Bez kategorii
Like

Sadzawka Siloah (11)

21/02/2011
479 Wyświetlenia
0 Komentarze
9 minut czytania
no-cover

 Osobliwe love story w stanie wojennym. Wszelkie postacie i zdarzenia są zmyślone, a jakiekolwiek ewentualne podobieństwo przypadkowe. „… Lecz przed tym wszystkim podniosą na was ręce i będą was prześladować. Wydadzą was do synagog i do więzień oraz z powodu mojego imienia wlec was będą do składania świadectwa. Postanówcie sobie w sercu nie obmy­ślać naprzód swej obrony. Ja bowiem dam wam wymowę i mądrość, której żaden z waszych prześladowców nie będzie mógł się oprzeć ani sprzeciwić. A wydawać was będą nawet rodzice i bracia, krewni i przyjaciele i niektórych z was o śmierć przypra­wią. I z powodu Mojego imienia będziecie w nienawiści u wszystkich. Ale włos z głowy wam nie spadnie. Przez swoją wytrwałość ocalicie wasze życie.”[1] – Oto słowo […]

0


 Osobliwe love story w stanie wojennym.
Wszelkie postacie i zdarzenia są zmyślone, a jakiekolwiek ewentualne podobieństwo przypadkowe.

„… Lecz przed tym wszystkim podniosą na was ręce i będą was prześladować. Wydadzą was do synagog i do więzień oraz z powodu mojego imienia wlec was będą do składania świadectwa. Postanówcie sobie w sercu nie obmy­ślać naprzód swej obrony. Ja bowiem dam wam wymowę i mądrość, której żaden z waszych prześladowców nie będzie mógł się oprzeć ani sprzeciwić. A wydawać was będą nawet rodzice i bracia, krewni i przyjaciele i niektórych z was o śmierć przypra­wią. I z powodu Mojego imienia będziecie w nienawiści u wszystkich. Ale włos z głowy wam nie spadnie. Przez swoją wytrwałość ocalicie wasze życie.”[1]

– Oto słowo Pańskie.

Grzegorz włączył magnetofon. Tym razem bez jego pomocy nie poradziłby sobie z raportem. Będzie musiał się do niego przyłożyć, jeśli nie chce zadzierać z Szefem. Major miał ciężką rękę w sprawach służbowych. Rozumiał go zresztą, on miał nad sobą Punia, tego nadętego błazna i cała ta Szefowa gorliwość nie brała się bynajmniej z ideowości, lecz ze strachu, jak u każdego w tej branży. Nagminność, z jaką stosunki służbowe bazo­­wały tu na lęku była pierwszą rzeczą, która rzuciła się Grzegorzowi w oczy, gdy przyszedł tu pracować. Pierwszą i bardzo niemiłą, na tyle nawet, że planował zwiać, lecz Major jakoś mu to wyperswadował. A potem przyzwyczaił się.

Dziś wrócił na swoje poprzednie miejsce, opodal staruszki. Po tamtej stronie stała Marta i bał się, że może go nakryć z magnetofonem, choć od kilku miesięcy dysponował nowym modelem Toshiby, na specjalne kasety, przy którym nawet walkman wyglądał jak czołg. Poza tym od pewnego czasu czuł się niezręcznie przy niej w kościele. Udawał, że się modli, uczestniczy w nabożeństwie i robił to wprawnie, jakże zresztą mogłoby być inaczej po tylu latach praktyki, lecz udając przy Marcie, czuł jakiś ból, którego możliwości istnienia nawet dotąd nie przeczuwał.

A w ogóle wszystko się skomplikowało. Jak gdyby nie dosyć było złych wydarzeń, zadzwonił Gienek, bo matka poczuła się znacznie gorzej. Kazał więc szybko ją przywieźć, na ryzyko, bo jeszcze nie dograł miejsca w klinice. Szczęściem wszystko udało się załatwić w porę.

Spotkanie z matką bardzo go przygnębiło. Choroba zmieniła ją w trzęsącą się, budzącą litość staruszkę. Ból, jaki czuł od odkrycia podziemnej działalności Marty znalazł niespodziewanie nowego rywala.

Jego stosunek go Marty zmienił się radykalnie. O ile przedtem z rosnącą aż do bólu niecierpliwością oczekiwał każdego spotkania, to teraz pojawiła się w nim jakaś siła odpychająca go od niej. W kipiący kocioł emocji, jakim był od kilku tygodni jego umysł, wśliznęło się chłodne ostrze rozumu. To, o czym dotąd starał się nie myśleć, urosło teraz do rangi problemu pierwszoplanowego. Coraz jaśniej zdawał sobie sprawę, że znajomość z Martą nie ma żadnych perspektyw. Rozum wskazywał bezwzględnie na jeden możliwy do pomyślenia finał tej historii: rozstanie. Budziło to bunt sfery emocjonalnej, bunt nowego Grzegorza. Trudno to zresztą nazwać buntem; już raczej był to rodzaj bezsilnej paniki, jaka cechuje tonącego. Słyszał kiedyś przez radio jakiegoś faceta, bodaj ratownika, który udzielał rad nie umiejącym pływać: otóż, gdy znajdą się w opresji, przede wszystkim nie powinni ulegać panice, tylko położyć się na plecach i pozwolić unosić się wodzie. Dobre sobie! Nie ulegać panice. Błazen.

– Wierzę w jednego Boga…

Koniec homilii.

No tak. Dokładnie jak przewidywałem. Albo jeszcze gorzej: nie usłyszałem ani jednego słowa.

 

***

 

– Grzegorz.

Patrzyła w ziemię. Czubek jej buta pracowicie wwiercał się w żwir.

– Słucham.

Podniosła gwałtownie głowę. Uderzyła go tym spojrzeniem aż drgnął, zaskoczony.

– Coś się stało. Czuję to. Grzegorz.

Chwyciła go za rękę. Jej oczy zaglądały żarliwie w jego oczy, lecz nie była to, jak do­tychczas, zachłanność głodnego. Widział w nich lęk, paniczny lęk człowieka, któremu bezpieczny do tej pory ląd usuwa się nagle spod nóg. Objął ją.

– Nic się nie stało, Marta – powiedział najlepiej jak umiał, lecz nie wyszło to chyba zbyt szczerze. Paraliżowała go obawa przed kobiecą intuicją zdolną ponoć przeniknąć naj­szczel­niejszy choćby mózg.

Przytuliła się.

– Boże, jak ja mało o tobie wiem – szepnęła. – Czemu ty jesteś taki… rozumiem, każdy ma prawo do swojej intymności, ale… Grzegorz, naprawdę nikt inny się nie liczy?

– Naprawdę Marto.

Tym razem wyszło całkiem poprawnie.

Widzisz – pomyślał – jak nie łżesz, wszystko jest okay.

Szybko jednak uświadomił sobie, że właściwie to też zełgał. To nieprawda, że nikogo nie ma. Jest, owszem: piękna, powabna Esbecja.

– No więc co – indagowała nadal Marta, idąc ciągle z wtulonym w jego ramię policz­kiem. Było mu z tym dobrze. Tak chwilami dobrze, że czuł – on, rutynowy, twardy esbek – ściskanie w gardle i wtedy chciał rzucić wszystko na jedną kartę, wychlapać jej całą prawdę, niech się dzieje, co chce. Strażnik – rozum czujnie strzegł jednak, by taki odruch nie ujrzał światła dziennego. Gniótł więc tę chęć w sobie, choć kosztowało go to coraz więcej.

– Czemuś się tak przyczepiła dzisiaj – burknął, pochłonięty wewnętrzną walką.

– Wiem, czuję to, nie rób ze mnie idiotki – rozzłościła się. Jak ty sobie wyobrażasz szczerość – oderwała policzek od ramienia i delikatnie uwolniła się z jego objęć.

– Marta, zawsze są jakieś zmartwienia, każdy je ma, ja też. Ale to tylko moje zmar­twienia i – jeśli się z tobą nie wiążą – po co mam cię nimi obarczać?

– Jak to po co? – zdziwiła się jak dziecko. – We dwoje będzie lżej. To jest przecież solidarność, nie?

Odczuł to słowo jak ukłucie szpilką.

– Skoro już chcesz – mruknął zrezygnowany. – Matka mi choruje. Poważnie. Jest w szpitalu.

– Och! – Marta przytuliła się do niego jeszcze mocniej niż przed chwilą. – Przepraszam cię – wyszeptała ze skruchą. – Jestem taka słaba… Już cię podejrzewałam… I czym tu góry przenosić – dodała po dłuższej chwili ze smutkiem.

 



[1] 21,12-19 (Biblia Tysiąclecia)

0

tsole

Niespelniony, choc wyksztalcony astronom. Zainteresowania: nauki scisle (fizyka, astronomia) filozofia, religia, muzyka, literatura, fotografia, grafika komputerowa, polityka i zycie spoleczne, sport.

224 publikacje
0 komentarze
 

Dodaj komentarz

Authorization
*
*
Registration
*
*
*
Password generation
343758