Jak to z wyzyskiem pańszczyźnianym było..?
18/02/2011
738 Wyświetlenia
0 Komentarze
24 minut czytania
Jakieś półtora roku temu, latem, jechaliśmy razem po nawozy na moje ugory – klucząc możliwie jak najdzikszymi objazdami bo laweta, którą pożyczyłem za wstawiennictwem Radka, druha mego serdecznego, w pewnych punktach nie do końca zgodna była z prawem okupującej nas III RP, by nie rzec wręcz, że była całkiem lewa (co nie miało najmniejszego wpływu na jakość jazdy, nota bene!). W pewnym momencie wjechaliśmy najpierw w liściasty zagajnik, a zaraz potem po obu stronach wyboistej drogi pokazały się zmurszałe szczątki drewnianych ogrodzeń, za którymi panoszyły się bagienne zarośla. – O! Tu też mają wspólnotowe pastwisko – pokazał Radek. Co to jest „wspólnotowe pastwisko“? Otóż istniało takie coś w średniowieczu, kiedy wraz z kolonizacją na prawie niemieckim (nie zawsze bynajmniej równoznaczną z osiedlaniem […]
Jakieś półtora roku temu, latem, jechaliśmy razem po nawozy na moje ugory – klucząc możliwie jak najdzikszymi objazdami bo laweta, którą pożyczyłem za wstawiennictwem Radka, druha mego serdecznego, w pewnych punktach nie do końca zgodna była z prawem okupującej nas III RP, by nie rzec wręcz, że była całkiem lewa (co nie miało najmniejszego wpływu na jakość jazdy, nota bene!). W pewnym momencie wjechaliśmy najpierw w liściasty zagajnik, a zaraz potem po obu stronach wyboistej drogi pokazały się zmurszałe szczątki drewnianych ogrodzeń, za którymi panoszyły się bagienne zarośla. – O! Tu też mają wspólnotowe pastwisko – pokazał Radek.
Co to jest „wspólnotowe pastwisko“? Otóż istniało takie coś w średniowieczu, kiedy wraz z kolonizacją na prawie niemieckim (nie zawsze bynajmniej równoznaczną z osiedlaniem prawdziwych Niemców), rozpowszechniła się trójpolówka. W tym systemie uprawy ziemi jej własność była płynna – każdemu gospodarzowi przysługowało prawo do zbiorów z określonej powierzchni działek, ale działki te co roku zmieniały położenie. W pierwszym roku cała gromada (wieś) uprawiała na pęku takich działek zboża jare, w drugim ozimie, a w trzecim cały pęk ugorował i był wykorzystywany jako wspólnotowe pastwisko gdzie, pod opieką wspólnotowego pastucha karmiły się i rozmnażały wszystkie należące do członków gromady zwierzęta. Każda gromada miała zatem co najmniej trzy wielkie pola (stąd „trójpolówka“!), podzielone wewnątrz na tyle pasemek, ilu w gromadzie było gospodarzy: staropolską miarą powierzchni ziemi była włóka, czyli taka powierzchnia jaką jest w stanie para wołów w ciągu dnia zabronować (nie zaorać! Ponieważ orze się o wiele wolniej niż bronuje, włóka jest miarą większą niż niemiecka morga, czyli właśnie efekt urobku wołów orzących, przelicza się włókę na ok. 30 morg lub 17 – 18 ha); zwykle przypadało po jednej włóce na dym, czyli na chłopską rodzinę – więc przy danej długości pola, łatwo było i bez geodety ustalić, ile nawrotów wolno każdemu na tym polu własnymi wołami wykonać licząc od skraju, lub od miejsca, gdzie skończył poprzednik. Do tej pory takie wąskie, długie działki dominują w krajobrazie wszystkich niemal ziem dawnego zaboru rosyjskiego tyle, że obecnie są różnokolorowe, bo gospodarze, każdy na własną rękę, uprawiają na nich różne kultury – wtedy trudno je było wyodrębnić z otoczenia optycznie, ponieważ cała wieś uprawiała na wielu takich pasemkach tę samą kulturę; wątpliwe nawet, by dzieliły je od siebie jakieś wyraźne miedze wbrew znanej z Sienkiewicza opowieści Rzędziana o gruszce… Jeśli przy wsi istniał folwark, jego pola tak samo były rozkawałkowane na części – nie sposób było ich dostrzec wśród chłopskich poletek, z którymi się przeplatały. Było to istotne ułatwienie dla odrabiających pańszczyznę chłopów, bo mogli to po prostu robić tuż obok własnego pola zamiast wędrować niewiadomo dokąd. Prawo zwyczajowe precyzyjnie określało jakie działki uprawia się w pierwszej kolejności, jakie w drugiej itd.
Oczywiście, nie wszędzie ziemia nadawała się do wszechstronnego wykorzystania. Część gruntów była tak trudno dostępna lub tak słaba, że musiały je porastać lasy – całej gromadzie i dworowi służące jako zapas opału i budulca, dla dworu miejsce polowań, dla wsi – kłusownictwa, przy czym dąbrowy i lasy bukowe dostarczały także pokarmu dla świń, a sosnowe – paliwa dla smolarzy i hut. Inne z kolei grunty były na tyle podmokłe, że nawet po ich odwodnieniu i tak mogła je porastać tylko trawa – i te były wspólnotowymi pastwiskami niejako w permanencji.
Jeśli dodać, że wedle prawa polskiego chłop wprawdzie nie mógł opuścić ziemi nie zostawiając panu uprawionego i obsianego pola oraz kompletnej „załogi“, czyli sprzężaju, chaty i kompletu niezbędnych narzędzi – ale za to, jeśli mu się chata spaliła, koń czy krowa padła a pług połamał, to pan musiał mu nową chatę postawić, konia, krowę czy pług kupić – zaczynamy rozumieć jak skomplikowany był to system wzajemnych zależności. Oraz dlaczego liberalna idea absolutnej, bezwzględnej i indywidualnej własności była swego czasu rewolucyjna, a wśród konserwatystów budziła wręcz zgorszenie, jako burząca ustalony porządek społeczny i sposób życia!
Do Polski ta idea dotarła wraz z kodeksem Napoleona, obowiązującym w części zaboru rosyjskiego tworzącej tzw. „Królestwo Kongresowe“, a więc na większości tego, co w obecnych granicach Polski z zaboru rosyjskiego pozostało. Jednak ostateczne rozwikłanie tego kompleksu wzajemnych świadczeń i zależności przyniosły dopiero reformy uwłaszczeniowe – najpóźniej przeprowadzone w zaborze rosyjskim właśnie. Jako że działo się to podczas drugiego z najgłupszych powstań (zaraz po powstaniu warszawskim), styczniowego, carat zrobił tę reformę pospiesznie i możliwie jak najprościej. Z takim skutkiem, że nie doszło do komasacji gruntów i stąd ciągle widzimy w krajobrazie te wąskie, niewygodne w obróbce paseczki – i nie zlikwidowano części serwitutów, jak właśnie owe wspólnotowe pastwiska.
Ponieważ sam pochodzę z najbardziej uporządkowanego zaboru, istnienie takiego przeżytku feudalizmu w XXI wieku niepomiernie mnie zaskoczyło! Dla Radka, druha mego serdecznego, jest to zadra w sercu i drzazga pod paznokciem. Graniczy bowiem z 20 hektarami takiego wspólnotowego pastwiska, które znakomicie by się nadało dla jego krów: cóż z tego, skoro wspólnota nie zgadza mu się tego pola wydzierżawić (nie mówiąc już o sprzedaży!). Dość już ma ziemi – mówią mu – i nie będzie się na wspólnotowym tuczył! Pole więc, jak chyba wszystkie inne wspólnotowe pastwiska jakie tu i ówdzie jeszcze pozostały, z wolna ale nieustannie, powraca do stanu, z którego wyrwała je pracowita dłoń kmiecia w czasach ostatnich Jagiellonów: zamienia się w bagno…
Na tym kończył się tekst z „NCz!“, ale dla Państwa, korzystając z okazji, że pochmurno i zaraz będzie padać, więc na konia pewnie nie wsiądę dzisiaj, dodaję jeszcze trochę obszerniejsze wyjaśnienie:
Bardzo pouczające w kwestii rzekomego wyzysku chłopstwa przez szlachtę są archiwalne dane statystyczne. W dawnej Rzeczypospolitej dość regularnie odbywano tzw. „lustracje“ dóbr królewskich, zarządzanych przez starostów – była to podstawa do obliczania zobowiązań finansowych tychże wobec monarchy i wobec państwa (Królestwo Polskie – bo rzecz się jeszcze przed Unią Lubelską stała – było pierwszym bodaj europejskim krajem, gdzie skarb państwa oddzielił się od prywatnych finansów króla: co prawda, nie bez związku z aferą podskarbiego Szydłowieckiego, ulubieńca Zygmunta Starego, który dla odmiany rozróżnienia między państwową, a własną kiesą był zapomniał…). Dla celów podatkowych, ponieważ obowiązywał podatek podymny, naliczany w proporcji do ilości zagród chłopskich, o wiele mniej dokładne dane istnieją także dla dóbr prywatnych. Historycy wykorzystują te materiały dość powszechnie do szacowania strat, jakie Rzeczpospolita ponosiła w wyniku najazdów i wojen. Muszę rzecz sprawdzić, czytałem o tym bardzo niedawno, tylko nie pamiętam gdzie. W każdym razie, na terenie jednego z województw bodaj po „Potopie“ liczono w stosunku do stanu wyjściowego 6% dymów w dobrach państwowych, 10% w dobrach duchownych i 18% w prywatnych. Jeśli te liczby nie są do końca precyzyjne, to w każdym razie proporcja między nimi była taka właśnie, bo na to specjalnie zwróciłem uwagę i zapamiętałem. Dane te pochodziły, oczywiście, ze spisu przeprowadzonego w dwa czy trzy lata po zakończeniu działań wojennych, konsumują więc już efekt pierwszej fali powojennej odbudowy.
Co z nich wynika zatem? Nie sądzę, aby rabując, gwałcąc, mordując i paląc, Szwedzi zwracali uwagę na to, czy rabują, gwałcą, mordują i palą poddanych króla, biskupa czy prywatnego szlachcica. Najprawdpodobniej cały teren został zniszczony do gołej ziemi. Coś jak Warszawa po tym najgłupszym polskim powstaniu. Tyle tylko, że chłopskie zagrody w dobrach prywatnych były odbudowywane trzy razy szybciej niż w dobrach państwowych – a w dobrach duchownych, prawie dwa razy szybciej, niż w dobrach państwowych.
Można zakładać, że w przypadku królewszczyzn, chłopi, którzy cieszyli się tam względnie największą swobodą, byli też po prostu zdani sami na siebie. Odbudowali więc tyle zagród, ile byli w stanie to zrobić własnym wysiłkiem. Duchowni, dbając o swoje beneficja bardziej widać niż starostowie o królewskie majątki, okazali swoim poddanym pomoc, która podwoiła efekty ich pracy. Natomiast właściciele dóbr dziedzicznych wygrzebali ostatnie grosze i pomagali swoim włościanom tak efektywnie, że rezultat ich wysiłku został potrojony.
Działali zapewne podobnie, jak to opisuje prof. Stanisław Herbst w swojej „Wojnie inflanckiej 1600 – 1602“, Zabrze 2006, str. 191 – 192: „Gdzie było można, nowi właściciele natychmiast obejmowali dobra i rozpoczynali ich odbudowę gospodarczą. Za przykład niech służy Berzone skonfiskowane Janowi Tyzenhauzowi a nadane J. K. Chodkiewiczowi. Nowy pan przysłał tu wiosną 1602 r. rządcę i księdza. Rządca odbudowywał zamek i prosił pana o przysłanie 20 – 30 koni, aby rozdać je chłopom, o przypędzenie bydła i o przysłanie solonego mięsa do rozdawania.“
Reasumując, stosunki pomiędzy wsią a dworem opierały się na wzajemnych korzyściach, a nie na jakimś mitycznym „wyzysku“! Oczywiście że szlachta, kiedy już się jej udało zmonopolizować władzę publiczną, czyniła z tego monopolu taki użytek, jaki zwykle monopolista czyni. Na przykład, pozbawiła chłopów prawa apelacji od własnych sądów patrymonialnych do sądów królewskich. A także ograniczyła, jak tylko mogła, możliwość porzucania przez chłopów ziemi. Z tym, że interes własny nie pozwalał im „przycisnąć śruby“ ponad miarę: przecież, gdyby tych chłopów rzeczywiście „do gołego“ ostrzygli, to po pierwsze, kto by pracował na pańskim i daniny znosił, a po drugie – prawo prawem, ale przy braku efektywnej policji i nielicznym, zajętym ciągle na dalekich pograniczach wojsku, takie „przyciśnięcie śruby“ ponad miarę mogłoby się groźnym buntem skończyć. Do takiego buntu na ziemiach polskich i litewskich nigdy nie doszło: znamy tylko marginalny incydent Kostki Napierskiego na Podhalu oraz wojny kozackie, które jednak miały o wiele bardziej złożone przyczyny (jeśli jest taka wola Czytelników, mogę i o tym kiedyś napisać). Już sam ten fakt dowodzi, że wieś była na ogół zadowolona. Istnienie licznych, a ciągle ponawianych ustaw przeciw zbytkowi wśród chłopstwa (zakaz noszenia przez chłopów złotych łańcuchów, zakaz uprawiania przez chłopów gier hazardowych, itp. – samo ponawianie takich zakazów jawnie wskazuje, że musiały być nieskuteczne…) dowodzi, że w normalnych warunkach system ten stwarzał możliwość osiągnięcia przez wieś niejakiej zamożności. W razie klęski zaś, stwarzał chłopstwu poczucie bezpieczeństwa – bo dwór, jak by co, pomoże…
W istocie konflikt między dworem a wsią, jaki się w wieku XIX koniec końców (już pod obcą władzą i pod jej coraz to większą presją) zawiązał, był konfliktem wzajemnych pretensji. Dworu o to, że chłopi coraz więcej wsparcia potrzebują, coraz mniej wzajem świadcząc, a chłopów o to, że panowie, korzystając z nowych możliwości prawnych, jakie im kodeks Napoleona stworzył, rugują ich masowo z pól, do tej pory dziedzicznych i, zastępując trójpolówkę płodozmianem, który już tak skomplikowanego systemu władania ziemią nie wymagał, całe wsie często likwidują, żeby folwarcznym polom i pastwiskom miejsce zrobić. Prawdę pisząc, to dwór był tu stroną, trochę tak po marksistowsku, postępową, a chłopi – konserwatywną. Dwór bowiem, nowe metody gospodarowania wprowadzał (nie będąc przy tym od tego, żeby dalej z „darmowej“ robocizny korzystać, rzecz jasna!), a chłopi próbowali bronić swojej ziemi i swojego, przez wieki trwałego, poczucia bezpieczeństwa.
O tym, do czego prowadził obowiązek dbania przez panów o chłopską „załogę“, pisałem już w „Końskim Targu“ w obszernym, kilkuczęściowym artykule „Konie carów“, który bodaj jesienią szedł w kolejnych numerach.
Teraz spotykam się z tymi samymi lamentami w XIX-wiecznej literaturze kościelnej. Istniał wtedy ruch „towarzystw wstrzemięźliwości“, obliczony na powstrzymanie powszechnego wśród chłopstwa pijaństwa. Jaka była główna korzyść, której się spodziewano..? Ano: zmniejszenie zapotrzebowani wsi na coraz to nowe konie, bydło, pługi, chaty, ziarno – niszczone i marnowane po pijanemu, lub oddawane karczmarzowi za wódkę… Cytuję anonimowego szlachcica z nowogródzkiego, który się dla „Kuriera Wileńskiego“ wypowiedział: „Przez lat piętnaście miałem zręczność przekonać się, że jedni i drudzy, to jest żydzi i chrześcijanie szynkarze i arendarze nie wiele różnią się od siebie. Każdego z nich chęć zysku pobudza do szynkowania na zastawy, na zboże przyniesione i w przyszłości sprzedawane, a nadto pobudzo do wlewania gorzałki na gołą wiarę nie opartą na żadnej hypotece. Rezltat był jeden: lud zawsze pijany; pod wiosny i intromittujący się do swego świrna, do stodół i do obór, z głębokim przekonaniem, że obowiązkiem jest dworu opatrywać jego potrzeby. Po zamknięciu szynków w dwóch siołach zamożność podniosła się widzialnie – a ustała potrzeba supplementowania zbożem, karmem i sprzężajem – we wsi trzeciej, gdzie aręda propinacyjna została do czasu, pijaństwo raz przy żydzie, potem przy nie żydzie, szło po dawnemu i po dawnemu nie ustawała bieda.“ Ortografia oryginalna, ale chyba da się zrozumieć, prawda?
Reasumując: można z całą pewnością mówić o pewnych nadużyciach ze strony szlachty wobec chłopstwa (akurat nie na Ukrainie co prawda, ale o tym kiedy indziej…). Nie można mówić w żadnym razie o „wyzysku“. Nie widzę podstaw do takiego twierdzenia. Układ między dworem a wsią był oparty na wzajemnych zobowiązaniach i korzyściach i obu stronom – do czasu – te korzyści przynosił. Dopiero rozerwanie więzów tradycji i wprowadzenie z zewnątrz pojęcia bezwzględnej, indywidualnej własności ziemi wraz z kodeksem Napoleona oraz upowszechnienie się, trochę później, płodozmianu (oraz lepszych maszyn i lepszego sprzężaju, nie wymagającego tak licznej siły roboczej, w „Kongresówce“ także, angielskim wzorem, upowszechnienie się hodowli owiec, wypasanych na ziemiach wsiom odebranych) doprowadziło do konfliktu interesów pomiędzy dworem a wsią. Konflikt ten został spetryfikowany przez władze carskie, które tak załatwiły kwestię uwłaszczenia, że się na dużej części ziem polskich pojawiło przeludnienie na wsi i bieda wśród chłopów, którzy pożądliwie na pańskie grunta patrzeć poczęli. Historycy piszący na przełomie XIX i XX wieku, na których pracach do tej pory opierają się podręczniki szkolne, całą przeszłość przez pryzmat właściwych tylko ich czasom sporów postrzegali – no i stąd mamy ten mit „wyzysku“, z którym nikomu dzisiaj walczyć się już nie chce, prawda..?
To tyle o panach i chłopach.