infrastruktury odbiorczo-przesyłowej dla gazu łupkowego będzie z pewnością horrendalnie kosztowna, długotrwała i rujnujaca dla środowiska i krajobrazu.
Polska jest bodaj największym entuzjastą gazu łupkowego w Europie. Koncesje na poszukiwania i wydobycie wydano u nas już ponad 20 firmom, przeważnie amerykańskim. Wykonano już pierwsze próbne odwierty. Ale o pierwszym komercyjnym wydobyciu można mówić dopiero w perspektywie roku 2014, i to tylko jeśli ktoś zechce wierzyć słowom premiera Tuska. Inne kraje europejskie nie są aż tak wyrywne do naśladowania Wielkiego Brata zza oceanu, głównie z obawy o swe środowisko. Np. Francja, która też ma całkiem pokaźne zasoby gazu łupkowego (ale także i znakomicie rozwiniętą i wydajnie funkcjonującą energetykę nuklearną!) nałożyła moratorium na szczelinowanie hydrauliczne, czyli technologię wyciskania gazu z głębokich skał przy pomocy zatłaczanej tam wody. Moratorium takie oznacza, że Francja posiedzi sobie teraz i poczeka aż inni (czytaj: głupsi lub bardziej niecierpliwi) sprawdzą na własnej skórze czy to niegroźne i czy się opłaci. A ryzyka dla środowiska istnieją i są całkiem duże. Dwa największe to możliwość skażenia wód podziemnych i gleby przez zatłaczane do skał chemikalia (wraz z wodą pompować się będzie przynajmniej 75 różnych związków chemicznych, które mają m.in. zmiękczyć, rozszczelnić i udrożnić różne rodzaje skał) oraz możliwość masowego wycieku metanu, gazu który dla efektu cieplarnianego jest 25 razy gorszy od CO2, jaki powstaje przy spalaniu węgla. Coraz więcej mówi się i o trzecim ryzyku: że wyciskanie gazu z głębokich złóż może naruszać stabilność sejsmiczną skał i powodować trzęsienia ziemi. Niedawne drżenia sejsmiczne w Wielkiej Brytanii wystąpiły właśnie na terenach wierceń i zostały wstępnie im przypisane przez ekspertów. Obawy takie są zupełnie realne i raczej się szerzą niż przemijają. W sierpniu br RPA (która notabene ma duże zasoby węgla i uranu, oraz gwałtownie rozwija energetykę nuklearną) poszła w ślady Francji i też ogłosiła moratorium na szczelinowanie skał łupkowych.
Amerykanie też zresztą zaczynają się niepokoić o środowisko. Tydzień temu, 24 listopada w Instytucie Wzornictwa Przemysłowego na ul. Świętojerskiej w Warszawie odbyła się bardzo ciekawa konferencja nt. perspektyw gazu łupkowego w Polsce. W dyskusji wystąpiła młoda pani z Filadelfii w USA, która poinformowała, że w ostatnich tygodniach narasta sprzeciw wobec dalszych wierceń w dolinie rzeki Delaware, gdzie mieszkańcy skarżą się m.in. na pogorszenie dostaw wody i jej jakość. Nowy Jork już wydał zakaz takich wierceń a stan Pensylwania jest ponoć na drodze do ogłoszenia moratorium i korekty badań wpływu szczelinowania na środowisko.
Obawy Europejczyków są jednak o tyle bardziej uzasadnione, że gęstość zaludnienia jest tu dużo większa niż w USA i więcej ludzi będzie musiało mieszkać w pobliżu typowego szybu gazowego niż w Ameryce. Tym bardziej, że i szybów będzie więcej: wydobywanie gazu łupkowego wymaga o wielu więcej wierceń niż wydobycie konwencjonalnych węglowodorów – ropy albo gazu ziemnego. Szczelinowanie wymagać będzie oceanów wody (której bilans jest w Polsce już bardzo napięty) i niezliczonych cystern chemikaliów dowożonych przez floty ciężkich i hałaśliwych pojazdów dojeżdżających po specjalnie zbudowanych drogach. Do tego dojdzie budowa infrastruktury przesyłowo-odbiorczej. Oj, chyba źle to wróży Pomorzu, Mazurom, Podlasiu i Roztoczu, gdzie złóż gazu łupkowego stwierdzono jak dotąd najwięcej.
Odmienna jest także sytuacja prawna. W Ameryce wszystko, co pod podłogą należy do właściciela gruntu. W Europie zazwyczaj bogactwa naturalne i złoża mineralne stanowią własność narodową, a zatem należą do państwa. Kiedy Amerykanin wpuszcza na swoje pole ekipę geologów lub firmę wiertniczą, czuje zapach pieniędzy. Kiedy europejski chłop albo właściciel ziemi widzi u siebie takich (najczęściej nieproszonych) gości, czuje że nadchodzą kłopoty, że miejsce straci na uroku a nawet boi się, że go ustawowo wywłaszczą. Różnice dotyczą także koncesji. W Ameryce umowa zazwyczaj zobowiązuje firmę wydobywczą do tłoczenia gazu w trybie ciągłym i na pełną wydajność bez względu na warunki rynkowe. Gaz płynie więc jednakowo kiedy ceny są wysokie i kiedy są niskie (tak jak teraz). Właściciel gruntu pobiera opłatę za dzierżawę w takiej samej wysokości bez względu na to czy producent gazu osiąga zyski czy nie. Takich przepisów nie ma w Europie.
W Europie są jednak dwa inne czynniki, które pchają decydentów w stronę ryzykownego gazu łupkowego. Pierwszym jest bezpieczeństwo dostaw i zaopatrzenia w surowce energetyczne. Wiele krajów UE, w tym Polska polega w ogromnej mierze na dostawach gazu ziemnego z Rosji lub przez Rosję. Wiadomo jaka rolę pełni gaz w politycznych rachubach Kremla i były już niemiłe doświadczenia w tym względzie, które wymuszają zasadę ograniczonego zaufania dla takich dostaw i dostawców. Stąd zrozumiałe dlaczego akurat Polsce tak bardzo śpieszno do tego gazu. Ponieważ to, co polskie należy obecnie także do UE, w planach łupkowych cichcem poganiają nas inni, bo dla nich to czysta korzyść: w razie czego skażenie zostanie u nas, a gaz popłynie do Niemiec i dalej. Również zresztą i Ukraina, choć zapewne Janukowycz ma inne układy z Kremlem niż Warszawa, przyznała ostatnio koncesje na poszukiwania gazu łupkowego na naszych Kresach dwóm firmom zachodnim: Exxon Mobil i Shell. Można być pewnym, że jeszcze nie chodzi tam o dobro potomków rezunów, ani o dywersyfikacje dostaw i że sprawa jest dopiero w typowej fazie łapówkarskiej, ale mimo wszystko…
Zachodnie, a zwłaszcza amerykańskie firmy chętnie wchodzą w takie kontrakty, ponieważ ceny gazu w Europie są dwa razy wyższe niż w Ameryce. Cena zwykłego gazu ziemnego jest zwykle w Europie indeksowana do cen ropy naftowej, a gaz dostarczany na mocy kontraktów długoterminowych, co wymusza minimalny wolumen bez względu na warunki rynkowe. Oznacza to, że lokalny gaz łupkowy, sprzedawany po zmiennych cenach rynkowych byłby perspektywą bardzo atrakcyjną. Gazprom, rosyjski gigant naftowy pod kontrolą Kremla, już patrzy z obawą na plany łupkowej samodzielności swych klientów, ale póki co może jeszcze długo spać spokojnie. W Ameryce rewolucja łupkowa zaczęła się ponad 20 lat temu i gdzieś dopiero od pięciu lat jej wpływ daje się odczuwać rynkowo. Profesor Dieter Helm, Niemiec z Oxfordu, który z entuzjazmem przekonywał Polskę do gazu łupkowego na wspomnianej konferencji w IWP w ubiegły czwartek w Warszawie, też ocenia, że gazowy cud kosztem Pomorza i Mazur zajmie Polsce mniej więcej tyle samo czasu, ale potem, kiedy staniemy się Kazachstanem Europy, będzie już tylko jak w raju. Dwa znajome oszołomy, z którymi niedawno rozmawiałem, są ta perspektywą zachwycone: „Nareszcie, damy ruskim czadu!” cieszy się jeden, a drugi idzie jeszcze dalej twierdząc, że damy im łupnia. Hm.
Bogusław Jeznach